piątek, 29 sierpnia 2014

Opowieść o zasiewie

Co można powiedzieć o przyszłości na podstawie jej symptomów skrytych mniej lub bardziej w teraźniejszości? Ile piękna przyszłej dojrzałej kobiety można dostrzec w niezbyt atrakcyjnej gąsienicy? Nie mówiąc o tym, że okazać się może, tak jak w „Pokucie” (r. Kiyoshi Kurosawa; i to inny jest Kurosawa niż ten powszechnie znany, a co więcej, nie mają oni także rodzinnie nic ze sobą wspólnego; inna jest też „Pokuta” niż ta Tengiza Abuładze, która była sensacją końca lat 80.), iż gąsienica wcale nie chce stać się motylem i nie chce opuszczać dziecinnego pokoju z lalkami (niczym bohater „Blaszanego bębenka” niegodzący się na zło świata dorosłych [tyle że tu z dziewczyną mamy do czynienia i nie o hormon wzrostu chodzi a o brak comiesięcznego krwawienia]; „Trzeba się godzić na miernotę tego świata” – tak anonsowany jest wywiad zMichałem Kowalskim przed premierą sztuki Nikołaja Kolady „Statek szaleńców” w Teatrze Wybrzeże – kontrowersyjna  teza, ale myślę, że Michał miał na myśli umiejętność zrozumienia postaw tych wszystkich, których staramy się jakoś tam omijać przemykając naszymi codziennymi życiowymi ścieżynkami często zrażeni ich niedopasowaniem; uciekamy od tych, którym w naszym mniemaniu się nie udało, ponieważ boimy się, że to zaraźliwe jest). Bohater tego filmu, obarczony tą skazą (? – pewnie nie dla każdego to skaza być musi, tym bardziej, że pewnie jest to skryte pragnienie wielu skołowanych koniecznością podejmowania decyzji w zrelatywizowanym świecie), dostrzegł ją także już w wieku około 13 lat w wybrance swego serca. Co było pierwsze: wewnętrzny lęk przed dorosłością, którego przyczyn trudno dociec czy też trauma po śmierci bliskiej przyjaciółki? Wydaje się, że Takahiro wykorzystał czysty zbieg okoliczności (przecież jest możliwy) i w czymś, co wynikiem dramatycznego przeżycia było, dostrzegł przeznaczenie (w sumie powinienem opowiedzieć choć trochę ten film, bo szansa na obejrzenie jego raczej niewielka – jedna z najważniejszych zalet festiwali, oglądanie rzeczy rzadko na ekrany trafiających). No właśnie, jak Raskolnikow splatający z kilku przypadkowych zdarzeń osnowę koniecznej przyszłości, której stał się sprawcą. Ten splot zdarzeń to być może ten Diabeł, który według jednej z wersji przez niego prezentowanych Soni (właśnie się doczytałem, że w języku polskim funkcjonują dwie możliwe pisownie tego imienia, z zakończeniem na jedno i na dwa ‘i’), popchnął go do zbrodni. Wydaje się (ale tylko wydaje), że łatwo jest z perspektywy zaistniałych zdarzeń odnajdywać w przeszłości ich symptomy (różne tak zwane ‘polityki historyczne’ pouczają nas, że oczywiście wcale nie jest to łatwe i że do ostrych sporów a nawet wojny prowadzić mogą takie poszukiwania przyczyn tego co właśnie nam się zdarza).
Ale…
Czy „Biała wstążka” Hanekego byłaby dla nas takim objawieniem, gdybyśmy nie posiadali wiedzy na temat tego, co wyrosło z dzieci, które były bohaterami tego filmu? Czy też, jaką wartość miałyby wersy „Nauczyciel historii rozluźnia kołnierzyk/ i ziewa nad zeszytami” kończące wiersz Szymborskiej „Pierwsza fotografia Hitlera”, gdyby nie to, co wiemy, na temat dokonań tytułowego bohatera. Co niektórzy pewnie nawet byliby skłonni z oburzeniem zarzucać owemu nauczycielowi ślepotę… że też on nie widzi, co się szykuje… to przez to jego belferskie znudzenie połowa wieku XX stała się tak mało usypiająca przecież…
            A kim są dziś i czy jakaś diagnoza da się wysnuć z losu bohaterek filmu „We are the best” (r. L. Moodysoon)? Czy w ogóle jest to konieczne? Bo to pewnie pytanie stawiane na wyrost wobec tego bezpretensjonalnego filmu (ale po cóż mam powtarzać za innymi, że w tym filmie, to przede wszystkim o dojrzewanie chodzi, o brak dostosowania ‘do przeciętniaków ze szkoły’ itd.; choć przyznaję, że i te tematy ważne i poprowadzić by mogły nie wiadomo wcale gdzie…).
Czy jest coś specyficznego w tym obrazie mających dopiero wkroczyć w okres dojrzewania trzynastolatek? Czy jest to w każdym wymiarze (nie tylko tym dotyczącym dojrzewania) typowy obraz charakterystyczny dla końca wieku XX?
Na przykład…
Jak byśmy czytali ten film, gdybyśmy dzisiaj mieli do czynienia w Szwecji z totalitaryzmem (bo akcja to rok 1982, więc ile to lat? 32… jakoś pewnie nieco mniej  minęło od czasu dzieciństwa bohaterów „Białej wstążki” do czasu dojścia Hitlera do władzy)? Może w postępowaniu dwójki przyjaciółek dostrzeglibyśmy wstęp do zachowań opresyjnych. Na szczęście sytuacja polityczna jest zgoła inna (choć temat neonazizmu w krajach skandynawskich co i rusz powraca a najświeższym jego przykładem jest film „Serce lwa” r. D. Karukoski – to Finlandia akurat, ale świetny przykład tego, o czym wcześniej już u Mankella czytaliśmy: zagrożeń płynących ze strachu przed obcymi czy też konsekwencjami kolejnych kryzysów), więc śmieszne może się wydawać straszenie dziewcząt policją przez matkę Hedvigi, której dwie żartownisie fikuśnie ścięły włosy… (a przyjęcie koncertu trzech przyjaciółek w szkole na prowincji może być przykładem narastania rodzącej się prawicowej agresji) Gdybym był w obozie ‘katoli’ i mojego ulubionego posła Jaworskiego dostrzegłbym w tym obrazie początki dzisiejszej zateizowanej rzeczywistości. Nie mówiąc już o totalnym rozbrykaniu i rozpuszczeniu dwójki bohaterek, które tak namiętnie wyrażają swą nienawiść do rodziców, nie dostrzegając, co oczywiste w tym wieku, że są oni całkiem w porządku. Myślę, że ja byłem zdecydowanie mniej tolerancyjnym rodzicem. I niewątpliwie bardzo dorosły widz się we mnie odzywa w momencie, gdy słyszę, że matka w (najprawdopodobniej) Wigilię Bożego Narodzenia nie ma pojęcia, gdzie przebywa jej syn (13 lat) i w ogóle się tym nie przejmuje.
(A co ja robiłem mając 13 lat? Na pewno hodowałem króliki, słowa punk nie znałem, ale wiedziałem, dzięki bratu mojego ówczesnego przyjaciela, co to jest jazz… i to chyba w tym momencie moim autorytetem przestawał być już Winnetou a zaczynał w mej wyobraźni hetmanić Kmicic… ale też już miałem za sobą niejedne wagary, pierwsze papierosy [bardzo mi nie smakowały] i piwa – nic, co mogłoby być punktem wyjścia do napisania scenariusza filmu)
Jeszcze mniej czytelna jest przyszłość w filmie „Wołanie” (r. M. Dudziak). To, co można by było nazwać zdarzeniem dopiero będzie miało miejsce. Film opisuje (właśnie opisuje a nie opowiada – cecha wielu filmów prezentowanych w „Konkursie Nowe Horyzonty”) stan poprzedzający dojrzewającą mentalność. Bohater, niczym człowiek pierwotny, przygląda się otaczającemu światu i próbuje w nim znaleźć porządek, którego znajomość zwiększy szanse na jego przetrwanie. Być może za dużo widzę w tym filmie? Bo przecież to tylko wakacyjna wyprawa ojca z synem Sanem bądź Wetliną (bo akcja w Bieszczadach i nie wiem, jak dla reżysera, ale dla mnie jest to miejsce, które oznacza bardzo wiele i to wcale, jak być może pomyślał w tej chwili ten i ów pojedynczy czytelnik, nie z przyczyn osobistych: miejsce najbardziej nadające się na przestrzeń skrywającą, która pozornie milczy poprzez swą zwyczajność a nawet łagodność, lecz gdy damy jej szansę, to potrafi się rozwrzeszczeć nie tylko krwią argumentując ale i syntezą rozmaitości kulturowej zakopanej przez reformatorów XX. wiecznego świata, którzy nie godzili się na „miernotę tego świata” i dziecko spoglądając na ledwo wyłaniające się fundamenty skatowanego świata, pośród których wąż ‘ciszy’ się tajemniczo czołga może jedną z najważniejszych nauk w swoim życiu pobiera), podczas której ma miejsce jedyne w tym filmie przykre zdarzenie mające niewątpliwy wpływ na mentalność dziecka (ojciec biernie reagujący na napaść to chyba obraz, który może wpłynąć na przyszłość dziecka: i znowu, gdy z dziecka wyrośnie agresywny naziol, to w tym zdarzeniu będziemy widzieć przyczynę, gdy uległy konformista – to także to wydarzenie będzie dla interpretatorów [czyli w tym wypadku jakichś psychoanalityków leczących dorosłego z zachowań uległych nazbyt] ‘niewątpliwym’ początkiem kształtowania się specyficznej psyche…)
Psycholodzy, meteorolodzy, analitycy giełdowi w jednym stali domu.
Mamy (ja mam bardzo silną) potrzebę poszukiwania znaczeń. Chyba jednak zbyt często zapominamy, jak bardzo podporządkowujemy interpretację wcześniej mniej lub bardziej świadomie wpisanym przez samych siebie samym sobie (wiem, komplikuję, ale tak ma być, bo to nasz własny umysł nas samych potrafi nieźle wyprowadzić w pole pozostawiając jednocześnie poczucie, że właśnie udało nam się coś uporządkować i za tę właśnie zdobytą prawdę czasami nawet życie jesteśmy w stanie oddać…) sensom. O czym także w „Detektywie’, ale to innym razem…

może…

niedziela, 10 sierpnia 2014

Genesis

Całe to Genesis to banialuki są; Bóg nie był idiotą, najpierw z niczego powołał do bycia niebiosa i ziemię ze stworzeniami przeróżnymi a później wykreował najpiękniejszy byt czyli partnerkę dla siebie - Ewę, a przede wszystkim jej ciało, które jest pierwszym dowodem na istnienie Boga właśnie. Nagi mężczyzna jest zaś dowodem na fałszywość opowieści biblijnej - jaki Bóg najpierw by stworzył coś tak szpetnego... Adam mógł być jedynie dzieckiem Ewy, a ojcem wprawdzie Bóg... ale tylko ojcem. Ciało Ewy tak pięknym stworzeniem było, że Adam także sobie w nim upodobał i w ten sposób dochodzimy do grzechu pierworodnego, który okazuje się być blisko bardzo pogańskiej tradycji greckiej, która na szczęście wzbogaciła naszą kulturę szacunkiem dla widzialnego piękna ludzkiego ciała (aż strach pomyśleć... oj, nie!... co by było, gdybyśmy w tej dziedzinie odziedziczyli jedynie poglądy judeo-chrześcijańskie, te bardziej wczesnochrześcijańskie, jeszcze sprzed skażenia ich plugawym pogaństwem...),  ale której nieobce także były edypalne porywy dziecięcego serca.
To jest wersja stworzenia człowieka Marca Crosa (z moimi dygresjami oczywiście), rzeźbiarza, bohatera filmu "Artysta i modelka" (r. F. Trueba, ale współautorem scenariusza był Jean-Claude Carriere). Ten sam artysta na oburzenie tytułowej modelki, pięknej Merce (brzmi prawie jak 'dziękuję' i jak najbardziej taka interpretacja jej imienia nadaje się do wytyczenia ścieżynki nomadycznej: ona zyskała lokum w czasie swej wojennej tułaczki [bo akcja w czasie II wojny ma miejsce, gdzieś blisko granicy francusko-hiszpańskiej i ta wojna czasami daje o sobie znać, lecz mocno już postarzały Marc ucieka od niej w sztukę; udaje, że jej nie ma; czy to uchodzi? kim jest ten człowiek poszukujący boskiego piękna w kobiecym ciele w czasie, gdy męskie ciała ze szpetnych robią się jeszcze bardziej szpetne?] i nawet może kilka groszy zarobić i nie ma wątpliwości, że Marc a przede wszystkim jego żona bardzo jej pomogli; więc ona jakby sobą jest tym 'dziękuję', bo Marc dzięki niej, dzięki temu, że może ją obserwować, szkicować, malować, rzeźbić po raz ostatni ma szansę obcować z tym, co Boskie [nieźle się wkurzył, gdy razu pewnego nagle podczas szkicowania nagiej Merce siły męskie mu wróciły...]; tak, istnienie samo w sobie Merce, jej Bycie stanowi podziękowanie, ale tylko dla kogoś, kto ten Byt w takiej aurze dostrzec potrafi), iż efekt wielomiesięcznej(?) pracy w żaden sposób jej nie przypomina, odpowiada za Cezannem: my tylko konsultujemy naturę (te słowa mogłyby z kolei stanowić motto mego bloga: ja tylko konsultuję filmy, spektakle, książki).
Ostatnia jego uwaga, która jest mi bliska (z tych, które zapamiętałem), dotyczy perfekcjonizmu - Marc jest zdania, że nie należy być perfekcjonistą, że tego typu dążenie źródłem może być nawet katastrofy; twierdzi, że w pewnym momencie należy porzucić swoje dzieło dla jego dobra. I jako egzemplifikację można by było przywołać jego opowieść o jednym ze szkiców Rembrandta; ten fragment filmu mógłby być puszczany na lekcjach z historii sztuki: ileż można wyczytać życia z kilku pośpiesznie muśniętych kresek; mała karteczka bardziej zaczęła tętnić emocjami niż niejedna sytuacja w realu; a i pochwała starych mistrzów niezwykła: ileż prawdy świata można zawrzeć w jednej kresce, która odzwierciedla tak a nie inaczej zgięte ramię w geście np. opiekuńczym (w czasach, w których umiejętności manualne są w totalnym zaniku, w którym coraz trudniej odczytać teksty pisane ręcznie, ten rodzaj kunsztu pewnie o magię już trącić może). Można by powiedzieć - perfekcyjne! A właśnie że nie - szkic tylko, niedopracowany, muśnięty, bez wielu szczegółów, ale prawdziwy wielce... świat nas otaczający jest perfekcyjny w swej zmienności, nieokreśloności, ulotności, brudzie i smrodzie... ludzkie dążenie do perfekcji niewiele ma z nim wspólnego. Świat wciąż tworzonym, nieustannie się kształtującym szkicem jest, tyle że genialnym... powiedziałby Marc (bo ja takich wzniosłości unikam).
Jeszcze o Lei wspomnieć trzeba, żonie rzeźbiarza. Też kiedyś była jego modelką i piekno jej powodowało, że wielu wybitnych chciało, by im pozowała. W tej roli nadal niezwykła Claudia Cardinale. Cudne zestawienie młodej bardzo urody i jej dużo starszej wersji; zestawienie, które może być tylko potwierdzeniem przytoczonej na początku opowieści.Kobieta mądra i pełna zrozumienia dla  potrzeb męża; bo to ona z tłumu wyłowiła Merceę (nie wiem, czy tak się odmienia) i od razu wiedziała, że jest ona idealną modelką, urodzoną; że tego jej mąż potrzebuje. I jak ją ubawił (ciepło, nie złośliwie czy sarkastycznie, jak można by się spodziewać po kobiecie, która lata świetności ma za sobą a w domu pomieszkuje potencjalne źródła żalu i frustracji, bo czas, kruche ciało i te rzeczy; nie - ona nadal jest cząstką natury i jej piękna, a więc i jej radosnych transgresji) powrót sił witalnych małżonka podczas sesji...
Spoiler (wyjątkowo zupełnie ostrzegam). Pytań kilka jak zwykle.
Dlaczego się zabił? Czy z frustracji, że poprawiana wciąż wbrew własnym zasadom rzeźba zbyt niedoskonała? czy też właśnie przeciwnie, w poczuciu, że to po raz ostatni udało mu się pooddychać chwilę w cieniu absolutu i nie ma sensu czekać dalej? czy może w poczuciu spełnienia? a może po prostu standardowo i stereotypowo stary człowiek zbyt boleśnie doświadczył spotkania z młodością pełną pokus, których realizacja jest już tylko pięknym wspomnieniem? a może z rozpaczy, że została mu już tylko rzeźba, bo Merce poszła sobie?
A może wcale się nie zabił?

