poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Daratt

Historia prosta niemal jak z greckiej tragedii.
Historia tak prosta, że zdarzyć się mogła prawie wszędzie, w dowolnym czasie.
W pewnym odległym bardzo kraju, po latach domowych wojen, po niekończącym się łańcuchu odwetu i nienawiści ogłaszają amnestię (kreślą grubą kreskę między przeszłością a przyszłością zapominając, że realna jest tylko teraźniejszość), by naród się nie wykrwawił. Rachunki krzywd pozostać mają niezapłacone; przeszłość ma być tylko historią.
Są jednak tacy, którzy oczekiwali sprawiedliwości: stracili ojca, syna...
Skoro państwo stara się myśleć tylko kategoriami przyszłości, zemsty (bo w tego rodzaju sytuacjach to ona jest synonimem sprawiedliwości) trzeba dokonać samemu; tego wymaga honor.
Ślepy nestor rodu powierza misję pomszczenia śmierci swego syna nieznającemu ojca wnukowi.. Ma zabić i dopiero wtedy powrócić do wioski. Tylko tak w przekonaniu Gumara może być przywrócona pierwotna harmonia. Sam udaje się na pustynię, by tam wraz z Bogiem czuwać na powodzeniem misji.
Z niewielkiej wioski na prowincji udaje się do stolicy młody człowiek, by pomścić śmierć swego ojca.
...poznaje zbrodniarza: starego religijnego piekarza...
Chłopak uczy się piec chleb. Poznaje młodą żonę swego... nauczyciela. Pieczenie chleba, rozmowy z Aichą (lubię to imię:-)) przynoszą mu więcej radości niż konieczność zabijania. Widać to na jego twarzy: przeważnie spiętej, groźnej, złej, a tylko czasami radosnej.
Zdradzam zakończenie (którego można się domyślić, zresztą pewnie rzadko kto ten film obejrzy): chłopiec zabija - ale tylko symbolicznie - by zaspokoić żądzę zemsty dziadka. Atim (sierota znaczy to imię) pozostaje czysty.

To nie jest alegoryczna historia o lustracji.
Prędzej afrykańska, współczesna wersja Hamleta. Tyle tylko, że bohater zdecydowanie mniej rozgadany jest i żadnego monologu nie uświadczysz w filmie. A słynna kwestia dotycząca bycia znaczyć coś istotnego może w odniesieniu do istnienia narodu, który wykrwawiony wojną domową powinien zadać sobie pytanie o swoją przyszłość. I nie ociągać się zbytnio z odpowiedzią na nie, by nie doprowadzić do sytuacji, że nie będzie miał kto na nie odpowiedzieć.
Akcja filmu rozgrywa się w Czadzie; w miejscu, gdzie znaleziono jedne z najstarszych szczątków przodków człowieka; w jednym z najuboższych państw świata. Sprawdziłem w necie, bo oczywiście nawet nie wiedziałem, gdzie to państwo leży. Przeszłość można sobie dopowiedzieć: kolonia francuska (w filmie po francusku mówią; jedyna kwestia w języku nieeuropejskim pada w momencie podejmowania przez Atima decyzji dotyczącej usynowienia go przez mordercę jego ojca i padają z ust kobiety...), odzyskanie niepodległości i w konsekwencji (?) wyniszczająca wojna domowa...
Stamtąd pochodzimy i to miejsce bezpowrotnie zniszczyliśmy.
Miejsce, które jest lub być powinno podstawowym wyrzutem sumienia Europejczyka.

Daratt

Czy jest to film o Czadzie? Dość mocno był on pozbawiony szczegółów regionalnych. Pustynne pejzaże, ubodzy mieszkańcy wioski, błąkające się kozy, jaskrawe ubiory, domy-niedomy, przenikliwe słońce (daratt to susza), chleb jako wartość podstawowa.
Tyle tej Afryki w filmie.
Wojny domowe i islam (ponieważ w filmie nie pojawiają się biali, to tego, że wszyscy są czarni, nie zauważamy - naturalne to jakoś).
Powolny rytm narracji, chwilami niepokojące decyzje dotyczące ruchu kamery - czasami spoza kadru dobiegają odgłosy przyciągające naszą uwagę, ale ich źródeł musimy się domyślać niczym ślepy Gumar; czasami bohater z kimś rozmawia, lecz ani przez moment nie widzimy twarzy rozmówcy... pozostaje niewiedza, lekki niepokój, świadomość fragmentu, urywka...

O Afryce chciałem od dawna napisać. Ogromny kontynent sprowadzany najczęściej do jednego mianownika uzależnionego od punktu widzenia obserwatora. Kontynent, który dla Kapuścińskiego był kwintesencją konsekwencji okrutnych kolonializmu.
Ja wiem niewiele: "W pustyni i w puszczy" i "Jądro ciemności" wyznaczają ramy mojego wyobrażenia o tym świecie. Zawsze obserwowanego z perspektywy Europejczyka .
Słabo pamiętam "Pożegnanie z Afryką" i pewnie, by ten watek na blogu kontynuować, będę musiał do niego wrócić.
"Wierny ogrodnik" i "Krwawy diament" - obydwa ukazujące zbrodnicze zaplątanie światowego biznesu w degradację tego kontynentu. Bardzo różne filmy oczywiście, ale łączy ich właśnie to oskarżenie. Metafora jądra ciemności jako demonicznej siły tkwiącej w człowieku i aktywizującej się pod wpływem bogactw tej upodlonej ziemi jak najbardziej do nich pasuje...
I Mankell jeszcze, o którym, już nie w kryminalnym kontekście, na pewno tu napiszę.

