sobota, 27 marca 2021

Ciemność Jagona

 

No chce mi się ostatnio powracać do Otella. Więc jeszcze co nieco tu będzie. Takie cykliczne moje fascynacje. A dramat ten zawsze mnie swym zasadniczym tematem, czyli zazdrością, fascynował. Zresztą coraz częściej tak mam, że poszczególnym aspektom, problemom, wątkom, postaciom, obecnym w przywoływanych tu dziełach kolejno co jakiś czas przyglądać mi się chce, pisanie uskuteczniając. I powracać do już jakoś dotkniętych przeze mnie wcześniej.

Jak już jakiś czas temu pisałem coś tam, że Otello tym się różni od Zimowej opowieści, że poczwara zazdrości z pomocą, by takiego wymyślnego pojęcia użyć, metody majeutycznej na świat przychodzi, położny o imieniu Jago do jej narodzin się przyczynia. Jest to pewnie dość ryzykowna metafora, bo zakłada, że ona gdzieś tam w podziemnych korytarzach psyche Otella umościła sobie miejsce, zanim jeszcze Jago przystąpił do działania. Jest to niewykluczone. Czy w każdym z nas już zarodek jakowyś tego rodzaju się lęgnie, gdy cieplejsze uczucia do drugiego człowieka się rodzą – nie wiem. Dramat Szekspira pokazuje, że spotkany na drodze naszej Jago, potraktowany nazbyt lekkomyślnie, może swymi działaniami nawet najbardziej, wydawałoby się, czyste uczucie przewrócić na nice.

I dlatego warto tą postacią troszku, a ja nawet bardziej (bo na jednym wpisie pewnie się nie skończy), się zająć.

Według niektórych to on właśnie, Jago, jest głównym bohaterem Otella, taki negatywny pierwowzór Prospera. Teatralnego demiurga.

Kim jest?

Jago to ciemna otchłań ludzkiej psyche. I można powiedzieć, że bohater z lubością się po tej głębinie przechadza. Słowacki, wielbiciel Szekspira, kreując postać Szatana, który w szpitalu podcina gałąź sensu, na której usiłuje się utrzymać Kordian, zapewne w tyle czachy miał Jaga właśnie. Ciemność tej postaci staje się tym bardziej wyrazista, gdy uświadomimy sobie, z jaką radością realizuje swoje kolejne dramatyczne pomysły. To Mefistofeles z Fausta (tyle że radosny), którego obecność na scenie tak tłumaczy Pan: „Przesadna gnuśność razi mnie u ludzi,/ Bezwładu zaraz chcieliby, zacisza;/ Przydaję więc im chętnie towarzysza,/ Co jako diabeł działa, budzi, judzi”. Jago, wkraczając do akcji, mógłby też swe motywacje ubrać w słowa Baudelaire’a: „Gdy deszcz robi ze świata olbrzymi kryminał/ I kraty naśladuje gęstwa wodnych smug,/ I w mym mózgu swe lepkie sieci porozpinał/ Lud oślizgłych pająków – najwstrętniejszy wróg”. To Swidrygajłow zapatrzony w swą wizję wieczności: „A nuż zamiast tego wszystkiego […] jest tylko jedna izba, coś w rodzaju łaźni wiejskiej, zakopcona, z pająkami we wszystkich kątach, a nuż to właśnie jest wieczność. […] czasem wydaje mi się, że tak właśnie jest naprawdę”. Swidrygajłow popełniający samobójstwo w strugach deszczu. Jago przychodzi z krainy paryskiego i rosyjskiego spleenu. Radosna uciecha czynienia zła jest jego byciem. To ucieczka z wilgotnego pokoju pełnego pająków. Cóż może przeciwstawić mu prostolinijność Otella? Tu nie terapeuty potrzeba by, a egzorcysty. Gdyby on także nie występował na pustej scenie marionetek.

W. H. Auden twierdzi, że Jago „stanowi egzemplifikację idei acte gratuit”, że jego zło jest bezinteresowne, karmi się samym sobą. Przemawiać za taką interpretacją mogłaby satysfakcja, jaką czerpie on z efektów swego działania. Można jednak wśród jego wypowiedzi znaleźć takie, które wskazują jednak na przyczyny, i to bardzo ludzkie. „Służę mu by wszystko odpłacić” – chodzi o pominięcie go w awansie na namiestnika. Otello mianował Cassia. Poczucie krzywdy jakże zrozumiałe. H. Bloom nazwał to „ontologiczną degradacją”, której doświadczył od Otella. Poczucie utraty tożsamości prowadzi go do zemsty na Bogu, któremu wiernie służył. Skoro Otello nie docenił jego lojalności i oddania, to on swymi działaniami doprowadzi do degradacji tego Boga. A wykorzystuje w swym działaniu coś, o czym już niedawno pisałem i o czym ktoś dużo mądrzejszy ode mnie napisał: „Jago manipuluje Otellem, wykorzystując cechę, która łączy Maura z zazdrosnym Bogiem Żydów, chrześcijan i muzułmanów, czyli jego ledwie zamaskowaną wrażliwość na zdradę. Jahwe i Otello są tak podatni na zranienie, ponieważ zaryzykowali, obdarzając uczuciem kogoś poza sobą” (H. Bloom). Łączy się to z tym tematem, który warto by było podjąć w odniesieniu do Tronu we krwi Kurosawy, temat też mi bliski – bycie tym drugim, w cieniu, niedocenianym. Kurosawa dostrzegł ten problem w postaci Makbeta. Jago także, a może nawet bardziej,  znalazł się w sytuacji, w której  bardzo trzeba by poskromić własne ego, by nie uruchomić drzemiących w człowieku ciemnych sił reakcji. Jago na pewno nie należy do tych, którzy pokornie gotowi są do zajęcia wskazanego im miejsca („W nas samych leży, czy jesteśmy tacy, czy inni”), to wyznawca Woli.

Ale Jago w pewnym momencie wyznał: „ja także ją kocham”, mając Desdemonę na myśli oczywiście. Wprawdzie dodaje, że „bez wielkiej żądzy”, lecz trudno by było inaczej, skoro uważa, że żądza obudzona być może jedynie „za zgodą woli”. Aż dziw bierze, że ten übermensch doświadcza zazdrości jak każdy inny śmiertelnik: „myśl o tym szarpie/ Moje wnętrzności jak zgubny minerał/ I nic mej duszy ukoić nie zdoła”. Więcej – podejrzewa on Cassia, iż sypiał z jego żoną  („obawiam się bowiem,/ Że Cassio także sypiał w moim czepcu”) i dlatego podwójnie (bo i za ukradzione w jego przekonaniu namiestnictwo) na rękę mu jego wplątanie w plany zemsty.

Trudno więc uznać, że działania Jaga mają charakter czynu bezinteresownego na miarę Lafcadia z Lochów Watykanu A.Gide’a. Kreując tę postać na scenie można natomiast ukazać, jak rozsmakowuje się w swym dziele, jak z resentymentu zrodzone pragnienie zemsty staje się celem samym w sobie, niemal sztuką dla sztuki. Jago z żołnierza staje się artystą. Oczywiście takim, jak choćby Byron, czyniący ze zła przedmiot estetyczny. Z pokolenia tych, dla których tożsamość piękna, dobra i prawdy przestała mieć rację bytu.

 

cdn

wtorek, 23 marca 2021

Czy wszyscy jesteśmy biegunami?