sobota, 9 sierpnia 2014

Czasami lepiej być samemu.

"Każda z osób odwiedzających tego dnia 'Brasserie Romantiek' zmaga się z innymi emocjami: złość, żal, zazdrość, smutek, szczęście, napięcie seksualne... Wystarczy przenieść się o dwa metry do innego stolika i zajrzeć do innego talerz, by skosztować czegoś innego i całkowicie zmienić smak". Tyle wyczytałem w programie (który jest zresztą świetny i zasługuje na najwyższe uznanie; coś wyjątkowego na letnim festiwalu filmowym) i pomyślałem sobie: kolejna opowieść sieciowa, kolejna mozaika a może i paczwork składający się z kilku mniej lub bardziej  luźno powiązanych historii a coraz częściej niestety tylko anegdot.
Mozaikowe opowieści. Kilka historii zebranych w całość, przeplatających się. Z natury rzeczy pozbawionych niuansów. I choć od czasów Alltmana powstało kilka filmów tego typu, które przypadły mi do gustu (choćby "Zero", o czym już swego czasu wspominałem), to zaczynam coraz podejrzliwiej na nie spoglądać. Tym bardziej, że obserwacje obyczajowe (bo trzeba być mistrzem, by w tak zwięźle podanej opowieści jeszcze psychologicznymi niuansami widza zadziwić) wydają mi się coraz bardziej stereotypowe. Najczęściej wyłania się z nich dość ponury obraz świata z porzuconymi dziećmi i mężami alkoholikami maltretującymi swe żony w roli głównej. Ostatnio jeszcze los nieciekawy emigrantów z naszej części świata doszedł. Niemal zawsze jako podsumowanie omówienia takiego filmu można napisać, że o braku porozumienia nie mówiąc o miłości jest, o absencji zainteresowania bliźnim, szczególnie tym, który tuż obok i bardzo pragnie, o narastającej agresji, źródłem której wielopiętrowe pokłady frustracji i  marzeń diametralnie rozmijających się z rzeczywistością są.
Taki bardzo anegdotyczny właśnie był "Samotny port miłość", o czym już z jakiś miesiąc temu wspominałem. Tego też w sumie oczekiwałem od "Rozważnie i romantycznie" (r. Joel Vanhoebrouck; to polski tytuł jest, oryginalny to "Brasserie Romantiek" - nie znam się na jakichkolwiek językach obcych, ale twórcy tego filmu chyba nie byli obdarzeni taką inwencją intertekstualną jak polski tłumacz) i pewnie nie wspominałbym o nim, gdyby nie to, że on na otwarcie tegorocznego Zwierzyńca został zaprezentowany. W tym wypadku, bohaterowie zostali zgromadzeni w jednej knajpie podczas Walentynek.  W całym zbiorze anegdot mnie zainteresowała jedna tylko; i to nie gości a właścicieli, Pascaliny i Angela, rodzeństwa. Bo to chyba nie był film mozaikowy jednak, nieco mnie chyba zmylił wpis w katalogu albo też źle go odczytałem, dopisałem co nieco w myślach swych. Dla mnie to była opowieść, w której do wątku zasadniczego na zasadzie dygresji wpleciono inne, mniej lub bardziej śmieszne, lecz często tylko zaznaczone. Bo przecież trudno nazwać opowieścią sytuację, w której starzejący się lowelas popisując się przed młódką wybrzydza przy wyborze wina, by dość szybko dać świadectwo swej całkowitej ignorancji w tej dziedzinie. Taki mały skecz; para przez scenarzystę od razu po tej scenie porzucona została. Za to smakowita (choć też grubo dziergana) była opowieść o nieśmiałym geodecie,który na randkę przez internet się umówił i nawet nieco myślę widzowie dali się zwieść schizofrenicznej narracji prowadzonej w jego przypadku. Taki obrazek pomieszanych totalnie naszych oczekiwań, pragnień i narzuconych przez świat zewnętrzny standardów relacji między kobietą i mężczyzną. Bohater chciałby przede wszystkim powolutku budować związek oparty na uczuciach, lecz społeczna persona stawia mu wyzwania z seksem przede wszystkim związane. Przewidywalna była historyjka o dziewczynie, która swe nieszczęście przede wszystkim delektuje w tej knajpie dla zakochanych i jakoś nie byłem zaskoczony szczególnie jej przemianą, gdy kelner nieco bardziej się nią zainteresował. Nieszczęście spowodowane zdradą najważniejszej miłości życia a tak naprawdę tłumione pragnienie, by ktoś się nią zainteresował i gdy to nastąpiło wstrętny mąż całkowicie zniknął z jej pamięci... A najbardziej banalna była historia małżeństwa; banalna i stereotypowa: bo przecież wiadomo, że faceci robiący kasę (a w przekonaniu niektórych kobiet wszyscy faceci) nie rozumieją ambicji swych żon i trzeba ich zaszantażować zdradą, by ich urażone ego dostrzegło przez chwilę w kobiecie człowieka.
To dygresje tylko były. Głównymi bohaterami są właściciele tej jednogwiazdkowej restauracji. Pascaline o wiele lat starsza od brata. Gdy miała 15 lat mama, porzucając męża alkoholika i zostawiając z nim dzieci o zgrozo, nakazała jej opiekować się Angelo. I ona tak ma od ponad 20 lat już. W te Walentynki pojawia się w ich restauracji miłość jej życia z lat młodości. I ten jej były kochanek, który ją zostawił po wcześniej 'wspólnie' ustalonej aborcji i w świat pojechał, proponuje jej, by razem wyjechali, by wszystko rzuciła i zaczęła z nim od początku, bo to jej szansa i ona przecież tu nic nie ma... i daje jej około 1,5 godziny na zastanowienie się, bo samolot do Buenos ma tego wieczora właśnie, bo tam na placówce jest a do Belgii to tylko na pogrzeb ojca przyleciał. Co najbardziej zadziwia w tej sytuacji to to, że ona się zastanawia nad jego propozycją! Czy to świadczy o jej miłości? Czy o potężnym braku tejże i pragnieniu, by była? Czy o poczuciu zniewolenia przez mamę, która ją na straży brata (który zresztą genetycznie skłonność do napojów łagodzących istnienie porzuconego przez rodzicielkę dziedziczy) postawiła?
Facet zjawia się po 20 latach; nawet gdy byli razem, to nie dawał do zrozumienia, że ma wobec niej poważne zamiary i daje jej 2 godziny (jakoś tak) na decyzję życiową... i nie dostaje od razu w czapę, tylko kobieta bije się ale z myślami przez film cały i wydaje się wręcz, że wygra opcja kompletnie dla mnie niezrozumiała.
A z drugiej strony brat, którego histeria na wiadomość o tym, że ona se pojedzie, jest równie wkurzająca. Można by powiedzieć, ach ci faceci... jak oni cudnie tymi kobietami potrafią manipulować, jak profesjonalnie uzależniają je od siebie... ale mnie cała trójka irytuje... tym bardziej, że wydaje mi się, że relacje psychologiczne mające miejsce pomiędzy tymi bohaterami, są jak najbardziej prawdopodobne. No powiedzmy, że były chłopak zza oceanu, może budzić zdziwienie mówiąc najdelikatniej; ale rodzeństwo ewidentnie jest od siebie uzależnione. I jeszcze nie raz pewnie zrobią sobie awanturę o to, ile poświęcili, by być z tym drugim... (w małżeństwie tego typu relacje i pretensje, werbalizowane bądź nie, wydają się typowe, w wypadku brata i siostry raczej to rzadkie). Ta historia już dla mnie taka banalna nie była a moja irytacja to element pozytywnej oceny jest.
Czasami lepiej być samemu.

piątek, 8 sierpnia 2014

Wypisy na temat rytuałów festiwalowych

Dzisiaj kilka cytatów z artykułu "Eliade jeździłby na festiwale" (Piotr Czerkawski), które sobie zaznaczyłem w ubiegłorocznym numerze "Ekranów" (13-14/2013) (kiedyś sobie postanowiłem, że ten blog będzie też miejscem, w którym archiwizować będę tego rodzaju ciekawostki, ale oczywiście nie bardzo mi to wyszło). Od czasu do czasu jestem przekonywany, że nie bardzo oglądanie takiej ilości filmów w krótkim czasie służy ich właściwemu odbiorowi, więc pomyślałem sobie, że poniższe cytaty mogą stanowić jakąś część odpowiedzi na te zarzuty (z którymi zresztą w dużym stopniu się zgadzam, aczkolwiek w tym roku moje wakacje niemal całkowicie pod znakiem 10 muzy stoją).
"Andre Bazin porównał niegdyś festiwal filmowy do święta religijnego (...) Kolejne imprezy i przeglądy prowokują u widza specyficzny typ odbioru, który intensyfikuje towarzyszące każdemu seansowi wrażenie transcendencji. Zapewniane przez kino poczucie kontaktu z tajemnicą wzmacnia szereg wpisanych w festiwalowe życie rytuałów. Uczestnicy tych imprez na własne życzenie odgradzają się od zewnętrznego świata i funkcjonują według rytmu wyznaczonego przez kolejne pokazy (…) Gdyby Mircea Eliade szukał współczesnej  ilustracji swojej koncepcji ‘czasu świętego’, z powodzeniem mógłby się wybrać na wakacyjne festiwale filmowe (…) Każdy festiwal bez wyjątku sprzyja również wytworzeniu między widzami poczucia wspólnoty. (…) uczestnicy filmowych imprez traktują siebie nawzajem jak wyznawców tej samej wiary. Świadomość przebywania wśród wtajemniczonych usuwa poczucie wstydu i zwiększa wyrazistość naszych reakcji. (…) Przez chwilę po seansie odnosimy wrażenie, jakby świat odsłonił przed nami tkwiący w sobie porządek. (…) festiwale mają moc obalania idoli i kreowania nowych bóstw”.

Niektórzy teraz być może sobie powiedzą: ten Nomada taki areligijny, a tu proszę, ta najważniejsza ludzka potrzeba dała jednak o sobie znać. Odpowiem wtedy, że areligijny nie jestem, co najwyżej antyklerykalny. I pewnie podczas festiwalowego transu jakąś rekompensatę mych młodzieńczych uniesień religijnych (tak, tak) odnajduję. Być może, gdyby kościół nie okazał się tak małostkowy, naznaczony hipokryzją i wyzuty niemal całkowicie z poczucia transcendencji, dzisiaj jeździłbym na pielgrzymki a nie na festiwale. A tak rozpoczynam dziś kolejny maraton, tym razem Zwierzyniec J
(z ascezą ten pobyt też ma coś wspólnego, ponieważ do internetu prawie dostępu nie ma)

piątek, 1 sierpnia 2014

Wśród filmowych pobratymców


czyli o powinowactwach filmowej narracji i mojego pisania

Reżyser Oskar Alegria myśli o autorskich wypowiedziach chyba troszkę podobnie do mnie. W filmie "Szukając Emak Bakia" podąża śladami Man Raya, który w roku 1926 niedaleko Biarritz (to kraj Basków jest i w cyklu jemu poświęconym ten film się na festiwalu znalazł) nakręcił film "Emak Bakia" właśnie. Alegria szuka śladów po wielkim dadaiście (wielbiciele sztuki klasycznej pewnie uznają, że to oksymoron jest) biorąc za punkt wyjścia tytuł jego filmu właśnie; poszukuje go na cmentarnych nagrobkach, bo taką sugestię pochodzenia tego tytułu pozostawił Man Ray (fałszywą jak się okazuje), oraz wśród nazw willi w Biarritz i okolicach (bo taki zwyczaj tam panuje, że willa każda jakimś takim powiedzonkiem jest opatrzona, a okazało się, że Emak Bakia to nazwa willi, w której podczas kręcenia filmu mieszkał Man Ray właśnie).
Co takiego wspólnego ze mną znalazłem w tej opowieści?
Konstrukcja opowiadania Alegrii to taka swoista droga i to w dodatku dość zawiła, pełna meandrów i skojarzeń; naśladuje on sposób poruszania się zająca (wiem to z filmu, tropicielem nie jestem, natomiast autor "Szukając Emak Bakia" niewątpliwie nim jest i to takim z najlepszego gatunku), którego tropy prowadzą ścieżyną zależną w dużym stopniu od  przypadku; kluczy on bardzo, co powoduje, że jego droga pełna różnych zawijasów jest (w przeciwieństwie do zwierząt stadnych, które w linii prostej zmierzają do celu i to są te momenty, w których czuję niepokój, gdy moje pisanie zbyt zaczyna przypominać dobrze skrojoną recenzję...raczej rzadko). Autor filmu widzi zapewne źródło takiej poetyki w twórczości dadaistów; można powiedzieć, że oni też byli nomadami. Ale takimi bez świadomości celu i całkowicie otwarci na każdą ewentualność, którą zaoferuje im nieprzewidywalna przyszłość. Oczywiście cały czas piszę o sztuce, mając na myśli specyficzny typ narracyjności podporządkowanej przypadkowym impulsom (choć pamiętam, że gdzieś tam w tle jest podmiot, który dokonuje selekcji, lecz kryteria, którymi się kieruje, są za każdym razem inne i niekoniecznie świadome), ale przecież można tego typu zasadę przełożyć też na życie i ta radosna spontaniczność, niczym u Gombrowicza, momentalnie etykietką niedojrzałości i braku odpowiedzialności zostanie opatrzona.
Szukając Emak Bakia Alegria przygląda się poszczególnym fragmentom filmu Raya, przegląda stare widokówki, przemierza wiele kilometrów brzegiem oceanu zestawiając jawiące się przed jego oczyma widoki z kadrami z filmu Raya. Tworzy z tego opowieść, która niektórym przypadkowa mogłaby się wydać; ja natomiast śledziłem ją zaintrygowany porozrzucanymi sensami, których spoiwem była osoba autora... a może Man Raya. Przede wszystkim jednak była to dla mnie wypowiedź ukazująca, w jaki sposób działania człowieka odciskają się, niczym forma rzeźbiarska, w czasie (forma tym tym trudniejsza do ogarnięcia, im z bardziej wyjątkową osobowością mamy do czynienia). Brzmi abstrakcyjnie, ale efekt jest godny uwagi.
Na cmentarzu wprawdzie reżyser nie znalazł nigdzie wyrytej inskrypcji Emak Baktia, lecz zainteresował się nagrobkiem błazna i idąc tym tropem trafił na pokaz walki dwu reprezentantów tej specyficznej sztuki teatralnej (figura błazna skrywającego za komiczną maską pełne zamyślenia i smutku spojrzenie na rzeczywistość, wystawionego na salwy śmiechu wywoływanej przez prostackie czasami żarty, świadczące o widzach bardziej niż o nim; figura artysty, z którym bezkarnie można zrobić wszystko z poczuciem, że się jest od niego mądrzejszym i bardziej udanym), z których jeden często występował u Felliniego. Manowce? A jakże... lecz pod koniec okazało się, że błazen rzekomo pochowany na cmentarzu wciąż żyje, a w grobie spoczywa, póki co, jego żona (to niemal jak z tym pogrzebem Witkacego w latach 80. - po kilku latach okazało się, że pochowano szczątki kobiety....). Potwierdziło się w ten sposób powiedzenie, że 'błaznowie nigdy nie umierają'. A gdy o błaznach mowa, to jako Polak o Stańczyku winienem pomyśleć, lecz mi bliższy jest Yorik i Hamlet snujący nad jego czaszką refleksje na temat przemijania czy wręcz umykania czasu, a przede wszystkim chwil radości... i ten brak uśmiechniętych ust na czaszce Yorika każe pomyśleć o 'niegdysiejszych śniegach'. Błazen z filmu Alegrii z delikatnym uśmiechem konstatuje, że żyje jeszcze i nie ma za złe twórcy, że już go uśmiercił.
W Biarritz każda willa, jako się rzekło, ma swoją nazwę w języku baskijskim (o jego przemijaniu także jest oczywiście mowa, np. o ostatnim człowieku, który pamięta specyficzne, nadawane przez rybaków nazwy podwodnych skał w zatoce) i Alegria stosując bazującą na przypadku twórczą metodę dadaistów tworzy z nich wiersz o całkiem sensownej treści (chciałbym go przytoczyć, ale niestety...pamięć...).
No i te dźwięki... które były dziełem muzyków, którzy także, chcąc uczcić słynnego dadaistę, Emak Bakia się nazwali. Stworzyli ścieżkę dźwiękową ze swoiście przyprawionych dźwięków odnalezionych w rzeczonej willi; można powiedzieć, że mogliśmy doświadczyć w ten sposób jej akustycznego portretu.
W wielu prezentowanych na festiwalu filmach kształt dźwiękowy dzieła jest równie ważny jak obraz (nawet w jednej z rozmów, z Marcinem Dudziakiem, reżyserem filmu "Wołanie", pojawiła się uwaga dotycząca stosunku do dźwięku polskich i francuskich twórców - okazuje się, że my bardziej na to, co widzimy zwracamy uwagę, we Francji to, co słyszymy, jest równie ważne). Czasami wręcz staje się bohaterem jak w filmie "Canopy" A. Wilsona. Protagonistą jest australijski żołnierz zestrzelony nad dżunglą gdzieś w Singapurze. Choć to wojna, to opowieść jest kameralna, strzały słychać przeważnie tylko gdzieś z oddali, japońscy żołnierze stanowią niemal niewidzialne zagrożenie. Zresztą nie jedyne. Bo bohater (wraz z przygodnym towarzyszem, Chińczykiem i sposób ich (nie)komunikowania się jest dodatkowym tematem filmu dotyczącym niewerbalnego rodzenia się więzi w świecie, w którym z każdej strony [szczególnie ze strony człowieka] oczekiwać możemy agresji) postawiony jest w podobnej sytuacji jak Mohammed z filmu Skolimowskiego "Essential Killing": musi sobie poradzić w całkowicie obcej rzeczywistości; której kodu nie zna a walczy o życie. A podstawowym wrażeniem zmysłowym, którym może się kierować, to słuch... niemal bez słów (zresztą te, które padają, nie są tłumaczone, bo to po japońsku i dla bohatera są one równie obce, jak dźwięki dochodzące z dżungli...tyle że groźniejsze), bardzo dużo przedziwnych dźwięków i przestrzeń, w której trudno znaleźć sensowne punkty odniesienia - labirynt przez bohatera wchłaniany nieświadomie do wnętrza odzwierciedlający pierwotną sytuację człowieka w świecie. Marlow w "Jądrze ciemności" Conrada z niepokojem obserwuje zagarniającą go ciemność pierwotną, lecz niemal przez cały czas swojej wędrówki w głąb ma oparcie w swoim małym stateczku; bohater "Canopy" znalazł się w środku i ambicją reżysera staje się zmierzenie z tym stanem środkami czysto filmowymi.
