sobota, 11 marca 2017

Obejrzałem "Wieczór Trzech Króli"

Obejrzałem "Wieczór Trzech Króli" i znowu nazbyt tradycyjne podejście do Szekspira, i współczesne stroje i rama  teatralna tego nie zmienia, uruchomiło mój wewnętrzny teatr i myślątko pogalopowały, co ja bym z tym dramatem zrobił. Jeżeli już robić.
To komedia, więc moje myślątka nie w pełni przystają, bo ja chyba zbyt poważnie... po prostu nie powinienem chodzić na komedie, skoro mam z tym problem.
Ale skoro już poszedłem...
O czym by tu można?
Viola ląduje po rozbiciu statku (w tym spektaklu rozbity teatr niby jest scenografią, ale jak mam to rozumieć? że to taka konwencja, która już zatopiona, a oni wciąż grają? jak na ponad dwie godziny i poziom sztuczności to trochę długo) na Ilirii i przypomina sobie, że tu książę Orsini, o którym fajne jej rzeczy opowiadał ojciec, więc ona już w sobie miłość dostrzegła (pamiętam, że komedia, ale co z tego) do niego i kombinuje, jakby się do niego zbliżyć. Można by Freudem spróbować i całe jej zauroczenie wykorzystać do skompromitowania superego, które nas deleguje czasem do absurdalnych działań. Ale trzeba by wtedy zagrać jakoś inaczej zakończenie. Szczęśliwa Viola, która osiągnęła cel (wątpliwy przecież bardzo) podszyta powinna być Stenką w zakończeniu "Poskromienia złośnicy" Warlikowskiego, a nie naiwną dziewuszką (choć w tym spektaklu, ta podwójna rola bliźniaków, odegrana przez Lidię Sadową, była najlepszą sceną spektaklu), która jakby nie miała wątpliwości, że gościu, który cały czas kochał się (nie żebym wierzył w tę miłość) w Olivii  (zdziwiłem się, że Agnieszka Grochowska tak zwyczajną aktorką jest), jest źródłem jej pewności na przyszłość. Pewnie nawet Szekspir w to nie wierzył. Pewnie w małżeństwo po prosu nie wierzył i tym, konwencjonalnym przecież z punktu widzenia komedii, która chyli się przecież momentami ku farsie, zakończeniem jakoś specjalnie się nie przejmował. A widzowie, być może szczególnie jej żeńska część, wychodziła z teatru w przekonaniu optymistycznym, że facet, w którym od kilku tygodni się skrycie kochają, gdy on teatralnie manifestuje swoje uczuciowe zaangażowanie pod adresem sąsiadki o urodzie modelki z reklamy szapmponu do włosów, dostrzeże w nich kobietę ukrytą pod strojem zblazowanej hipsterki, strojem, który skutecznie ukrywa jej dziewczęce wdzięki.
I się oświadczy? 
Ale Viola to go nawet w tramwaju podczas iluś tam tygodni dojeżdżania do pracy nie widywała. Słyszała od ojca...
Niedawno pisałem o innym aspekcie, który fajny w tej sztuce. Olivia zakochuje się we Violi,  gdy ona w stroju chłopaka i to genderowe bardzo, ale o tym już kiedyś było.
Olivia, kolejna naiwna, W końcu przecież się dowiedziała, że wyszła za faceta, którego pierwszy raz na oczy widziała, czyli Sebastiana. Jak najbardziej do wykorzystania dzisiaj, takie uleganie tylko wymuskanej, być może wypracowanej w siłowni i solarium, plus operacja kosmetyczna, urodzie... Jak najbardziej cudownie optymistyczne spojrzenie na przyszłość tego małżeństwa :-)
Ale mocnym momentem mojego spektaklu byłaby intryga zmierzająca do ośmieszenia Malvolia. Nie farsa, ale dramat. To, jak łatwo jest wykorzystać przekonanie człowieka co do własnej, złudnej przecież, wartości. Tu widzę wielkość Szekspira w tej sztuce. Ta traktowana farsowo zawsze scena jest jak najbardziej prawdziwa. Dlaczego Malvolio uwierzył w treści, które wyczytał w podrobionym liście? Bo to, co w nim było, co wydaje się takie komicznie bardzo nierealne, jest w nas. Wielu z nas łatwo jest w ten sposób zwieść. Wierzymy w nasze przewagi. Nawet, gdy z powodów różnych tego nie uzewnętrznamy. Ale wystarczy znikomy ślad, że inni jednak to widzą i na tym popłyniemy... ku wodospadom. Nie znamy kodu, za pomocą którego ktoś może dawać nam do zrozumienia, że coś interesującego w nas dostrzegł (nie mówiąc o np. zauroczeniu co najmniej). I taki list Marii, wielka metafora znaku leżącego na naszej drodze (podrzuconego bądź nie) jest w stanie uruchomić w nas procesy, które spowodują, że się ośmieszymy. 
Wiem, że Manvolio, to ośmieszenie purytanizmu. 
Ale dla mnie (osobny akapit jest konieczny) list Marii ma rangę przepowiedni, która Makbetowi wieszczy, że będzie królem. 
A więc, jaki "Wieczór Trzech Króli" chciałbym zobaczyć? Taki, gdzie daje nam się do zrozumienia ze sceny, jak naiwne są ludzkie deklaracje o miłości (sam fakt, że to retoryczne bardzo w tej sztuce i że językiem Szekspir już to wpisał, nie wystarczy) i jak łatwo nam uwierzyć, że 'jest w nas coś', bo to tylko żółte pończochy (ale nie jako farsa, a jako dramat - bo paradujemy w tych żółtych pończochach ze skrzyżowanymi podwiązkami po promedach przekonani, że tak nas kochają).

"Wieczór Trzech Króli" reż. Dan Jemmett Teatr Polski