W trakcie festiwalu NH oglądam
filmy pochodzące z bardzo odległych często krain. Co się z tym wiąże: z różnych
obszarów kulturowych. Nieznajomość kontekstu bardzo utrudnia czytanie tych
obrazów, a przecież tak często chwalimy także tak zwany odbiór spontaniczny,
bezpośredni - naiwny. Nie ma czegoś takiego. Zawsze klucz jakiś zastosować
trzeba, by móc zacząć werbalizować swe wrażenia. Chyba że sprowadzimy wszystko
do prostego streszczenia kolejnych scen, co po pierwsze nudne a po drugie także
z wyborem interpretacyjnym (wiem, że ten wstęp dla niefilologa jest nudny a dla
człowieka z tej branży kulturowych wyjadaczy - banalny) jest związane. Piszę o
tym, ponieważ podczas oglądania różnych ludzkich tworów czasami sztuką zwanych
(w tym wypadku filmów oczywiście) włącza mi się taki zapas wytrychów komisarza
Gajewskiego; więcej - jestem niespokojny, gdy zbyt długo czekać muszę na jakieś
skojarzenie; może być ulotne - byle pozwalało porządkować sensy czyniąc
siedzenie w kinie bezpieczniejszym i momentami nawet komfortowym.
I dzisiaj (już wczoraj,
bo troszkę mnie zmorzyło wczoraj) takie wrażenie wytrychów miałem przy okazji
poszukiwania czegoś, co otworzyć można, podczas oglądania dwóch filmów:
"Bitwy w niebie" Carlosa Reygadasa (Meksyk) i "Wiedźmy wojny"
Kim Nguyena (poszedłem na ten film, bo to Afryka, a później doczytałem, że
reżyser jest Kanadyjczykiem a jego ojciec Wietnamczykiem i że chyba nie ma
korzeni afrykańskich, nie zmienia to faktu, że film afrykański był bardzo,
przynajmniej dla takiego laika jak ja). Odległe krainy a moje skojarzenia
oczywiście bardzo swojskie.
Gdy oglądałem "Bitwę
w niebie" w pewnym momencie przypałętało mi się natrętne skojarzenie ze
"Zbrodnią i karą". A przesłanki nikłe były bardzo chyba: zbrodniarz
(film zaczyna się w momencie, w którym okazało się, że zmarło dziecko, które
porwał wraz z żoną - i to w dodatku komuś bliskiemu - dla okupu), walka z
sumieniem (to chyba ta tytułowa bitwa albo przynajmniej jakaś jej część),
wyznanie winy prostytutce (która nota bene jest córką jego szefa i w sumie
uprawia ten najstarszy zawód z nudów chyba...ooo i następnne skojarzenie
obłędnej filologicznej głowy: "Piękność dnia" Bunuela...stop!),
nakłonienie go przez prostytutkę do wyznania winy... mało to czy dużo? mówi nam
to coś czy nie? analogie są, ale są i przecież różnice i to niemałe: żona,
która okazuje się bardziej pozbawiona sumienia niż on (ważny wątek religijności
meksykańskiej [czy tylko meksykańskiej?], bo jej się wydaje, że wystarczy pójść
na pielgrzymkę, by zmyć winę), to Marcos (główny bohater) kocha się w Any i
miewa erotyczne marzenia z nią w roli głównej (film na filmwebie
zaklasyfikowany jest jako erotyczny, ale jeśli to kogoś skusiło, ostrzegam
przed chłodem czy wręcz naturalizmem obecnym w scenach, które decydują o wartości
tego rodzaju filmów:-)) i zamiast się zgłosić na policję brutalnie ją morduje
(prawdziwa miłość? bo to reakcja na nieodwzajemnioną miłość była...) i
następnie dołącza do pielgrzymki, by na kolanach wkroczyć (nieodpowiednie
słowo, ale jakiego użyć, by nazwać w aspekcie dokonania wejście na klęczkach?)
do bazyliki. I na zakończenie scena, która z Antonionim mi się skojarzyła (o
zgrozo!): w zakończeniu "Powiększenia" bohater przygląda się grze w
tenisa w wykonaniu mimów i ich sugestywność doprowadza do tego, że zaczyna
słyszeć odgłosy odbijanej (nieobecnej oczywiście) piłki (kiedyś w końcu o tym
filmie napiszę i tę scenę na pewno zinterpretuję); w "Bitwie..."
kilka osób na dzwonnicy aktywizuje ogromny dzwon i nie ma wątpliwości - on
powinien wydawać donośny dźwięk, i widzimy ten rozbujany dzwon i widzimy, że
serce (!) uderza w płaszcz, ale jest kompletna cisza; wiem, odwrotnie niż u
Antonioniego - ale jest podobieństwo (czy nie?). Scena, która w metaforycznym
skrócie odzwierciedla problem, który dotyczył bohatera tego filmu: porusza się
on w całkowitej ciszy metafizycznej (to jest następna zmora filologa: znajoma,
też filolog, gdy rozmawiałem z nią o tym filmie, w formie pytania stwierdziła:
ale ten film to taka wielka metafora jest... po wyjściu z kina momentalnie
szukamy jakiegoś wyższego [dlaczego wyższego? tak jakby odbieranie dzieła -
życia - na poziomie dosłownym, powiedzmy umownie - realnym, było czymś gorszym
i uwłaczającym humaniście] poziomu znaczeń, traktować byśmy je chcieli jako
metaforę czegoś, a gdy już ją sformułujemy, to czujemy się cholernie
dowartościowanymi humanistami; a na marginesie: zgadzam się z tą swoją znajomą,
film ten można potraktować jako wielką metaforę właśnie metafizycznego
zagubienia człowieka w ogołoconym z wartości świecie współczesnym i potwierdza
to także forma tego filmu - właśnie ogołocona; i w ten sposób udowodniłem, że
namiętnie ulegam humanistycznym pokusom). I tak, dzięki Dostojewskiemu i
Antonioniemu poczułem się bezpiecznie na widowni; pytanie, czy bez nich byłoby
równie miło?
Mogłoby chyba być, skoro
na "Wiedźmie wojny" było. Akcja filmu rozgrywa się gdziekolwiek w
sercu Afryki, którą kojarzymy z permanentnymi wojnami domowymi. Przeciętny
człowiek żyjący w oddalonej od centrum wiosce prędzej czy później wciągany jest
w wir beznadziejnego bestialstwa. I bardzo często są to dzieci: porywane,
narkotyzowane, manipulowane i z karabinem w ręku odzwierciedlające Conradowskie
lęki z "Jądra ciemności". I w tym wypadku to uogólnione streszczenie
już może być przecież wystarczającym wyjaśnieniem istnienia tego filmu.
Oczywiście, także na poziomie bez skojarzeń, mamy do czynienia z indywidualnym
i wyjątkowym losem dwójki bohaterów, którzy próbują miłością uciec od Historii
(ale tego już streszczać nie będę, zaznaczę jedynie, że ich losem - znowu na
poziomie dosłownym - przejmujemy się i znowu wystarczy to, by umotywować
istnienie tego filmu). Ale i tak zmora filologiczna wylezie ze mnie. Bohaterka
(13 lat) zmuszona jest przez partyzantów do zabicia swoich rodziców (jeśli tego
nie zrobi, to oni ją wyręczą, ale w zdecydowanie bardziej okrutny sposób).
Trauma ta oraz spożywanie środków halucynogennych prowadzi do tego, że zaczyna
widzieć w otaczającym ją świecie duchy (magii, rytuałów, czarów jest w tym
filmie sporo i nie ma wątpliwości, że jest to ten poziom znaczeń najtrudniejszy
dla nas do odczytania – ale dzięki obecności tego szamańskiego wymiaru
atmosfera tej afrykańskiej rzeczywistości staje się Obca, a więc intrygująca i
pociągająca filologa do interpretacji; niestety brak czasu i źródeł
uniemożliwia mi to, nie mówiąc o tym, że w sytuacji festiwalu każdy film w
mentalnym salonie przeznaczonym na refleksję jest gościem przelotnym).
Odwiedzają Komonę także i rodzice z żalem i napomnieniem, ale chodzi im o to,
że nie pochowała ich. No i z czym nam się to kojarzy? Filolog powie, że z
„Antygoną” niepomny na to, że ten obowiązek wobec najbliższych obowiązuje chyba
w każdej kulturze. Różnie pewnie bywa w tych kulturach z konsekwencjami
wiążącymi się z niewypełnieniem tego obowiązku. W wypadku Komony mamy do
czynienia ze specyficznym fatum (czy może przekleństwem, ale z czyjej strony?
Rodziców?), które powoduje, że nieszczęście staje się jej wiernym towarzyszem.
Ale ponieważ jest w ciąży, to dla dobra dziecka udaje się do swej rodzinnej
wyludnionej wioski (wszyscy wymordowani), by dopełnić rytuału. I czy
przywołanie „Antygony” ma sens? Na pewno nie jest konieczne, ale dla bywalca
naszej kultury staje się dobrym drogowskazem, dzięki któremu zyskuje to, co
lubi najbardziej, poczucie sensu. Tak u Sofoklesa jak i Nguyena mamy do
czynienia ze swoistym przełomem: pomiędzy światem, którym rządzą bezwzględne
zasady o charakterze metafizycznym a tym, w którym zaczynają być one
bagatelizowane. Kreon dla racji politycznych zakazuje pochówku zdrajcy,
partyzantom chyba w ogóle nie przyszło do głowy, że taka powinność istnieje (a
na pewno zostali wychowani w świecie, w którym one obowiązywały) .
W obydwu utworach racje metafizyczne mimo wszystko biorą górę. Oba dzieła powstały w świecie zanikającego poczucia transcendencji (tak, tak – Ateny w V w. przed Chrystusem w przekonaniu Sofoklesa stawały się coraz mniej religijne). Jaki wniosek może płynąć dla filologa, który nie potrafił się oprzeć pokusie i teraz musi jakoś uzasadnić swoje skojarzenia? Że w gruncie rzeczy już co najmniej od 2 500 lat żyjemy w świecie, w którym wydaje się zanikać poczucie transcendencji. I jest to wniosek i optymistyczny i pesymistyczny (i tego wątku już rozwijać nie będę, bo i tak już nieźle zabrnąłem). Ot i tyle z tego humanistycznego nomadyzmu obarczonego skazą skojarzeń (choćby tylko na poziomie licealnym) i poszukiwania znaczeń.
W obydwu utworach racje metafizyczne mimo wszystko biorą górę. Oba dzieła powstały w świecie zanikającego poczucia transcendencji (tak, tak – Ateny w V w. przed Chrystusem w przekonaniu Sofoklesa stawały się coraz mniej religijne). Jaki wniosek może płynąć dla filologa, który nie potrafił się oprzeć pokusie i teraz musi jakoś uzasadnić swoje skojarzenia? Że w gruncie rzeczy już co najmniej od 2 500 lat żyjemy w świecie, w którym wydaje się zanikać poczucie transcendencji. I jest to wniosek i optymistyczny i pesymistyczny (i tego wątku już rozwijać nie będę, bo i tak już nieźle zabrnąłem). Ot i tyle z tego humanistycznego nomadyzmu obarczonego skazą skojarzeń (choćby tylko na poziomie licealnym) i poszukiwania znaczeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz