środa, 28 września 2016

Zasypani w egzystencji

Kiedyś to była bardzo znana książka; nie wiem, jak dziś.
Kobo Abe „Kobieta z wydm”
Pamiętam jej klarowność, prostotę i to wyzwanie interpretacyjne, które każde tego typu dzieło ze sobą niesie.
Dziś powróciły te różne myśli, bo film po raz pierwszy sobie obejrzałem i pod dużym wrażeniem jestem (r. Hiroshi Teshighara; rok 1964 – to był jakiś niezwykły rok dla kina japońskiego, w tym samym czasie powstały: Rudobrody [o którym chciałem kiedyś coś, bo duży sentyment mam], Kobieta diabeł [jeden z lepszych filmów oglądanych przeze mnie w tym roku w Zwierzyńcu]).
Bohater, naukowiec badający pustynne owady i robale, podstępnie ściągnięty  jest do wielkiego dołu, w którym mieszka tytułowa kobieta dzień w dzień walcząca z piaskiem zasypującym jej domostwo. Taki jest punkt wyjścia; Kafkowski jak najbardziej – tyle że zakończenie już raczej z autorem „Procesu” nie ma wiele wspólnego.
tu o psychologii by można, o estetyce niezwykłej i metaforze o egzystencjalnym smaczku
Film czarno-biały, więc już jakoś mi bliski; miejsce, czyli pustynia   z nieustannym piaskiem (który wszędzie, który w zasadzie głównym bohaterem jest tego filmu, który także w wymiarze metafory niezwykle pojemny, bo to i czas, i świat cały, i podstawowy mechanizm motywujący i który wyzwaniem jest, co życie wraz z całym jego sensem zawiera przecież, piasek jako siła fatalna, ale tak bardziej w znaczeniu greckim, więc nie tylko złe, po prostu wszystko, co nam się – tak, Abe Kobo, a za nią reżyser, dostrzegli w piasku moc znaczeń) w ruchu i życiem znikomym, ale jednak; i co bardzo ważne, co różni ten film od innych japońskich tego czasu w moim mniemaniu – niezwykle wstrzemięźliwa gra aktorów (w filmach Kurosawy, tych samurajskich przede wszystkim, ekspresja jest niezwykle wyrazista przecież i trochę trzeba się do tej specyficznej estetyki przyzwyczaić, bo ona nam się jakaś taka nienaturalna wydaje), którzy, szczególnie entomolog (ichtiolog z „Rysopisu” Skolimowskiego na zasadzie przypadkowej asocjacji mi do głowy, ale to ten sam rok 1964 [że przypomnę jeszcze: „8 i ½” z 1963 no i „Czerwona pustynia”, która tytułem nawet mi tu pasuje…oj tak - niezwykły rok), przecież w sytuacji traumatycznej się znaleźli; grali bardzo naturalnie, co bardzo lubię w dziełach, które jednocześnie prowokują do uogólnień i konstruowania metafor czy też paraboli,  jak to się mówi, losu ludzkiego.
Egzystencjalny i psychologiczny motyw dość znany i często się: człowiek zaangażowany w jakieś tam codzienne sprawy, w tym wypadku poszukujący różnych żyjątek na pustyni, by znaleźć to wyjątkowe, którego jeszcze nikt, bo to mu sławę i w ogóle tego robaczka swoim imieniem by, ambitny taki i zaaferowany spędzić postanowił weekend na pustyni zostawiwszy, jak podkreśla otwarte książki na biurku i książeczkę czekową, czyli można by powiedzieć, że on nie cały w tej przestrzeni przebywa, że część jego w domu, w Tokio i nagle on wyrwany jest – ładnie to się zaczyna, gdy my wiemy przecież, jak to dalej z nim, i jak on tę pierwszą noc, taki dobry i pomóc chce, bo kobieta codziennie musi walczyć z tym obsypującym piaskiem, bo jak nie, to zasypie dom, a jak zasypie jej dom, to później następne, dlatego to cały syndykat jest walczący z żywiołem, ale nie wszyscy tak uwięzieni, więc, ponieważ ona sama jednak ciężko, więc, jak bohater szukał noclegu, to go do tej kobiety, no i jak on w nocy pomóc chce, to ona mówi: „nie, pierwszej nocy jeszcze nie”, co śmiesznym mu się wydaje i można by tu Józefa K. z jego reakcją na aresztowanie przywołać, i my wiemy, ale jego reakcji się przyglądamy troszkę z pobłażaniem, troszkę ze współczuciem, a my przecież w takiej samej sytuacji – no więc, ten motyw związany z wyrwaniem bohatera z jego naturalnego środowiska czy z jakiejś oczywistej sytuacji, jak ja to mówię - z kolein - już tak oczywistych, że całym światem być się stają, że już nic innego trudno sobie; no więc bohater wrzucony w inny kosmos, z którego oczywiście uciec i bunt, niezgoda i załamanie, gdy powoli dochodzi, że to nie tylko weekend, nie kilka dni, że to życie całe już być może, że tamtego koniec…
Gdy już tak mocno okopiemy (metaforyka jakaś asocjacje przywołująca) się życiu, to wydaje nam się, że już tak zawsze będzie. I nawet, gdy codzienny rytm męczy (w tym filmie tak nie jest, nie wiemy wiele, o tym, co wcześniej, to że chce uciec, nie musi być związane z tym, że tam jakoś cudnie, on przecież chce uniknąć, jak mu się wydaje, koszmaru, to nie ot, taka prosta modyfikacja życia, to jest zmiana kosmosu), to jakoś trudno nam sobie wyobrazić, że można by inaczej. A nawet, gdy sobie wyobrazimy, to brak odwagi. No tak, ale ja tu, kierowany osobistymi pragnieniami, piszę o sytuacji człowieka, który chciałby zmienić, nawet bardzo radyklanie, ale brakuje mu odwagi, a w tym filmie mamy do czynienia z człowiekiem, który raczej za żadną zmianą nie tęskni.
Okazuje się, że można.
O tym jest ta opowieść. Jak stopniowo, gdy dociera do człowieka konieczność, to dostosowuje się (i to przecież inaczej niż w „Procesie”, ale i u Becketta, z którym ta opowieść kojarzyć się przecież powinna – Teshighara optymistą wydaje się być, bo to chyba nie jest krytyczna ocena kondycji ludzkiej).
Ale to nie tak od razu oczywiście.
Zaczyna się on protestu totalnego, związania kobiety i oczekiwania aż go uwolnią. Reakcji po drugiej stronie żadnej, piasek się sypie, słońce grzeje, wody brakuje. Można powiedzieć ‘nie’, odmówić udziału – zacytuję Camusa: „Jest tylko jeden problem prawdziwie filozoficzny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii”… bohater opowiada się za życiem (poddaje się? bo  tak to wygląda oczywiście, ale tu paradoks właśnie, a jak to na życie przeniesiemy, to co? nasze życie, pogodzenie się z uwarunkowaniami bycia to porażka? no przecież nie, ale przecież pogodzenie się z koniecznością?), zabierają się z kobietą do codziennego wynoszenia piasku, postrzeganego przez niego jako czynność bezsensowna, absurdalna i trudno mu się pogodzić, by tak codziennie i już zawsze (tak, tak Camus nie był tu przypadkiem), nie przestaje myśleć o ucieczce, lecz by uciec, to przecież żyć musi.
I takich momentów i scen ważnych to kilka, symbolicznie czytanych…
Ucieczka na przykład: gdy okazuje się, że poza tą dziurą w której siedzi, to labirynt, ciemność i śmierć go czeka. Dopiero na końcu, gdy już swobodnie mógł wyjść (drabinkę zostawiono przez przypadek czy celowo? by sprawdzić? a może już pewność mieli, że on ich?), to bez problemu nad morze trafił i ze spokojem tej przecież zupełnie innej przestrzeni się przyglądał. I wrócił. Bo kobieta w ciąży, bo on tam to swoje odkrycie, dzięki któremu woda na pustyni i on, naukowiec przecież, coś praktycznego; coś , co tej społeczności dać może wytchnienie jakieś.. ) ale czy badanie robaczków, to takie złe?).
I to, jak się stopniowo zmieniają jego relacje z kobietą przecież ważne. Ona przecież w podobnej sytuacji, tyle że pogodzona i u siebie i męża i dzieci w tym miejscu już straciła i ona wie, że tylko przymus może mężczyznę jakiegoś, więc choć nie ona decyduje, to przecież widać, że jej dobrze i na wszystko by się zgodziła, by on był; boi się strasznie, że może znowu obudzić się sama i przecież niekoniecznie o pomoc fizyczną  jej chodzi, widać jak bardzo zmysłowa jest, jak pragnie. Nie jest ładna, ale on coraz bliżej, nie tylko seks, ale przecież i martwi się, że za dużo pracuje i jest taki moment, że gdybyśmy nie pamiętali, że to w tej dziurze, to można by pomyśleć, normalna para w normalnym świecie normalne rzeczy robi jak to w domu po pracy.
Bo jeżeli mamy o metaforze, to właśnie ta normalność jest chyba najważniejsza.
Że my w tej swojej normalności tak jak oni w tej kruchej chałupie codziennie systematycznie zasypywani piaskiem, z którym żmudna i bezsensowna wydawałoby się walka codzienna.


Kobo Abe Kobieta z wydm (r. H. Teshighara, Japonia 1964)

piątek, 23 września 2016

O empatii w życiu i w kinie


 Na początku,  przez nawet ponad 20 min. byłem na 'nie'. Nie byłem nastawiony na polskiego snuja, którego akcja rozgrywa się w środowisku fryzjerskim i jeszcze dodatkowo dość długo nie wiadomo, dlaczego według reżysera, Grzegorza Zaricznego, historia dwóch dziewczyn, w dodatku fabularna a nie dokumentalna, choć konwencja jest na wskroś werystyczna, ma mnie zainteresować. Dokumentalna forma, a więc narracja nastawiona przede wszystkim na obserwację, zresztą kojarzącą się z klasycznymi filmami dokumentalnymi, choćby z "Wszystko się może zdarzyć" Marcela Łozińskiego z podchwyconymi obserwacjami rodzajowymi z podmiejskiego parku, spowodowała, że zacząłem się zastanawiać, czy gdyby obie dziewczyny uczące się z różnym powodzeniem zawodu, chciały swym losem mnie zainteresować w realu, to czy wykazałbym się wystarczającą ilością empatii, by je wysłuchać. Mimo że w pewnym momencie, choć było to już w drugiej połowie filmu, powiedziała coś, co pozwoliło mi ją lepiej zrozumieć (ale nie żeby się utożsamić, choć...): "nie będę uczyła się pleść warkoczy, bo i tak mi nie wyjdzie"... mam tak samo; pytanie, czy czasem częściowo nie z tych samych powodów...
Ale o empatii jeszcze... bo coś w tym jest... że bardziej często przejmujemy się losem ludzi na ekranie niż w rzeczywistości, nawet gdy historie są bardzo podobne... bo to film? bo jakoś tam emocjonalnie bezpieczni jesteśmy? że nie ryzykujemy zaangażowania? że nikt niczego od nas i po wyjściu z kina pointelektualizować ewentualnie i zadumać nad paskudztwami świata tego, ale broń boże jakoś zaangażować? Ale być może tylko o sobie piszę i obnażam po raz kolejny moje kalectwo.
Ania mieszka z ojcem (może powinienem coś opowiedzieć, bo nie mam pewności, jak bardzo ten film będzie obecny w kinach - na pewno będzie miał ciężko) i pierwszy sygnał ostrzegawczy pojawił się, gdy zapytał on córkę, czy lubi zupę pomidorową. Sztuczny tekst - pomyślałem, ale zaraz - a może od niedawna mieszkają razem, może w ogóle jakoś krótko i okazało się to prawdą (a mogło zrazić, że niby nieautentyczne, a to jednak w tej ascetycznej formie informacja jakaś była, która potem rozwinięta).
W gruncie rzeczy jest to opowieść o tym, jak prostej dziewczynie mocno nie wychodzi to uczenie się fryzjerstwa, gdyż w rodzinie nie za bardzo (choć u jej przyjaciółki także, ale tam wszyscy w komplecie i Kasia daje radę, a gdy jej potencjalny chłopak złodziejem się okazuje, to nie chce mieć z nim do czynienia – czyli co? ojciec pijak, ale w domu i matka mimo wszystko z nim to wszystko jest w porządku?), najprawdopodobniej, matka rozwiodła się już dawno temu z awanturującym się po pijaku ojcem Ani, a z półtora roku  przed rozpoczęciem akcji zaangażowała się w związek z nowym partnerem do tego stopnia, że przestała zauważać córkę, która w akcie buntu i pełna złości przeniosła się do ojca. Można taką historię różnie opowiedzieć; reżyser wybrał chyba formę najbardziej ryzykowną: obserwujemy Annę, gdy uczy się zawodu, gdy angażuje się w przyjaźń, gdy mieszka z ojcem - ale wchodzimy niejako w środek ich życia, nikt nie wyjaśnia, co było wcześniej (żadnej typowej ekspozycji) i jakie są przyczyny wszelakie; musimy się tego dość długo domyślać, więcej, jak już o tym na początku wspomniałem - bardzo długo nie wiemy, co jest tak naprawdę istotą tej opowieści (tym bardziej, że wątek Kasi jest także rozwijany równolegle i nie ma do pewnego momentu pewności, która z bohaterek jest na pierwszym planie; i mógłby to być zarzut, wielu osobom pewnie coś takiego nie będzie się podobało i uzna to za wadę scenariusza, ale mi to zaczęło się podobać). Wprawdzie w którymś momencie Ania kłócąc się z przyjaciółką przedstawia całą sytuację a później w rozmowie z matką pojawiają się kolejne szczegóły, ale reżyser poddał cierpliwość widza egzaminowi, którego zapewne niektórzy nie zdadzą...zresztą przyjaciółki między sobą robią coś podobnego - także nazywają pewne sytuacje egzaminami...tyle że na przyjaciół...i nie zawsze też go zdają.
Podobało mi się zakończenie (spoiler), gdy ojciec przytula rozwścieczoną córkę, która już i wcześniej nie przebierała w słowach, a tak w ogóle to często i irytowała, bo nie wiedzieliśmy, dlaczego ona tak, ale nawet gdy wiemy, jakie są przyczyny, to i tak przecież często irytacja, i gdy tak stoją na tym balkonie, to chciałoby się, by dzwonek zadzwonił, co oznaczałoby, że matka jednak…a pozostawieni zostaliśmy w zawieszeniu… (czyżby znowu błąd scenariusza? a mi się to podobało, to zawieszenie takie, bo to był chyba jakiś moment zrozumienia a może i, że szumnie to nazwę, jakieś katharsis dla Ani a to czy matka się przełamała czy nie wtórne powinno być – uwolnienie bohaterki powinno polegać na tym, że decyzja matki dla niej nieistotna już i może kiedyś i wtedy super, ale to nieważne jest albo być powinno).
Wyszedłem z kina, a to festiwal w Gdyni i trzy obejrzałem znowu i te wcześniejsze z punktu widzenia rangi pewnej bardziej winny się nadawać do pisania, a ja pomyślałem sobie, że to jakaś taka moja historia i nie będę się już na tyle obnażał, by bardziej do ojca czy też do Ani się przyznać…
ale skądś ten przytłaczający brak wiary we własne możliwości mam przecież


„Fale”, reż. G. Zariczny