wtorek, 24 lipca 2012

Zmora filologa



W trakcie festiwalu NH oglądam filmy pochodzące z bardzo odległych często krain. Co się z tym wiąże: z różnych obszarów kulturowych. Nieznajomość kontekstu bardzo utrudnia czytanie tych obrazów, a przecież tak często chwalimy także tak zwany odbiór spontaniczny, bezpośredni - naiwny. Nie ma czegoś takiego. Zawsze klucz jakiś zastosować trzeba, by móc zacząć werbalizować swe wrażenia. Chyba że sprowadzimy wszystko do prostego streszczenia kolejnych scen, co po pierwsze nudne a po drugie także z wyborem interpretacyjnym (wiem, że ten wstęp dla niefilologa jest nudny a dla człowieka z tej branży kulturowych wyjadaczy - banalny) jest związane. Piszę o tym, ponieważ podczas oglądania różnych ludzkich tworów czasami sztuką zwanych (w tym wypadku filmów oczywiście) włącza mi się taki zapas wytrychów komisarza Gajewskiego; więcej - jestem niespokojny, gdy zbyt długo czekać muszę na jakieś skojarzenie; może być ulotne - byle pozwalało porządkować sensy czyniąc siedzenie w kinie bezpieczniejszym i momentami nawet komfortowym.

I dzisiaj (już wczoraj, bo troszkę mnie zmorzyło wczoraj) takie wrażenie wytrychów miałem przy okazji poszukiwania czegoś, co otworzyć można, podczas oglądania dwóch filmów: "Bitwy w niebie" Carlosa Reygadasa (Meksyk) i "Wiedźmy wojny" Kim Nguyena (poszedłem na ten film, bo to Afryka, a później doczytałem, że reżyser jest Kanadyjczykiem a jego ojciec Wietnamczykiem i że chyba nie ma korzeni afrykańskich, nie zmienia to faktu, że film afrykański był bardzo, przynajmniej dla takiego laika jak ja). Odległe krainy a moje skojarzenia oczywiście bardzo swojskie.

Gdy oglądałem "Bitwę w niebie" w pewnym momencie przypałętało mi się natrętne skojarzenie ze "Zbrodnią i karą". A przesłanki nikłe były bardzo chyba: zbrodniarz (film zaczyna się w momencie, w którym okazało się, że zmarło dziecko, które porwał wraz z żoną - i to w dodatku komuś bliskiemu - dla okupu), walka z sumieniem (to chyba ta tytułowa bitwa albo przynajmniej jakaś jej część), wyznanie winy prostytutce (która nota bene jest córką jego szefa i w sumie uprawia ten najstarszy zawód z nudów chyba...ooo i następnne skojarzenie obłędnej filologicznej głowy: "Piękność dnia" Bunuela...stop!), nakłonienie go przez prostytutkę do wyznania winy... mało to czy dużo? mówi nam to coś czy nie? analogie są, ale są i przecież różnice i to niemałe: żona, która okazuje się bardziej pozbawiona sumienia niż on (ważny wątek religijności meksykańskiej [czy tylko meksykańskiej?], bo jej się wydaje, że wystarczy pójść na pielgrzymkę, by zmyć winę), to Marcos (główny bohater) kocha się w Any i miewa erotyczne marzenia z nią w roli głównej (film na filmwebie zaklasyfikowany jest jako erotyczny, ale jeśli to kogoś skusiło, ostrzegam przed chłodem czy wręcz naturalizmem obecnym w scenach, które decydują o wartości tego rodzaju filmów:-)) i zamiast się zgłosić na policję brutalnie ją morduje (prawdziwa miłość? bo to reakcja na nieodwzajemnioną miłość była...) i następnie dołącza do pielgrzymki, by na kolanach wkroczyć (nieodpowiednie słowo, ale jakiego użyć, by nazwać w aspekcie dokonania wejście na klęczkach?) do bazyliki. I na zakończenie scena, która z Antonionim mi się skojarzyła (o zgrozo!): w zakończeniu "Powiększenia" bohater przygląda się grze w tenisa w wykonaniu mimów i ich sugestywność doprowadza do tego, że zaczyna słyszeć odgłosy odbijanej (nieobecnej oczywiście) piłki (kiedyś w końcu o tym filmie napiszę i tę scenę na pewno zinterpretuję); w "Bitwie..." kilka osób na dzwonnicy aktywizuje ogromny dzwon i nie ma wątpliwości - on powinien wydawać donośny dźwięk, i widzimy ten rozbujany dzwon i widzimy, że serce (!) uderza w płaszcz, ale jest kompletna cisza; wiem, odwrotnie niż u Antonioniego - ale jest podobieństwo (czy nie?). Scena, która w metaforycznym skrócie odzwierciedla problem, który dotyczył bohatera tego filmu: porusza się on w całkowitej ciszy metafizycznej (to jest następna zmora filologa: znajoma, też filolog, gdy rozmawiałem z nią o tym filmie, w formie pytania stwierdziła: ale ten film to taka wielka metafora jest... po wyjściu z kina momentalnie szukamy jakiegoś wyższego [dlaczego wyższego? tak jakby odbieranie dzieła - życia - na poziomie dosłownym, powiedzmy umownie - realnym, było czymś gorszym i uwłaczającym humaniście] poziomu znaczeń, traktować byśmy je chcieli jako metaforę czegoś, a gdy już ją sformułujemy, to czujemy się cholernie dowartościowanymi humanistami; a na marginesie: zgadzam się z tą swoją znajomą, film ten można potraktować jako wielką metaforę właśnie metafizycznego zagubienia człowieka w ogołoconym z wartości świecie współczesnym i potwierdza to także forma tego filmu - właśnie ogołocona; i w ten sposób udowodniłem, że namiętnie ulegam humanistycznym pokusom). I tak, dzięki Dostojewskiemu i Antonioniemu poczułem się bezpiecznie na widowni; pytanie, czy bez nich byłoby równie miło?

Mogłoby chyba być, skoro na "Wiedźmie wojny" było. Akcja filmu rozgrywa się gdziekolwiek w sercu Afryki, którą kojarzymy z permanentnymi wojnami domowymi. Przeciętny człowiek żyjący w oddalonej od centrum wiosce prędzej czy później wciągany jest w wir beznadziejnego bestialstwa. I bardzo często są to dzieci: porywane, narkotyzowane, manipulowane i z karabinem w ręku odzwierciedlające Conradowskie lęki z "Jądra ciemności". I w tym wypadku to uogólnione streszczenie już może być przecież wystarczającym wyjaśnieniem istnienia tego filmu. Oczywiście, także na poziomie bez skojarzeń, mamy do czynienia z indywidualnym i wyjątkowym losem dwójki bohaterów, którzy próbują miłością uciec od Historii (ale tego już streszczać nie będę, zaznaczę jedynie, że ich losem - znowu na poziomie dosłownym - przejmujemy się i znowu wystarczy to, by umotywować istnienie tego filmu). Ale i tak zmora filologiczna wylezie ze mnie. Bohaterka (13 lat) zmuszona jest przez partyzantów do zabicia swoich rodziców (jeśli tego nie zrobi, to oni ją wyręczą, ale w zdecydowanie bardziej okrutny sposób). Trauma ta oraz spożywanie środków halucynogennych prowadzi do tego, że zaczyna widzieć w otaczającym ją świecie duchy (magii, rytuałów, czarów jest w tym filmie sporo i nie ma wątpliwości, że jest to ten poziom znaczeń najtrudniejszy dla nas do odczytania – ale dzięki obecności tego szamańskiego wymiaru atmosfera tej afrykańskiej rzeczywistości staje się Obca, a więc intrygująca i pociągająca filologa do interpretacji; niestety brak czasu i źródeł uniemożliwia mi to, nie mówiąc o tym, że w sytuacji festiwalu każdy film w mentalnym salonie przeznaczonym na refleksję jest gościem przelotnym). Odwiedzają Komonę także i rodzice z żalem i napomnieniem, ale chodzi im o to, że nie pochowała ich. No i z czym nam się to kojarzy? Filolog powie, że z „Antygoną” niepomny na to, że ten obowiązek wobec najbliższych obowiązuje chyba w każdej kulturze. Różnie pewnie bywa w tych kulturach z konsekwencjami wiążącymi się z niewypełnieniem tego obowiązku. W wypadku Komony mamy do czynienia ze specyficznym fatum (czy może przekleństwem, ale z czyjej strony? Rodziców?), które powoduje, że nieszczęście staje się jej wiernym towarzyszem. Ale ponieważ jest w ciąży, to dla dobra dziecka udaje się do swej rodzinnej wyludnionej wioski (wszyscy wymordowani), by dopełnić rytuału. I czy przywołanie „Antygony” ma sens? Na pewno nie jest konieczne, ale dla bywalca naszej kultury staje się dobrym drogowskazem, dzięki któremu zyskuje to, co lubi najbardziej, poczucie sensu. Tak u Sofoklesa jak i Nguyena mamy do czynienia ze swoistym przełomem: pomiędzy światem, którym rządzą bezwzględne zasady o charakterze metafizycznym a tym, w którym zaczynają być one bagatelizowane. Kreon dla racji politycznych zakazuje pochówku zdrajcy, partyzantom chyba w ogóle nie przyszło do głowy, że taka powinność istnieje (a na pewno zostali wychowani w świecie, w którym one obowiązywały) . 

W obydwu utworach racje metafizyczne mimo wszystko biorą górę. Oba dzieła powstały w świecie zanikającego poczucia transcendencji (tak, tak – Ateny w V w. przed Chrystusem w przekonaniu Sofoklesa stawały się coraz mniej religijne). Jaki wniosek może płynąć dla filologa, który nie potrafił się oprzeć pokusie i teraz musi jakoś uzasadnić swoje skojarzenia? Że w gruncie rzeczy już co najmniej od 2 500 lat żyjemy w świecie, w którym wydaje się zanikać poczucie transcendencji. I jest to wniosek i optymistyczny i pesymistyczny (i tego wątku już rozwijać nie będę, bo i tak już nieźle zabrnąłem). Ot i tyle z tego humanistycznego nomadyzmu obarczonego skazą skojarzeń (choćby tylko na poziomie licealnym) i poszukiwania znaczeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz