wtorek, 30 czerwca 2015

Trzy dni, jedenaście narracji

Trzy dni, jedenaście narracji,a będzie jeszcze więcej.
Można by powiedzieć, że w ten sposób rozpocząłem sezon festiwalowy (kolejny raz w tym roku zresztą), a jest to i zacne bardzo rozpoczęcie wakacji, które pewnie znowu pod znakiem odziewania się w cudze opowieści minie. Czy to bardziej pasja kulturalna, czy pragnienie ucieczki od własnego życia? Myślę, że dominuje to drugie, aczkolwiek moje, tak zwane, podniebienie kulturalne, kubeczki smaku, wprawdzie nie bardzo wyrobione, ale jednak, nużą się szybko potrawami nazbyt pod względem składu jednorodnymi, przyprawianymi monotonnie i zmuszają do poszukiwań bardziej może wyrafinowanych, których efekty, czyli dzieła festiwalowe, mało rozumiem, ale przynajmniej pozostawiają złudzenie, że do grona odkrywców należę (zbyt rozbudowany ten topos skromności tym razem).
Trzy dni, jedenaście narracji, czyli Festiwal Dwa Teatry (nie mam telewizora, więc jest to wygodna forma nadrobienia tego, co najważniejsze teatralnie w ostatnim roku na ekranie).
I co pozostaje w głowie po takim maratonie? Co bardziej...to tradycyjne danie czy może z tej współczesnej półki (nieskładna ta metafora mieszająca kulinaria z książkami).
Niezależnie od tego, jak atrakcyjne dla mnie są fabuły, nieodmiennie jestem zwolennikiem rejestracji spektaklu teatralnego na żywo (tym bardziej, że nie jeżdżę po Polsce teatralnej i takich rejestracji spragniony jestem bardzo; i mimo że wiadomo: na żywo jest lepiej i super, to ja czasami więcej zobaczyć mogę na ekranie, bo z bliska często bardziej, niż z widowni z miejsc często z problematyczną widocznością; a jak mi się jakiś czas temu na scenie pojawił Gajos z teleportem i słuchałem go, jakbym słuchowiska słuchał, to stwierdziłem, że skoro artyści teatru upodabniają swe widowisko do transmisji telewizyjnej, to ja tę transmisję wolę, bo tańsza choćby jest).
Pisałem ostatnio o Oksanen i różne skojarzenia dotyczące skomplikowanych sytuacji przeróżnych wojennych i po przywoływałem. A zapomniałem o "Naszej klasie" Słobodzianka (reż. Ondrej Spisak), która na festiwalu się pojawiła. I choć mam wiele wątpliwości co do wymuszonej przez teatr (ale czy na pewno?) pewnej schematyzacji postaw, by nie powiedzieć uproszczenia, to ważne jest to rozliczenie i niewątpliwie po zmianie władzy Słobodzianek straci stanowisko dyrektora. Bo choć postaci, mało powiedzieć, że schematyczne i reprezentują po prostu pewne typowe postawy, to i , jak i u Oksanen, tu najbardziej zasłużony ze szkolnej braci dla budowy powojennego ładu (i tak jak u niej najpierw musiał swoje odsiedzieć [podobieństwo losów Zygmunta i Edgara mogłoby może nawet posłużyć jako dowód w procesie o plagiat], ale później już świetnie radził sobie w nowym systemie; pytanie, czy to wyjątkowa cecha tych których gnidami zwiemy, czy też taka cecha każdego przeciętnego i dzięki temu jakoś trwamy) okazuje się być największym łajdakiem (Rosjanom po 17 września donosi na najbliższego kumpla, Niemcy nie mogliby wyobrazić sobie lepszego sojusznika w realizacji ostatecznego rozwiązania, żołnierzem wyklętym był działającym na dwie strony i tylko wspaniałomyślności [? czy też może pewnej intuicyjnej zdolności do zrozumienia, że mściwość nie służy, a może i służy, ale nie tym, co byśmy chcieli...czy też...cholera wie, jak zrozumieć wyrzeczenie się słusznej ze wszech miar zemsty? taka sytuacja: jesteś Żydem, wszystkich ci pomordowali koledzy z klasy, wiesz, którzy, no i po dojściu do władzy komuny, służąc w UB, potwierdzając tą służbą zresztą stereotyp żydokumuny, masz możliwość postawienia przed sądem winnych, w tym księdza  - kim się stajesz? ramieniem dziejowej sprawiedliwości czy rosyjskim sługusem utrwalającym władzę ludową?; nieźle to pokomplikował Słobodzianek...]) i tylko wierze autora dramatu w powracającą falę zawdzięczamy jakieś tam wyrównanie krzywd dziejowych...jakieś tam...śmierć syna nie jest jakieś tam, ale on niejednego syna i córkę i nie w prosty sposób...
To było takie bardziej współczesne przypomnienie, bo Słobodzianek i to relacja z Teatru Dramatycznego w Warszawie była, której wcześniej nie zdołałem, więc dobrze, że teraz...
"Przygoda" Sandora Maraia (reż. Jan Englert) zdecydowanie tradycyjna i w dodatku na potrzeby teatru telewizji tylko, a więc nieco obarczona zarzutem filmu taniego...
Ale fajną rzecz tam zbudował autor
o miłości
i jak o tym syntetycznie, żeby nie opowiadać?
Kochający mąż, powściągliwy bardzo w mówieniu o miłości, co do rozstania między innymi doprowadza, pozwala żonie, by zostawiła go i wyjechała z jego najbliższym współpracownikiem, zyskawszy wcześniej pewność, że tenże do końca jej dni będzie przy niej zajmując się opieką, bo ona śmiertelnie chora jest i ona nie ma się też o tej swojej chorobie nigdy dowiedzieć...jedyny warunek: ma umrzeć nadal mając jego nazwisko...bo on ją kocha i inaczej sobie nie wyobraża...
Proste i nie do wiary.
No i powróciłem na festiwalu na ścieżynkę refleksji na Karskiego temat, o którym też przecież już i to całkiem niedawno...
Tak też zatytułowany był spektakl, "Karski" (reż. M. Łazarkiewicz). Dokumentu trochę w tym było, ale to o robieniu właśnie takiego filmu o nim był spektakl. I powróciło pytanie o wartość czynu tego bohatera. Nikogo nie uratował. Została wykorzystana w gruncie rzeczy tylko jego genialna pamięć. Ileś ludzi zginęło, by ocalić mu życie a w zasadzie właśnie tę jego pamięć. A wszystko po to, by świat się dowiedział... I my tacy zbulwersowani, że wielcy świata tego dowiedzieli się i nic nie zrobili. Przynajmniej nie to, do czego namawiali Żydzi. I w spektaklu tym na ten historyczny dramat nałożono współczesność. Bo przecież dzisiaj bez Karskiego wiemy o mordach wszelakich i bestialstwach przeróżnych...i co? Nic... wielkie nic... no prawie nic... bo oburzeni przecież jesteśmy. Więc ten spektakl bardziej o tym był, o tej drugiej stronie, która rzadko kiedy reaguje, gdy gdzieś tam daleko coś takiego; o nas, którzy doskonale wiemy. A czy z Karskiego uda się Skrzetuskiego uczynić? Tylko wtedy, gdy rolę dla prezydenta USA (który zresztą już był wtedy po słowie ze Stalinem) Sienkiewicz  napisze...na co, jak wiadomo, za późno jest...
Trzy dni, jedenaście narracji, ale ja tylko o tych trzech, z których żadna nawet nagrody nie dostała (poza Julią Kijowską za rolę, ale w innej sztuce, bo ona aż trzech spektaklach grała... rozchwytywana jest...).

sobota, 13 czerwca 2015

Tłumacząc się z antyklerykalizmu


Nigdy bym nie pomyślał, gdy młody jeszcze byłem, jak bardzo antykościelny się zrobię na starość. Młody, naiwny widziałem tylko patriotyczne oblicze kościoła. Szczególnie w stanie wojennym. Widzieć nie chciałem ówczesnego przecież już uwikłania jego w relacje z komuchami. To czas polskiego papieża był, kolejnych pielgrzymek, wypieków na twarzy, gdy słuchało się słów normalnie wycinanych przez cierpliwych cenzorów. O konserwatyzmie JP II pojęcia nie miałem,  wypowiedzi Wyszyńskiego wyklinające np. Grotowskiego niewiele mnie interesowały, a idolem moim ostatnich lat podstawówki był Kmicic broniący Częstochowy (prochy gen. Błasika na Jasnej Górze to kolejna pinezka do trumny mego związku z tą już deklaratywnie spolitykowaną instytucją). O pedofilii mowy nie było; a gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że Watykan był mocno (ekonomicznie jak najbardziej) zaangażowany w przerzucanie na masową skalę zbrodniarzy wojennych do Ameryki Południowej, uznałbym to za szkalowanie szacownej instytucji kierowane przez komunistów w dodatku. A głoszenie czarnych wizji przyszłości w stylu takim, że może mieć miejsce coś takiego jak współodopowiedzialność za ludobójstwo w Rwandzie, potraktowałbym jako wytwór chorego umysłu nieźle przegrzanego.
I tak wymieniać by można z bólem serca.
Bo niezależnie od tego, jak histerie prostego ludu i arogancja arystokracji kościelnej wyrzucają mnie poza granice wspólnoty katolickiej czy w ogóle religijnej, to wychowany zostałem w przekonaniu, że poza tym oczywistym materialnym światem jest Coś; pozostało mi poczucie transcendencji (niknące coraz bardziej i odnoszące się już tylko do samego bytu Bytu)....
A dzisiaj...
oglądam sobie taki film "Agora" i to że chrześcijanie są w nim tymi złymi, nijak mnie nie rusza. We mgle dzieciństwa rozpłynęło się wzruszenie towarzyszące lekturze książki, w której opisane zostały heroiczne cierpienia wiernych zaspokajające potrzeby gawiedzi i ambicje artystyczne Nerona. Dzisiaj role się odwróciły i to dokładnie o 180 stopni: Neron paraduje w szatach biskupa (że nie wspomnę o tym naczelnym, który z pokorą iście chrześcijańską akceptuje lekceważenie go przez Cara) i z rozkoszą spogląda na rzeź niewiniątek.
"Morał ktoś może wyczyta", że religia zawsze przez polityków wykorzystywana była i jest jako narzędzie ułatwiające zdobycie władzy...ciągle jeszcze... choć kościół histeryzuje na temat zagrożeń niczym feudalni książęta dziwiący się, że chłopi chcą być wolni...
Ale Ammoniusowi przecież nie o władzę chodzi. On, niczym inni parabolanie, zajmuje się, poza godzinami, które poświęca na religijną agitację, niewdzięczną pracą związaną z opieką nad zakaźnie chorymi. To że jest szefem nawiedzonej bojówki chrześcijańskiej usprawiedliwiane jest przez niego głosem Boga, który słyszy nieustannie...do tego stopnia, że czasami prosi Stwórcę, by zwolnił, bo nie jest w stanie w takim tempie... słuchać....