Czy wszyscy jesteśmy biegunami?

może

chyba

bo tak jakoś mi się pomyślało, gdy zamknąłem książkę Tokarczuk, po przeczytaniu której usprawiedliwił mi się tytuł mojego bloga i opuściły mnie wątpliwości - teraz już spokojnie mogę nazywać się nomadą, mimo że moja mobilność powolutku dogorywa i nie pandemia jest tego przyczyną. Kolejne lockdowny uświadamiają mi tylko, że należę do tego nielicznego sortu, którego członkowie na warunki stwarzane przez czas zarazy przygotowani byli od dawna. Może od zawsze. Bo to już w liceum, mimo że kompletnie nie rozumiałem wtedy, o co chodzi Mickiewiczowi w Dziadach, to ten jeden jego tekst - „Człowieku! Gdybyś wiedział, jaka twoja władza! […] każdy z was mógłby, samotny, więziony,/ Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony” – zarezonował we mnie i wydało mi się, że pojmuję go doskonale. Później okazało się, że niekoniecznie doskonale, bo fascynacja pustelnikami i szereg kolejnych refleksji z moralitetem w tle, wiele istotnych lektur, przyszło później, lecz ten pierwotny wydźwięk dowartościowujący stan fizycznej izolacji od świata pozostał ze mną na stałe.

Ale nie wiem, czy ten wątek, metaforyczny, którego istotą jest pojmowanie życia jako wędrówki mentalnej, niezależnie od tych faktycznych podróży, których przeróżne aspekty, od kosmetyków po opisy lotnisk, zapełniają wiele stron książki, czy ten topos już starożytny, jest najważniejszy w powieści (ech te klasyfikacje genologiczne) Tokarczuk. Wśród konstelacji fragmentów, z których jest zbudowana, można krążyć różnymi ścieżkami, dodając do już istniejących w niej meta poziomów kolejny - ten z nomadyzmem tego blogu związany, polegający na wędrówce, która jest lekturą.

Czasami tak się dzieje, może przeważnie, że hierarchizacja treści, z którymi mamy do czynienia w książce, filmie, spektaklu zależy od naszych aktualnych problemów czy też w ogóle kondycji tak zwanej egzystencjalnej. Jak to lubi powtarzać Jagoda Szelc: „każdy ogląda inny film, nie dajcie się zwieść krytykom, że ich odczytanie jest najlepsze” (cytuję z pamięci, ale sens na pewno taki). Konstatując - za każdym razem, gdy w książce Tokarczuk trafiałem na fragment, którego odczytanie czyniło ze mnie bieguna, to metaforyczny wymiar tej kondycji nie pomniejszał mej satysfakcji powodowanej tym, że ja też... Do tego stopnia, że nawet w zdaniach relacjonujących realne podróżowanie, np. z rodzicami, dopatruję się drugiego dna (czasami mam problem, gdy z kimś blisko jestem, że nie dostrzega w tym, co mówię lub piszę, metafory lub czegoś podobnego, a także przeciwnie - sam dopatruję się w komunikatach do mnie skierowanych czegoś, czego w intencji nadawcy nie było... taka osobista dygresja świadcząca o tym, że niedostosowany bywam do sytuacji, w których należy formułować jasne, proste i jednoznaczne komunikaty i że sam sobie jestem winien, gdy cierpię, bo ktoś mi bliski nie skumał mojej sugestii...ech...). Dajmy na to zdanie „Ustalano trasy podróży z przewodnikiem, starannie zaznaczając atrakcje” odnosi się przecież do banalnej sytuacji związanej z pobytem z rodzicami na kempingu i nawet kontekst nie sugeruje znaczeń ukrytych, metaforycznych, a  jednak mój rozbrykany umysł podsuwa mi myślątko, że przecież jest to odzwierciedlenie  codziennego mojego poranka i to nie w jakże przyjemnych okolicznościach przyrody, ale w mojej całkiem znośnej jaskini w blokowisku, gdy po przebudzeniu luźno projektuję sobie kulturowy nomadyzm na najbliższe kilkanaście godzin, przeważnie z przewodnikiem (dziś w tej roli Tokarczuk) i z nadzieją na kolejne atrakcje. A wśród nich przeważnie nie ma czegoś, co poza moimi czterema ścianami miałoby miejsce.

Sam już widzę, że nie takich biegunów mogła mieć na myśli autorka układając swe puzzle w kształt książki.

„Najbardziej dotkliwy jest bezruch” - ten sąd o faustycznej proweniencji mógłby skutecznie zakłócić to moje samozadowolenie płynące z poczucia, że mimo niezmienności mych zameldowań na google map, też czuję się biegunem. Lecz zdanie to autorka umieszcza tym razem w kontekście utwierdzającym jednak ten mój punkt widzenia. Sugestywnie opisuje atmosferę towarzyszącą „gaśnięciu orkiestry świata”, by podkreślić, że ten medytacyjny nastrój służy jednemu z najważniejszych odkryć w życiu człowieka - „Jestem”. Ostatnie słowo pierwszego rozdziału wyraźnie wskazuje miejsce rozpoczęcia pielgrzymki (bo tak często autorka dookreśla ten życiowy znój [podążam tu niezrażony tą mą interpretacją odnoszącą się do metaforycznego rozumienia toposu]). To nie moment narodzin (nie mówiąc o poczęciu), to ta chwila samoświadomości Bytu. I w ten sposób odpowiedziałem na pytanie zawarte w tytule tego wpisu - Nie, nie wszyscy jesteśmy biegunami. Być może są nimi tylko ci „uczniowie marzenia” z wiersza Miłosza Ptaki, bo większość śpi upita kwaśnym winem.

Czym jestem, czym ja jestem i czym oni są?

Upici kwaśnym winem, czerwone wypieki

Zakrywają i rzędem nad brzegiem śpią

[…]

Ty, może już ostatni z nosicieli kary,

Z tych, którym wolno schodzić na dno gorejące,

Jak Dante przed Panterą bronić swojej wiary –

Sidło szczęścia już nigdy ciebie nie oplącze. 

 

Potwierdzeniem tej mojej intuicji, że wśród różnych sposobów przemieszczania się, wśród znaków je odzwierciedlających, wśród różnych możliwości jego rozumienia, jest i ten odnoszący się do toposu życia jako wędrówki, w tym mentalnym wymiarze jedynie, może być ilość miejsca poświęconego w książce na celebrację ciała, nie tylko zresztą ludzkiego. Ciała rozumianego jako wehikuł, bez którego to pielgrzymowanie byłoby niemożliwe. Zastanawia zresztą to ludzkie dążenie do jego zachowania, utrwalenia kształtu, formy niezmienionej. Nawet w kulcie znajduje ono swe odbicie, kulcie relikwii wśród tych, którym nieprzywiązywanie wagi do ziemskiej powłoki powinno być jednak bliższe niż tym, którzy tkwią w zaślepieniu i oporni jakoś są na tę jedyną „Prawdę”.

„Kto wymyślił ludzkie ciało i kto ma do niego wieczysty copyright?”

Na to pytanie odpowiedzi brak, lecz historie, stanowiące jeden z ważniejszych wątków tej powieści i to wątek należący do tych zdecydowanie narracyjnych, niebudzących wątpliwości jeśli chodzi o klasyfikację genologiczną, historie tych, którzy życie poświęcili, by je zbadać, mapę jego odtworzyć, kształt zakonserwować w postaci plastynatów, jednoznacznie wskazują, jaką wagę autorka przywiązuje do tego naszego ziemskiego wehikułu. W jednym z wykładów Psychologii podróżnej (osobny wpis się prosi o miejsce psychologii w tej książce; zresztą wiele motywów rwie się do tego, by światło tego bloga ujrzeć) pojawia się podkategoria w postaci psychoteologii podróżnej, a tam taka uwaga, że w tych najtajniejszych zakamarkach ludzkiego ciała skrywają się bogowie.

I ten religijny kontekst niech jeszcze nieco mocniej wybrzmi na koniec – był rozdzialik pierwszy, więc na zasadzie klamry i ostatni niech się w tym (pierwszym ale nie ostatnim, na temat tej książki) wpisie pojawi. Bo w kończącym utwór akapicie stewardesy do aniołów zostały porównane, co zaowocowało puentującym powieść zdaniem: „W ich uśmiechu ukryta jest, jak się nam zdaje, jakaś obietnica, że być może urodzimy się ponownie i tym razem będzie to właściwy czas i właściwe miejsce”. Jeśli w ten sposób zrelacjonowane jest zajmowanie miejsca na pokładzie samolotu, to trudno jest uciec od metaforycznego traktowania nawet najbardziej banalnych zdań w tej książce. W tym kończącym książkę rozdzialiku mamy też do czynienia z pochwałą pisania - „będziemy się wzajemnie zamieniać na litery i inicjały i uwieczniać na kartkach papieru, będziemy się plastynować, zatapiać w formalinie zdań”. Co niniejszym czynię…

 

Olga Tokarczuk: Bieguni

wtorek, 16 marca 2021

Nora na marszu kobiet

 

 

Nie wiem, czy czytanie dramatu przed obejrzeniem przedstawienia ma sens. Powoduje ono, że do teatru idziemy w pewnym stopniu uprzedzeni. Czasami nawet, co niektórym krytykom się zdarza (mi niestety także), nosimy w głowie już jakąś strukturę spektaklu i później, gdy to, co zobaczyliśmy na scenie, zbytnio różni się od naszej wizji (a tak chyba jest zawsze), poddajemy pracę reżysera ostrej krytyce, dając wyraz zaślepieniu na jego wizję. Ale cóż… jeśli to możliwe, lubię wcześniej przeczytać, czasami tylko przypomnieć sobie. A później łudzę się, że mimo wszystko potrafię dostrzec oryginalność inscenizatora nawet, gdy w mojej głowie było zupełnie co innego.

Gdy dotyczy to klasyki, mniej lub bardziej odległej w czasie, staram się podczas lektury nie wymyślać koniecznie spektaklu (choć na tym blogu już się chyba takie rzeczy zdarzały), ale odpowiedzieć na pytanie, co w tekście jest uniwersalne czy wręcz – dlaczego akurat dziś koniecznie trzeba to wystawić. No może nie - koniecznie, ale dlaczego warto słowami autora sprzed lat wielu formułować problemy, które tu i teraz dziś… Pozostanie pytanie, czy nie lepiej napisać dramat współczesny, po co posiłkować się Szekspirami i Słowackimi. Toż już sama odległość w czasie, archaiczny język, bohaterowie, nawet jeśli współcześnie odziani, to przecież z innej bajki.

Bywa jednak i tak, że podczas lektury zadziwienie człowieka bierze. Bo tekst napisany np. 150 lat temu, a lustro przejrzyste i wtedy różne uczucia ogarniają czytelnika. Czasami może taka lektura dawać nadzieję, gdy odmiana losu postaci scenicznych, które jakoś nad wyraz przypominają nas, sąsiadów czy decydentów, współgra z sytuacją aktualną niezbyt radosną. Przeciwne uczucia stają się udziałem tego nazbyt gorliwego i pilnego wielbiciela teatru, gdy bohaterowie wypowiadają teksty, które jako żywo niemal dosłownie gdzieś już w przestrzeni medialnej czy na ulicy podczas manifestacji objaw swój miały współczesny. Z jednej strony nabiera w takich sytuacjach pewności, że tak… że dramat na scenę dziś jak najbardziej się nadaje. Tyle że, jak było o tym wcześniej, nie ma już wątpliwości, co chce na niej zobaczyć. Bo już ma swą wizję (swego czasu tak pilnie przygotowany poszedłem na spektakl Krystyny Jandy Jak wam się podoba i to był ten przypadek, gdy zawiedziony srodze byłem, bo letni teatrzyk rozrywkowy zobaczyłem). Z drugiej strony lekkie przerażenie ogarnia na myśl o tym, że przez te 150 lat niby się mnóstwo zmieniło, a co niektórzy jakby w tamtym czasie się zatrzymali. Jeśli to tylko sąsiedzi, to ich sprawa, najwyżej nieprzychylnym okiem spozierać mogą na mnie, który o te 150 lat młodszy (miło napisać, że mogę być od kogoś młodszy) mentalnie; gorzej gdy dotyczy to tych, co u steru (zakładam, że on wciąż jest) władzy i którzy stawiają sobie za cel wpływ na dusze mieć skuteczny.

Te 150 lat oczywiście pojawiło się tu nieprzypadkowo, z 1879 roku pochodzi dramat Henryka Ibsena Dom lalki, zwany przez niektórych Norą i pod tym tytułem w Teatrze Wybrzeże; jeszcze go nie widziałem, więc konfrontacja przede mną, wyjaw pewnie też jakowyś nastąpi (jeden z najbardziej znanych na świecie dramatów, co frustruje piszącego o nim laika, ale niech ta… skoro tyle o Szekspirze bezwstydnie se pozwalałem, to niechże i to).

Z narzucającymi się analogiami bywa różnie i trzeba ostrożnie, o czym też już swego czasu tu na blogu było. Ale jednocześnie, skoro dramat sprzed tak wielu lat trafia dziś na scenę, to przecież nie ja te analogie sugeruję. Podczas lektury wiele mi rzeczy do głowy przychodziło świadczących o uniwersalności sztuki czy tego, że człowiek w swej istocie wciąż ten sam, mimo że dekoracje insze. Ale gdy doszedłem do finału (chciałoby się powiedzieć, że spoilery będą, ale czy w teatrze też mamy z nimi do czynienia? skoro tak wiele tekstów wystawianych znamy i jakby o co innego podczas projekcji kinowej chodzi, gdy po raz pierwszy film oglądamy), to jakby Ibsen do współczesności się przeniósł. I to tej naszej - nadwiślańskiej. Bo nawet nie chodzi o to jednak nazbyt proste zestawienie deklaracji Helmera, który mówi: „Wiesz, Noro, czasami myślę sobie, gdyby tak tobie groziło niebezpieczeństwo i gdybym mógł dla ciebie postawić na kartę całe swoje życie, całego siebie…” z jego reakcją na list od Krogstada (no niestety, trza znać sztukę, by zrozumieć, co ja tu), gdy najpierw daje wyraz swemu dla niej poświęceniu (ironia J) mówiąc: „Co się zaś tyczy nas obojga, to stosunek nasz nie ulegnie na pozór żadnej zmianie. Oczywiście w oczach świata. Ale nie pozwolę, byś wychowywała dzieci, nie śmiałbym ci ich powierzyć”, by w zupełnym już finale z na wskroś męskim zdumieniem skonstatować: „nie ma człowieka, który poświęciłby dla ukochanej osoby swój honor”. To, co czyni ten dramat współczesnym, ale niekoniecznie feministycznym, jest odpowiedź Nory: „Czynią tak miliony kobiet”. Choć swoją drogą emocje Halmera w tej scenie tak ewoluują, że by te żenujące przemiany ukazać, trzeba dobrego aktorstwa. I jestem ciekawy…

W tym finale jest tyle rzeczy…

Jest to scena, w której Nora porzuca rodzinę, męża i trójkę dzieci. Bulwersujące to oczywiście było w II poł. XIX wieku. Do tego stopnia, że chyba raz nawet to zakończenie Ibsen zmienił, bo aktorka nie chciała tego tak zagrać (ówczesna klauzula sumienia J). Jest tam kilka tekstów, które bardzo mi się chce zacytować.

Przede wszystkim prawie (bo przerywany przez Helmera) monolog Nory, w którym swą sytuację przedstawia, czyniąc z niej niemal parabolę miejsca kobiety w męskim świecie, który wciąż, na szczęście coraz częściej bardzo żałośnie, jęczy o swą dominację: „Nie kochaliście mnie nigdy naprawdę. Może byliście we mnie zakochani… i to wam sprawiało przyjemność. […] Kiedy jeszcze byłam w domu, u ojca, dzielił się ze mną swymi poglądami, no i wskutek tego miałam te same poglądy co on. Gdy byłam innego zdania, kryłam się z tym, gdyż widziałam, że mój własny sąd byłby memu ojcu niemiły. Nazywał mnie swoją laleczką, bawił się mną tak samo, jak ja bawiłam się swymi lalkami. […] potem przeszłam z rąk ojca w twoje. Urządziłeś ten dom wedle własnego smaku – a smak ten z czasem stał się i moim. A może udawałam tylko, że tak jest… Kiedy się teraz nad tym zastanawiam, wydaje mi się, że to życie moje tutaj było bardzo żałosne. […] popełniliście w stosunku do mnie wielki grzech. To wasza wina, że przez długie lata nie byłam człowiekiem…”

Znamienne są protekcjonalne, wciąż zaślepione patriarchatem, reakcje Helmera: „Jakaś ty niemądra, jaka niewdzięczna. Czyś nie była tu szczęśliwa? […] Okres zabawy minął, czas zabrać się do wychowywania […] I ciebie, i dzieci, moja droga. […] Oszalałaś! Nie pozwalam! Zabraniam! […] Istny obłęd […] Ty zaślepione, niedoświadczone stworzenie! […] Mówisz jak dziecko. Nie rozumiesz społeczeństwa, wśród którego żyjesz. […] Takie słowa w ustach młodej kobiety! Coś niesłychanego!” – itd., powyjmowałem z kontekstu, ale myślę, że jasno prezentują tradycyjny, zakorzeniony w uświęconych postawach przodków stosunek faceta (żeby nie powiedzieć dziadersa) do swej (!) kobiety, czy po prostu do każdej przedstawicielki płci niewieściej uzurpującej sobie prawo do niezależnego myślenia, prawdziwie niezależnego, takiego, które wkurw budzi w tych bezrefleksyjnie przejmujących władzę po ojcach. No właśnie, skoro i to uświęcenie się pojawiło, warto jeszcze i o nim, bo opuszczenie przez matkę dzieci i dziś pewnie budzić musi kontrowersje i wiele osób obojga płci podpisałaby się pod słowami Helmera: „Oburzające! Jakże możesz lekceważyć najświętsze obowiązki?! […] Mam ci to mówić? Jakie są obowiązki kobiety wobec męża i dzieci, jeżeli nie najświętsze?” na co pada odpowiedź, która niczym hasło z marszu kobiet: „Mam inne, nie mniej święte. […] Obowiązki wobec samej siebie”. A gdy Helmer, którego jakiś czas temu nieświadomie cytował jeden z naszych ministrów, powtarza swą patriarchalną mantrę: „Jesteś przede wszystkim żoną i matką”, Nora odpowiada tekstem, którego chyba tylko przez przeoczenie nie dedykuje kobietom nie tylko polskim: „Już w to nie wierzę. Jestem przede wszystkim człowiekiem – takim samym jak ty… lub co najmniej chcę spróbować nim zostać. Wiem dobrze, że znajdą się tacy, którzy staną po twojej stronie, i że przyznają ci rację pewne książki, ale nie mogę już zadowalać się ani tym, co mówi większość ludzi, ani tym, o czym się pisze w książkach. Muszę sama przemyśleć te sprawy, zorientować się w samej sobie”. A ponieważ i Kościół stał się stroną w sprawie kobiet, to religia pojawić się musi: „ja nawet nie wiem, co to jest religia. […] Wiem tylko tyle, co mówił na konfirmacji pastor Hansen. Powiedział, że religia polega na tym a na tym. Kiedy wywikłam się z tej matni i będę zdana tylko na siebie samą, zastanowię się i nad tą sprawą. Chcę się przekonać, czy to, co mówił pastor Hansen, jest słuszne – słuszne dla mnie!”.

Nora opuszcza dom Helmera. Co dalej z nią? Nawet Ibsen nie znał na to pytanie odpowiedzi. Na pewno podczas ostatnich miesięcy widziano ją na ulicach wielu miast i miasteczek polskich. A czy na deskach Teatru Wybrzeże to uwzględniono, dopiero się przekonam.

 

H. Ibsen: Dom lalki (Nora)

 

dramat napisany  w 1879 i aż trudno to skomentować; bo czy rzeczywiście kropla drąży skałę? czy bardziej w beton przemienia?

środa, 10 marca 2021

Każdy dla siebie i Bóg przeciw wszystkim

 

Każdy dla siebie i Bóg przeciw wszystkim – tak brzmi oryginalny tytuł filmu Wernera Herzoga; filmu, który Polacy znają pod tytułem Zagadka Kaspara Hausera. Skąd ta zmiana? Gdyby to dziś, to pewnie już mój antyklerykalizm by się uaktywnił i zacząłbym wytykać wszelkim opcjom politycznym ich służalczość itd… ale film jest z 1974 i od początku u nas ten tytuł. Być może przyczyna jest jakaś banalna, ktoś uznał, że umieszczenie w tytule nazwiska tajemniczej postaci, z którą legenda i aura, to bardziej atrakcyjne i czytelne, że więcej ludzi do tych kin, ale przecież Herzog i tak w studyjnych głównie chodził, więc byłoby to trochę takie niedocenianie tej jednak nieco bardziej wyrobionej publiczności; może jeszcze jakiś inny banał, tym bardziej że np. we Francji też taki tytuł jak u nas; ale może też jednak taka zachowawcza próba uchronienia się przed zarzutem, że wprowadzany jest do kin (nieważne że to 1974, Kościół żył w tym czasie w bardzo dobrych stosunkach z władzami [przynajmniej ten na samej górze, jak zwykle], wbrew głoszonej martyrologii i niektórym ekscesom służb, ale zostawmy) film stawiający Boga w nieciekawym świetle. Człowieka zresztą też.

Ale ten oryginalny tytuł znaczący jest bardzo i kieruje naszą potrzebę interpretacji na dość pesymistyczne tory. We mnie, szczególnie dziś, gdy zmierzch powolutku się zbliża i myśli bardziej o ostateczności niż o 500+ mi towarzyszą, rezonuje ta wizja Boga tym mocniej. Jeśli w ogóle takie teoretyczne założenie, że On Jest, uczynię.

Można oczywiście, tak jak ja już niedawno uczyniłem, pójść, obecnym przecież w filmie Herzoga, tropem, który pozostawił Wassermann i przyglądać się Kasparowi jak istocie z innej planety, która uczy się cywilizacji. Takie całkowicie nomadyczne skojarzenie miałem na początku, gdy pojedyncze obrazki tych kilku mieszczan norymberskich z 1828 roku pojawia się na ekranie, z pierwszymi ujęciami Blue Velvet Lyncha. Wiem, to zestawienie przeze mnie, to jest dopiero eksces, ale ten motyw, przecież dość częsty, a jednak wciąż za mało ludziom dający do myślenia, że pod powierzchnią (o piwnicach, tych realnych, które w tych Bernhardowskich światach, jeszcze kiedyś) tego mieszczańskiego zadowolenia z życia, stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa, zagrożonym dziś mocno bardzo, roi się od negatywnych napięć, które najlepiej ukryć, przyjmując z satysfakcją urzędniczy protokół, głoszący, że „u Hausera odkryto deformację mózgu, nareszcie znaleźliśmy uzasadnienie jego dziwnego zachowania”. Ostatnia scena filmu Herzoga to ironiczna puenta, która także przypomina mi, jak to komunistyczni działacze w zakończeniu Mistrza i Małgorzaty wizytę dziwnych gości, w tym wypadku rzeczywiście z zaświatów, wytłumaczyli, możliwymi do przyjęcia przez zdroworozsądkowy i tuziemski sposób myślenia, argumentami. Eksces w postaci Kaspara Hausera, niczym seans czarnej magii Wolanda, został zdemaskowany. Mimo, że akcja filmu 200 lat temu ma miejsce, to trudno pozbyć się podczas oglądania poczucia, że reakcje społeczne, testy, którym poddawany jest bohater, są w tym naszym konformistycznym i pozornie zracjonalizowanym (istotny motyw w filmie, który niewątpliwie i do oświeceniowych teorii się odwołuje, bo to ten czas, gdy Romantyczność i zmiana stosunku do szaleństw różnorakich) świecie aktualne. Takie to nomadyczne skojarzonka, których uzupełnieniem jest dramat Bärfussa Seksualne neurozy naszych rodziców, o którym to dramacie już się ośmieliłem.

Już nie tylko moje (zresztą to socjologiczne czytanie też przecież dość powszechne jest), ale poparte autorytetem Galerników wrażliwości (kultowej [zużyte określenie, wiem, ale pomocne czasami] książki z 1981r.), jest to odczytanie, które na drugim członie oryginalnego tytułu się koncentruje. Z tej to książki, z dyskusji, które towarzyszyły seminariom przez M.Janion prowadzonymi i które później w cyklu Transgresje objaw swój miały, dzięki czemu nadal możemy z nich, wypowiedź Haliny Krukowskiej, pod którą ja wszystkimi kończynami: „Nie widziałam filmu, który by znalazł tak adekwatny język w stosunku do zjawiska nazywanego doświadczeniem egzystencjalnym obcości. Żaden przeze mnie oglądany spektakl nie odważył się tak kategorycznie i bez kompromisu, jak ten, pokazać jednostki jako ofiarę sadystycznego Boga. Nie wiadomo, dlaczego rzuca on człowieka w istnienie i nie wiadomo, dlaczego istnienie to mu odbiera. Tragizm człowieka pokazany został tutaj nie w relacji człowiek – społeczeństwo […] ale w relacji człowiek – Bóg. Bóg w tym filmie wyposażony został nie przypadkiem chyba w akcesoria, które kojarzą się postaciami ciemnymi, „nietoperzowymi”, a jednocześnie będącymi żonglerami, złośliwymi demiurgami, kuglarzami czyniącymi z człowieka „sztuczkę”, teatrzyk okrucieństwa, cyrk – przedłużenie jego sadystyczno-demiurgicznych zapędów i nic więcej”. Rzeczywiście, gdy ogląda się ten film, mając w głowie ten punkt widzenia, zaczyna się dostrzegać coś więcej niż, obecną przecież, konfrontację społeczeństwa z Innością. Od niemal samego początku, gdy Hauser jeszcze uwięziony, przykuty łańcuchem, gdy dostarczane mu są podstawowe środki podtrzymujące egzystencję, jawi się widzowi, szczególnie w moim wieku, skandal Istnienia. A przynajmniej, by jednak coś z tego naszego tytułu ocalić – jego zagadka.

 

Werner Herzog: Zagadka Kaspara Hausera

 

poniedziałek, 8 marca 2021

Dora lubi się pieprzyć

 



W czasie, gdy do teatru nie za bardzo, nawet gdy od chwili do chwili uchylają drzwi i podnoszą nieistniejącą kurtynę, uruchamiam wyobraźnię czytając dramaty. O Szekspirze wiele już było i będzie, bo on najskuteczniej motywuje do siedzenia w domu, gdy każde wyjście naraża. Ale bywa, że i współczesne. I to nierzadko. Ostatnio taki, który już tytułem intryguje: Seksualne neurozy naszych rodziców szwajcarskiego pisarza Lukasa Bärfussa. Tak zwana sztuka dobrze skrojona. Bo żadnych ekscesów postdramatycznych. Klarowne postaci i sytuacja. 
I kontekst pociągający ku dygresjom. Kolejne wątki w tym tu pisaniu otwierający. W Transgresjach M.Janion rezonujących. Bo bohaterka główna, Dora, wśród galerników wrażliwości powinowatych ma wielu. W lustrze odbicie nawet Kaspara Hausera dostrzec by mogła. I to nie za plecami ale na wprost.
Legendę Kaspara można umieścić w przeróżnych kontekstach. Dora, przeglądając się w lustrze, dostrzec może przede wszystkim to dziecko, które poza kulturą i gdy odnalezione, to konfrontuje się ze społeczeństwem, prowokując swym byciem Innego. W wypadku niektórych antenatów Dory to wilki, niedźwiedzie czy też jakiś ciemny loch z czarnym człowiekiem jawił się w snach z przeszłości, współcześnie (i Szwajcaria może być czytana szerzej, choć pewnie swą specyfikę posiada) to leki związane z jakąś przypadłością psychiczną (i ta okoliczność, to leczenie psychiatryczne, także jest śladem rodowodu kulturowego bohaterki) izolują ją od życia społecznego. Fajna ta figura przebudzenia - odstawienie leków jako wyjście z piwnicy, w której zamknięty przez około 16 lat był Kaspar Hauser.
Wiek ma w wypadku Dory ogromne znaczenie, jeśli nie 16, to około. W sztuce o jej przebudzenie cielesności chodzi głównie. Bo to ten wiek i niby uniwersalne mogłoby być, rezonując z jakąś Euforią (takie tylko skojarzenie, bez dalszego ciągu, bo nie oglądałem) a może z Białym małżeństwem (o tym jeszcze kiedyś mam nadzieję, bo Różewicza przypominać trzeba wciąż i wciąż) bardziej, ale sytuacja wymyślona przez Bärfussa tym się różni, że bohaterka, jak to każde „dzikie dziecko”, nie ma świadomości, że ta najbardziej podstawowa sfera ludzkich pragnień podlega totalnej opresyjności, a więc, w konsekwencji, jest szczególnym źródłem hipokryzji wielkiej tak bardzo, że chciałoby się tu, odbiegając zwyczajowo odrobinkę, ale tylko odrobinkę, od tematu, litanię jej przejawów wygłosić, a wiadomo, że moje lewactwo podsuwałoby mi głównie przykłady tych, którzy najgłośniej o czystości moralnej prawią, skrywając w piwnicach ofiary swych pokus... bo któż ich nie ma...
Ale Bärfuss subtelniejszy jest ode mnie. Utkał swój kilim z sytuacji zwyczajnych. Do tego stopnia, że jeśli za bardzo uwewnętrznione mamy dwójmyślenie, możemy nie dostrzec konfliktu. Tłumacząc sobie, jak to już my dorośli, zwykliśmy mówić: no taki jest świat i trzeba się z tym pogodzić, a jak ktoś nie bardzo, to pewnie niedojrzały i wydorośleć powinien... Lubię ten slogan dorosłości i dojrzałości, który ma świadczyć o wyższości tego, z czyich ust spływa, a i utwierdzaniem w konformizmie bywa nierzadko.
Dora lubi się „pieprzyć”. I w zależności od tego, na jakiego widza trafi ten spektakl, reakcje mogą być bardzo skrajne. Bo pewnie oburzenie i przekonanie, że tylko o tym ten kolejny przejaw lewackiej krucjaty przeciwko wartościom. A przecież nie tylko o tym.
O psychiatrii i antypsychiatrii, czyli o lekach modelujących twarze bez wyrazu i uczuć. Dora zapytana przez lekarza, czy wierzy, że jest zdrowa odpowiada „Zaczyna mi się katar”. Wraca tu to romantyczne pytanie o pojęcie normalności, czyli zdrowia psychicznego.
Jest też o aborcji.. i to niejednoznacznie. Dora usuwa dziecko i na pytanie, czy bardzo bolało, odpowiada: „Wcale. W końcu w dzisiejszych czasach to żadna wielka sprawa”. Powtarza, co wcześniej usłyszała. Bo to też o edukacji, która każe powielać, powtarzać, gdy wypowiadane zdania są pozbawiane kontekstu, zalatują sztucznością albo obnażają. Bo Dora chce nauczyć się tego świata, chce być jak dorośli, więc powtarza ich zdania. Ale jej rodzice rozmawiają też o tym, jak by to było, gdyby Dora się nie urodziła (ten mój eufemizm daje mi do myślenia). A Dorę już poznaliśmy, to już nie zygota, więc warto i to mieć w świadomości, gdy o tym myślimy.
No i wiele innych. Erotyczne fantazje skrywane za wyliczaniem zakazów, które jakoś tak jakby z lubością przywoływane... paradoksy ludzkich pragnień.
Jakob Wasserman, autor powieści o Kasparze Hauserze z 1908 roku, napisał: „Chodzi tu o jedyny znany przypadek w historii ludzkości, kiedy człowiek narodził się dopiero będąc dorosłym [...] Hauser był namiastką człowieka. Bez rozumu, bez mowy, niecywilizowany - jak ktoś, kto spadł z innej planety. Dopiero, gdy Kaspar niespodziewanie trafia w nowe otoczenie, rozwija się to, co było w nim spontanicznie ludzkie. W końcu, gdy został zamordowany, zaczęto szukać w nim jakiejś deformacji. Nikt jednak nie spostrzegł, że deformacja tkwi w społeczeństwie mierzącym wszystkich jedną miarą”.
Pamiętając o śmierci Kaspara, wyjazd Dory do Rosji w zakończeniu można interpretować na kilka sposobów. Różne też mogą pojawić się sugestie w spektaklu, co do tego, jak ta historia dalej być może. Wyczulałbym reżyserów na ten moment. 
Wyjście Dory.

 Nie wiem, czy to najlepszy wpis z okazji święta kobiet ☺

 

Lukas Bärfuss: Seksualne neurozy naszych rodziców

czwartek, 4 marca 2021

Bo oni się nie modlili


 

W latach 1965 – 1966 w Indonezji doszło do czystek antykomunistycznych. W masakrach zginęło pół miliona osób. Szwadrony śmierci za komunistę uznawały każdego, kto nie był zwolennikiem dyktatorskiego rządu. O bezkarności i cynizmie morderców pisałem już przy okazji notki o filmie Joshui Oppenheimera Scena zbrodni. Scena ciszy  to kontynuacja. Tyle że bohaterem jest brat ofiary tego ludobójstwa. Również i ten film nie pozostawia złudzeń: przekonanie, że złoczyńcy prędzej czy później poniosą konsekwencje, że polityczni harcownicy stawiani są przed sądem, jest naiwnością. Także i to, że mogą zostać pozbawieni łupów wymiernych i niewymiernych. Wiedzą o tym obecnie nam panujący. W przeciwieństwie do tych, którzy są głęboko przekonani, że sprawiedliwości stanie się zadość.

Adi urodził się dwa lata po zamordowaniu Ramliego. W momencie kręcenia filmu ma 44 lata. Oprawcy nadal żyją. Można im spojrzeć w oczy.

 Pierwsza klatka filmu: zbliżenie na twarz z założonymi okularami do badania wzroku. Takie też zdjęcie widnieje na plakacie. Metafora powracająca w filmie wielokrotnie. Być może sygnalizująca temat nadrzędny; na ile skutecznie jesteśmy w stanie spojrzeć w przeszłość. Jak ostro czyli wiernie możemy odtworzyć minione zdarzenia. Adi rozmawia z uczestnikami zdarzeń. Odwiedza miejsca. Słyszy ostrzeżenia, by nie rozgrzebywał, bo sytuacja może się powtórzyć. Że to wyostrzanie spojrzenia w przeszłość świadczyć może o jego komunistycznych sympatiach. A w tym kraju nikt się nie śmieje z „komunistów i złodziei” – im się odcina jądra i penisa i wrzuca do Wężowej Rzeki. Więc powinien wybaczyć… tyle że oprawcy nie bardzo poczuwają się do winy. Nadal, dokładnie jak w Scenie zbrodni, czują się bohaterami. Zbrodniarz odpowiedzialny za kilkaset ludzkich istnień mówi: „Jeśli czynimy dobro, zasługujemy na nagrodę”. Ma na myśli oczywiście swoje chwalebne czyny. A nagrodą powinna być wycieczka do Ameryki. Bo to stamtąd indonezyjscy siepacze dostali instrukcje zbrodni. Zachodnie koncerny także powinny się odwdzięczyć, bo przecież półtora miliona więźniów w czasach dyktatury, jeśli nie trafiło do obozu koncentracyjnego, to zmuszonych było do pracy właśnie w fabrykach zachodnich właścicieli. A na ten temat to w zasadzie panuje cisza.

cisza

Po pierwszej klatce pojawia się tytuł - Scena ciszy. Tytułowa bohaterka ma kilka wcieleń w tym filmie.  Najbardziej pozostaje w pamięci milczenie Adiego wieńczące niemal każde spotkanie z rodzinami oprawców. Wiekowi już weterani dalecy bardzo są od wzięcia na siebie odpowiedzialności. Rodziny najczęściej „nic nie wiedziały”. Są też tacy, którzy uważają, że o przeszłości najlepiej milczeć. Cisza jest gwarantem, że na scenę nie wrócą demony. Wielu żyje w strachu. Mimo że minęło kilkadziesiąt lat, lepiej być niewidzialnym. Ale bez komentarza pozostawione są także materiały telewizyjne amerykańskich dziennikarzy, których kamery bardzo wybiórczo rejestrują krajobraz po zbrodni. To jest chyba nieuleczalna choroba nie tylko dziennikarzy, ale także artystów i polityków, że lubią widzieć tylko to, co dyktatorzy z różnych stron świata chcą, by widzieli. O tym jest przecież Obywatel Jones Agnieszki Holland, ale i niedawny marszałek jednej z naszych izb parlamentarnych po wizycie u wschodniego sąsiada mówił o Łukaszence, że to „ciepły, dobry człowiek”. Mógłby to być też istotny punkt wyjścia do refleksji na temat wiarygodności obrazów, które percypujemy niemal przez całą dobę; obrazów, za pośrednictwem których kształtujemy swoją wizję świata a które podsuwane są nam zawsze intencjonalnie.

A w pierwszej minucie dokumentu pierwsze ujęcie: Adi ogląda film, w którym jeden z morderców jego brata z beztroską satysfakcją opowiada o różnych technikach zabijania „komunistów”, śmiejąc się radośnie na wspomnienie o jelitach wyjmowanych z ciała mordowanych. Ten motyw, gdy Adi milcząco, z wytężonym spojrzeniem, przygląda się kolejnym performansom zbrodniarzy, odtwarzających sceny sprzed pół wieku, powtarza się w filmie regularnie. To jest ta nić łącząca ten film ze Sceną zbrodni (jest jeszcze jedna - Adi jest bardzo podobny do brata, więc z jednej strony mordercy szukają właściwej konwencji, by odtworzyć sceny sprzed lat, z drugiej jest wcielenie Ramliego poszukującego w tych dekoracjach prawdy skrytej pod warstw detrytusu; tak jakby to Ramli nawiedzał swych oprawców). Zbrodniarze nie milczą. Wręcz przeciwnie. Ich gawędziarstwo oraz dążenie do precyzji w odtwarzaniu masakry jest porażające (jedna z interpretatorek filmów Oppenheimera twierdzi, że są to „mechanizmy wypierania, których paradoksalnym przejawem jest pysznienie się swoimi dokonaniami” – I. Kurz Etyka widzenia: gest fotograficzny i res gesta). Szczególnie, gdy mamy świadomość, że pierwszym widzem jest Adi. Pokój, pozbawiony sprzętów, jedynie z telewizorem, naprzeciwko którego siedzi bohater, jest najwymowniejszą sceną ciszy.

Pierwsze trzy minuty filmu:

okulary - metafora spojrzenia w przeszłość, zwracająca uwagę na to, jak to jest ważne dla ludzkiej tożsamości ale także pozostawiające wątpliwość co do ostrości widzenia,

sugestie związane z tytułem, w interpretacji którego tym razem nie skupiałem się na jego teatralnych konotacjach, bo to oprawcy nadal z lubością wcielają się w role gangsterów z ich ulubionych filmów, cisza towarzysząca ofiarom jest aż nadto realna

oraz ujęcie, w którym bohater spogląda na ekran, na którym oprawca pyszni się swymi morderczymi dokonaniami.  

Kilkukrotnie oprawcy, by przekonać widzów, że mieli słuszność, twierdzili: oni się nie modlili.

No tak, skoro się nie modlili…

 

Joshua Oppenheimer: Scena ciszy   

wtorek, 2 marca 2021

Moje problemy z kozetką


 

Co niektóre moje wpisy wskazują na jakieś moje problemy, którymi pewnie niejeden płatny specjalista, niczym Wolf z Pulp fiction, chętnie by się zajął (ale czy ten ja na tym blogu to na pewno Ja, może to kreacja jakowaś nie tylko nieświadoma [bo taka jest zawsze, nieustannie staramy się przecież wpłynąć na to, jak jesteśmy postrzegani] ale i świadoma, może to tylko narrator, za którym skryty żywy autor, ten, o którym Gombro: „Ja! Duch! Sam żywy! Duch!” [taka mała dygresja, by zasiać wątpliwość, co do prawdziwości niektórych niemalże ekspiacyjnych, jeśli tak można by powiedzieć mimo że z religią to nic a nic, wątków w tym tu pisaniu]), dlaczego więc zarzekam się, że raczej nie skorzystam z sesji z kozetką w roli głównej, jak to kilka dni temu uczyniłem?

I od razu może ważne zastrzeżenie – to nie jest tekst przeciwko psychoterapii; jeśli ktoś ma poczucie, że mu pomaga, to na zdrowie; mój wpis to tylko mała próba wyjaśnienia, dlaczego bywają tacy (jak ja), którzy mają dystans,

niestety.

Nie mam wątpliwości, że otacza mnie wielu ludzi, dla których pomoc dobrego psychoterapeuty mogłaby się okazać zbawienna. Dobrze by było, gdyby w efekcie takich polemik i sporów, sceptyków z praktykami, pełnienie zawodu psychoterapeuty było bardziej weryfikowalne, by podlegało kontroli dającej potencjalnym klientom pewność, że otrzymają w pełni (na tyle, na ile współczesna nauka daje taką możliwość) profesjonalną pomoc. Mój wpis jest jedynie świadectwem mojego wszechogarniającego sceptycyzmu, wynika z poczucia satysfakcji związanej z lekturą tekstów, które ten sceptycyzm ugruntowują i stanowi kolejną okazję, by pogimnastykować umysł pisząc.

A ostatnio ten mój sceptycyzm wobec terapii różnorakich znalazł pożywkę w szeregu wypowiedzi, na które warto troszku. Nie wiem, czy to dobrze, że moje wątpliwości zyskały w nich wsparcie (bo jednak bardziej przemówiły do mnie te sceptyczne, może dlatego, że w tej bańce jestem), bo w konsekwencji definitywnie odcinam sobie taką, poprzez pomoc „specjalisty” (cudzysłów wyjaśni się sam za chwilę), możliwość pozytywnego (choć są świadectwa szkodliwości przecież) wpłynięcia na mą kruchą psyche. Niezależnie od tego, jak trudno już i tak byłoby mnie przekonać. I jak zwykle, zdany pozostaję na siebie (filmy, Szekspira i książki J)…. Ech…

Na początek cytat, gdzieś tam ze środka polemiki (dla mnie chyba jeden z najważniejszych argumentów Tomasza Witkowskiego): „Dzisiaj w Polsce brakuje jakichkolwiek uwarunkowań prawnych wykonywania zawodu psychoterapeuty. Może nim zostać dosłownie każdy, kto założy działalność gospodarczą. Skrzywdzony pacjent nie ma możliwości dochodzenia swoich praw u Rzecznika Praw Pacjenta, bo usługa terapeutyczna nie jest w świetle prawa usługą medyczną. Szukając zadośćuczynienia przed sądem napotyka na pustkę prawną – ponieważ nie zostały określone jednoznaczne warunki prowadzenia psychoterapii, niemożliwością jest również wykazanie błędów w jej prowadzeniu”. Niestety, nie można psychoterapii nazywać leczeniem a uwiarygodnienie osoby, której zawierzamy swoje życie psychiczne, jest niemal niemożliwe, bo bronić jej będzie osoba z tej samej gildii.

Wszystko zaczęło się (dla mnie, bo spór toczy się od lat) od tekstu, wspomnianego już, Tomasza Witkowskiego Bujany fotel z wachlarzem. Skąd wiemy, czy psychoterapia w ogóle działa zamieszczonego w Krytyce Politycznej. Na postawione w tytule pytanie autor w sumie nie odpowiada. Skuteczność psychoterapii nie jest w zasadzie dzisiaj podważana (choć bardzo duże wątpliwości budzi sposób jej, tej skuteczności, mierzenia). Istotniejsze są inne pytania, na co zwraca uwagę Cveta Dimitrova w podcaście TOK FM Działa, ale co i jak? – w jaki sposób? kiedy? w stosunku do kogo? na jaki rodzaj zaburzeń? jaka modalność, do czego jest najbardziej odpowiednia? A na rynku jest 600 „różnych modalności psychoterapeutycznych” (tak to się fachowo nazywa) i nie mamy szczególnego wpływu na to, która w naszym konkretnym wypadku będzie zastosowana. Musimy kierować się zaufaniem do terapeuty, który pewnie wie.  A lektura całej tej polemiki pozostawia wrażenie, że wyegzekwowanie czegokolwiek, po terapii, którą uznamy za nieskuteczną, jest w praktyce niemożliwe. To prawie tak, jakby ścigać księdza za to, że grzech, z którego żeśmy się wyspowiadali, pokutę rzetelnie, a w nocy i tak Dusiołek nam na piersi siada i szepce do ucha, jak podli jesteśmy. Widocznie nieszczera ta spowiedź… i to samo powie terapeuta proponując kontynuację i biznes się kręci. No właśnie, to też jedna z wątpliwości, którą z kolei budzą teksty niby polemiczne wobec zarzutów Witkowskiego – ich autorzy (autorki) ewidentnie mają do czynienia z konfliktem interesów – bronią rzeczy, na których zarabiają (przeważnie zdecydowanie lepiej niż belfrzy, więc nie ma wątpliwości, że przemawia przeze mnie resentyment czy prościej – zwykła małostkowa ludzka zawiść). To zadziwiające, że ludzie potrafią tak latami… bywa, że efektu nie ma, a oni wciąż płacą; biorąc pod uwagę, jaki będzie stan zdrowia psychicznego naszego społeczeństwa po pandemii (jeśli kiedykolwiek się skończy), to chyba najlepszy biznes na  najbliższe lata, więc nie dziwię się psychoterapeutom, że tak protestują (nazywają to polemiką, ale jakoś trudno w ich tekstach znaleźć rzeczywiste argumenty) przeciwko wszelkiemu sceptycyzmowi wobec ich profesji, bo przecież to ich być albo nie być.

W tekście Witkowskiego pojawia się postać Vikrama Patela, indyjskiego psychiatry, który przyczynił się do rozpowszechnienia w świecie przekonania, że istnieją zdecydowanie prostsze i równie skuteczne metody oddziaływania na sfaulowaną psyche. Może się ich nauczyć przeciętnie inteligentna osoba z podstawowej opieki medycznej czy społecznej i stosować je wręcz bezpłatnie. Skuteczność psychoterapii może wynikać po prostu z tego, że żyjemy w czasach, w których wizyta w gabinecie terapeuty stanowi jedyny moment, gdy ktoś jest gotów (za niemałe pieniądze często) nas wysłuchać, porozmawiać (często przecież może to być kontakt z osobą interesującą i inteligentną), zaakceptować cokolwiek byśmy nie powiedzieli (niezbędne są pytania we właściwy sposób zadane, ale co niektóre z nich są przecież treścią memów, co nie zmienia faktu, że może warto czasami zadać bliskiej nam osobie, zwierzającej się z nieprzyjemnego przeżycia, pytanie jak się z tym czułaś? a później uważnie wysłuchać odpowiedzi).

Kilka razy wspomniałem o skuteczności terapii, co nie bez znaczenia, gdy się na nią decydujemy, a przecież kryteria służące jej ocenie nie są oczywiste. Tomasz Stawiszyński, w przytoczonym już przeze mnie podcaście, zwraca uwagę na to, jak wszelkie próby uwiarygodnienia różnych szkół terapeutycznych słabo są zakorzenione w najnowszych badaniach dotyczących funkcjonowania mózgu. A to przecież jedna z najważniejszych rzeczy – skoro mam mieć do kogoś zaufanie, zawierzam mu jakość mego życia psychicznego (no dobra, dodam jeszcze raz – płacę za to niemało), to przekonanie, że siedzi obok mnie ktoś nieustannie pogłębiający swą wiedzę (Stawiszyński wspomina o Carlu Strengerze, izraelskim psychoanalityku, który w swoich licznych książkach zwracał uwagę na to, jak bardzo jego środowisko jest hermetyczne także w znaczeniu odporności na zmiany w myśleniu o psychologii)  na temat funkcjonowania tajemniczego ludzkiego organu mózgiem zwanym, ktoś, czyj format intelektualny nie budzi mej wątpliwości, jest bezwzględnie niezbędne. I gdy zadaje pytanie czy chcesz o tym porozmawiać, to jest gotów na dużo dużo więcej niż mentalne przytulenie. Wprawdzie autorki tekstu polemicznego Psychoterapia pomaga, Witkowski myli się i szkodzi wskazują na szereg badań świadczących o pozytywnym oddziaływaniu terapii, lecz  bardzo trudno, a czasami jest to wręcz niemożliwe, by odpowiedzieć na pytanie, jaki czynnik spowodował tę zmianę na lepsze. Między innymi z tych różnych badań wynika, że to osobowość terapeuty miała znaczący wpływ na poprawę kondycji psychicznej… kogo? pacjenta chyba nie, bo to jednak, mimo że niektórzy nadużywają tego pojęcia, nie jest to leczenie, a z kolei słowo klient chyba nazbyt upraszcza, a wbrew pozorom tego nie chcę… Nie mam kompletnie żadnych oporów, by z kimś mądrym szczerze pogadać, nawet o najbardziej wstydliwych rzeczach… ale przecież nie mam wątpliwości, i teraz pewnie kogoś obrażam, że wstukując w wyszukiwarkę Psychoterapia Gdańsk, najprawdopodobniej na kogoś takiego nie trafię (wiem wiem, sprawdzić trzeba, ale nawet nie odpowiem na taką wskazówkę).

 

Znajduję się w dość dwuznacznej sytuacji. Sporą część życia poświęciłem na studiowanie psychoanalizy i nie obyło się to nawet bez fascynacji (to istotne, bo duża część polemiki, której dotyczą powyższe teksty, dotyczy psychoterapii psychodynamicznej właśnie w poglądach Freuda zakorzenionej), nieobojętna jest mi psychologia i nadal od czasu do czasu coś tam, by jeszcze czegoś na temat tych naszych pokrętnych życiowych narowów się dowiedzieć, a mam opór wobec tego siedzenia na przysłowiowej kozetce. Może częściowo wynika to z tego, że te wszystkie moje lektury uzmysłowiły mi jedno, co dość oczywiste, jesteśmy wciąż nieodgadnieni, każda teoria tylko coś tam, jakiś skrawek i tak tylko trochę. Za dużo czytałem i słuchałem takich, którzy, gdy już jakąś teorię sformułowali albo poznali, to później, jak ci śledczy  w tunelu epistemologicznym, którzy często zwiedzeni dowodami układającymi się w spójną całość, nie dostrzegają śladów niepasujących do ich teorii i stawiają przed sądem niewinnego. Mam pełną świadomość, że to nasze życie psychiczne podlega pewnym prawom, ale naiwnie się łudzę, tak romantycznie, że jest też w nas zawsze coś, co tym schematom nie podlega. Przede wszystkim chyba jednak nie mam zaufania do profesjonalizmu tej osoby, która w gabinecie jednego po drugim, jak w fabryce Forda… ale serial Bez tajemnic bardzo lubię i nawet o jednym z wątków mam ochotę napisać, bo to borderline… bo ja, czyli ten, którego na tym blogu kreuję, to nie tylko chorobliwa zazdrość J

 

 

Linki (podane w kolejności, w której warto ogarniać temat):

Tomasz Witkowski: Bujany fotel z wachlarzem

Naukowe Towarzystwo Psychoterapii Dynamicznej: Psychoterapia pomaga, Witkowski się myli i szkodzi

Sekcja Psychoterapii PTP: Niekompetentni krytycy-harcownicy korzystają z zainteresowania psychoterapią

Tomasz Witkowski: O obrazie uczuć terapeutycznych

Czy każdy potrzebuje terapeuty - pomoc czy przemysł?

Tomasz Stawiszyński, Cveta Dimitrova: Działa, ale co i jak?

Agnieszka Popiel: Czy lekarstwo leczy chorobę?