I ciągle nie wiem też, dlaczego słowo 'murzyn' jest obraźliwe... to jak mam mówić o mieszkańcach Afryki, szczególnie wtedy, gdy nie wiem, z jakiego kraju pochodzą. Zresztą - dla wielu z nich może to nie mieć znaczenia, bo pewnie plemię jest istotniejsze - jeśli przetrwało najazd Hunów, czyli Światłych Europejczyków...

Daratt, reż. Mahamat-Saleh Haroun

sobota, 3 kwietnia 2010

Moje 5 groszy non-fiction

Nigdy nie należałem do wielbicieli Kapuścińskiego. Ceniłem go, lubiłem czytać, ale nie był moim guru. I pewnie nie sięgnąłbym po biografię Domosławskiego, gdyby nie ten prowokujący zgiełk wokół tej książki. Staram się tego rodzaju nastrojom nie ulegać... tym razem się nie udało, przeczytałem (niektórzy z uczestników tego zamieszania przyznali się, że nie czytali:-))... Dobrze, że przeczytałem.
Jestem po stronie Domosławskiego.
Być może mój pozbawiony emocji stosunek do Kapuścińskiego spowodował, że nie pojawiły się sprzeciw, zniesmaczenie, wstrząs, szok. Jestem pod wrażeniem niezwykłej opowieści.
Pisząc kiedyś o książce Marci Shore wspominałem, że mamy trudności z opisaniem czasów Polski Ludowej. Autorce "Kawioru i popiołu" łatwiej było, bo z zewnątrz na ten nasz świat spojrzała. Domosławski był w sytuacji trudniejszej a i tak, jak sam o tym mówił, aż takiej reakcji krytycznej się nie spodziewał. Ciągle bardo trudno jest pisać (i czytać, jak się okazuje, także...) o naszym ostatnim pięćdziesięcioleciu. Ale takie książki jak "No-fiction" przecierają szlaki.
Kiedyś sobie pomyślałem, że musi być w tej trudności, w tym naszym przytępieniu pamięci sporo wstydu. Im bardziej oczywisty jest świat, w którym teraz żyjemy, tym bardziej asurdalne wydaje się przyzwolenie na istnienie tamtego świata. A przecież to przywolenie było... i to powszechne. A ja przecież stosunkowo niewiele lat przeżyłem w tamtych czasach (choć ciągle więcej niż w wolnym świecie), a i pod koniec panowania systemu wybory były prostsze i w miarę oczywiste. Co nie znaczy, że 4. VI roku pamiętnego nie był zaskoczeniem...
A więc wstyd, niechęć do przypominania sobie tego wspólnego uwikłania w banalne zło.
Książka Domosławskiego była dla mnie między innymi świetną opowieścią o czasach, których już tylko schyłek (dzięki Bogu lub innym siłom) doświadczyłem.
Jest jeszcze kolejny, dla niektórych być może istotniejszy, problem: co zrobić z lewicowością pisarza, którego umieściliśmy na pomniku Nowej Liberalnej Polski...
Co zrobić z uwikłaniem w system człowieka, który, jak wszystko na to wskazuje, w ten system wierzył? I swoim pisaniem permanentnie to zaświadczał. Był po stronie wykluczonych i ubogich (ech, ta nasza powikłana polityka - przecież to wyborcy, do których niezadowlenia zwraca się PiS, który takich ludzi, jak Kapuściński skazałby najchętniej na publiczny niebyt).
Jest jeszcze kolejny problem: tytułowe non-fiction; problem etyki dziennikarza. W jakim stopniu autor reportażu może posiłkować się fikcją? W jakim stopniu konfabulacja może okazać się trafniejszym sposobem na oddanie prawdy o zdarzeniu niż zegrmistrzowska wierność szczegółom? Czy jest to tylko problem akademicki, związany z klasyfikacją gatunkową pisarstwa Kapuścińskiego? Dla mnie tak. Nie ma dla mnie znaczenia, na której półce postawię "Cesarza". A jednocześnie robota, którą wykonał Domosławski, by dotrzeć do ludzi, o których pisał jego mistrz, jest dla mnie godna podziwu. I wcale nie jest przejawem jego małostkowości, a właśnie rzetelnego warsztatu. Prawda tkwi w szczegółach, ale i w trafnej metaforze. I wcale nie są one ze sobą sprzeczne. Pięknie się uzupełniają, dając nam pełne wyobrażnie o świecie, w którym żyjemy.
I ostania chyba kontrowersja: jak głęboko, pisząc biografię, możemy wkraczać w intymność bohatera naszej książki. Szczególnie, gdy wiele osób bardzo blisko z nim związanych nadal żyje. Dla nich musi być to trudne.
Ale... ja, między innymi dzięki temu bezpruderyjnemu wkroczeniu Domosławskiego w tę bardzo osobistą przestrzeń, spotkałem się z żywym człowiekiem. Nieprzeciętnym, pełnym pasji i zaangażowania, niezwykle wrażliwym, ale i przeczulonym na swoim punkcie, zmysłowym, próbującym się odnaleźć wśród koterii partyjnych, ostrożnym a i małostkowym. Wielcy są także zwyczajni.
Czy, aby kogoś szanować i cenić, trzeba go odzierać ze zwyczajnych ludzkich przywar?
Jeżeli autorytet ma być człowiekiem bez skazy, któż się ostanie?

Artur Domosławski, Kapuściński, non-fiction