Jeszcze bardziej przejmująco oddziałuje ta tkanka w chińskim filmie dokumentalnym "Póki szaleństwo nas nie rozdzeli" (r. B. Wang). Przez cztery godziny wraz z realizatorem przebywamy w chińskim szpitalu psychiatrycznym (sposób filmowania, pełen niedoskonałości formalnych [i to chyba eufemizm jest] wpływa dość mocno na wiarygodność przekazu) obserwując pacjentów tego przybytku. Dźwięk nie jest tu głównym bohaterem, jest znaczącym uzupełnieniem nastroju, beznadziejności przede wszystkim. Nieustanny gwar, kroki spacerujących permanentnie po wewnętrznej galerii pacjentów ("Pacjenci" - tak zatytułowany był spektakl Teatru Stu na podstawie "Mistrza i Małgorzaty" zrobiony, moje pierwsze spotkanie z Bułhakowem, po maturze zaraz; skojarzenie jak najbardziej na miejscu, bo przecież klinika Strawińskiego to także miejsce, w którym kieruje się na przymusowe leczenie niewygodnych politycznie przeciwników; tyle że w Chinach także i rodziny umieszczają w tym miejscu ojców czy synów sprawiających kłopot, nie mówiąc o zwykłych chuliganach, z którymi milicja radzi sobie w taki prosty sposób)  zgrzyt otwieranego bądź zamykanego zamka w metalowej bramie, odgłosy propagandowych audycji telewizyjnych. Wszystko to współtworzy klaustrofobiczną atmosferę bezsilności. Podczas oglądania takich filmów moja wyobraźnia niemal zawsze wyrywa się ku uogólnieniom; zastanawiam się, w jakim stopniu przedstawiony obraz, mimo jego porażającego realizmu, może być metaforą sytuacji człowieka w świecie z jego bezsilnością wobec ograniczeń narzucanych mu przez sytuacje egzystencjalne na pierwszym miejscu. I gdy taka myśl pojawia mi się w głowie, to od razu przyplątuje się druga refleksja, dotycząca pewnej nieprzyzwoitości czy też nieuczciwości wobec tych, którzy przed naszymi oczyma, bardzo konkretni i realnie żyjący, doświadczają nie jakiejś przenośni lecz realnego cierpienia.
Coś wspólnego z moim sposobem pisania odnalazłem też w filmie "Owca" (r. G.Deroo, M.Pistone). W tym dość radykalnym eksperymencie (czy jak dziś już się powszechnie mówi: projekcie) przez mniej więcej połowę filmu poznajemy bohatera (tytułowy Owca), bardzo blisko towarzyszymy jego codzienności (zresztą mało atrakcyjnej), zżywamy się z nim i następnie, po przykrym wypadku, który przyczynia się do opuszczenia przez młodzieńca małej francuskiej osady, wraz z autorami jak i znajomymi i tak zwanymi przyjaciółmi Aureliana, porzucamy go. Film staje się i na poziomie treści i konstrukcji fabularnej opowieścią o porzuceniu bohatera, o zapominaniu; o tym jak łatwo godzimy się z nieobecnością kogoś, czyjego istnienie wydawało się sensem także naszego istnienia (twórcy dążą do tego, by nie opowiadać po raz kolejny o tej banalnej ludzkiej czy też społecznej przypadłości, lecz by widz doświadczył 'brak' albo po obejrzeniu filmu skonstatował, być może z przykrością, że tego braku nie poczuł). Opowieść snuje się dalej, życie nie znosi pustki, inne postaci z otoczenia Aureliana skupiają, już teraz tylko na moment, naszą uwagę. Inne opowieści moglibyśmy z nimi powiązać. Ich los jest sygnalizowany tylko, sugerując, że tak  i z obecnością innych w naszym życiu jest (a może tylko bywa): ludzie sygnalizują nam swą obecność i póki okoliczności sprzyjają wydaje się, że są blisko; lecz gdy one się zmienią, nastąpi jakiś dramat bądź przypadkowy zbieg specyficznych okoliczności, znikają i jakoś bez problemu godzimy się z ich nieobecnością (oj, wiem coś na ten temat).
Film z fabułą, która zapomina o swym bohaterze czy też zasadniczych motywach; pisanie (trudno mi zakwalifikować gatunkowo mój taniec palców po klawiaturze) z porzuconym (albo porzucanym) tematem... (oczywiście przesadzam trochę, bo mimo wszystko od strumienia świadomości jeszcze wiele mnie dzieli).
Tylko czego ja szukałem?
Emak Bakia, co w języku baskijskim oznacza: "zostawcie mnie w spokoju".