Przywołany w filmie fragment 1 Listu do Tymoteusza powinien spodobać się feministkom (i taka pewnie była intencja twórców...filmu nie listu): "Kobieta niechaj się uczy w cichości z całym poddaniem się. Nauczać zaś kobiecie nie pozwalam [idąc za tą logiką dzisiejsze sfeminizowanie zawodu nauczyciela raczej nie świadczy o otwartości kościoła na aktywność intelektualną (ale pojechałem: potraktowałem bycie nauczycielem jako działalność intelektualną... ale prowokacyjnie pozostawiam to zdanie) kobiet, lecz o upadku funkcji nauczania: tak niewiele ono znaczy w katolickim i nie tylko społeczeństwie, że mogą się nim zajmować nawet kobiety] ani też przewodzić nad mężem, lecz chcę by trwała w cichości. Albowiem Adam zostałpierwszy ukształtowany, potem - Ewa. I nie Adam został zwiedziony, lecz zwiedziona kobieta popadła w przestępstwo. Zbawiona zaś zostanie przez rodzenie dzieci" (1 Tm 2; 11-14). Biblia tysiąclecia odsyła w tym miejscu do 1 Listu do Koryntian: "kobiety mają na tych zgromadzeniach milczeć; nie dozwala się bowiem mówić, lecz mają być poddane, jak to Prawo nakazuje. A jeśli pragną się czegoś nauczyć, niech zapytają w domu swoich mężów! Nie wypada bowiem kobiecie przemawiać na zgromadzeniu" (1 Kor 14; 34-35). A źródłem owych, trwających przecież do dziś przekonań, jest opowiastka o tym, jak Ewcia na owoc skusić się dała. Wiem, że banały plotę teraz, ale ten banał w głowach wielu tkwi nie jako zaszłość wynikająca z historycznych uwarunkowań, ale jako Prawda objawiona.
Jakkolwiek byśmy interpretowali słowa odnoszące się do kobiet kontekstem historycznym, co współczesna biblistyka uprawia, faktem pozostaje, że skutkiem tego rodzaju nauki jest mentalność współczesnego faceta w bardzo wielu miejscach świata (i nie wnikajmy, co skutkiem jest a co przyczyną; faktem pozostaje, że biblia na stulecia i więcej utrwaliła męską dominację w świecie do tego stopnia, że nadal od niektórych uczniów słyszę, że to przecież naturalne... znowu ten wytrych: naturalne!... bo facet potrafi przywalić? choć są i specjaliści od różnic w budowie mózgu przemawiających na korzyść penisa) i nawet jeżeli któregoś z nich szefową jest kobieta, to już problem może mieć z zaakceptowaniem lepiej zarabiającej żony. Itd
Itd......wiadomo, że w nieskończoność przykłady można by....

Ale tu o Hypatię chodzi i przełom IV i V wieku.
Mogłoby się wydawać, że ten film antychrześcijański jest, że zbyt prostacko rozkłada racje stron (myślę, że jeżeli jakiś twórca z XXII wieku w swoim dziele zacytuje uczciwie czyli dosłownie przemowy co niektórych współczesnych biskupów [nie mówiąc o niższych rangą, którym wolno w przeciwieństwie do kobiet dawno temu], to też pewnie przedstawiciele zamierających enklaw katolickich zarzucą mu agresywną manipulację i ahistoryczne traktowanie; a przecież te teksty już dzisiaj kompromitują ich autorów...wiem, wiem...tylko ludźmi są...ale o naśladowaniu Chrystusa dalej będzie); mogłoby się wydawać...
ale przeczytałem sobie opis śmierci Hypatii: wedle przekazów wyglądał zdecydowanie okrutniej niż zostało to ukazane w filmie i już w starożytności ten efekt populistycznej działalności biskupa Aleksandrii Cyryla (święty i doktor kościoła) był potępiany ( a trzeba pamiętać, że okoliczności jej śmierci znane nam są ze źródeł chrześcijańskich, więc raczej ze złagodzoną wersją mamy do czynienia)
(Sokrates Scholastyk: "ludzie porywczego usposobienia, którym przewodził lektor Piotr, umówiwszy się między sobą upatrzyli moment, kiedy owa niewiasta wracała skądś do domu, i wyrzuciwszy ją z lektykizawlekli pod kościół zwany Cezarejon; tu zdarłszy z niej szaty zabili ją odłamkami skorup. Następnie rozszarpawszy ciało na sztuki podnosili poszczególne części na miejsce zwane Kinaron i spalili w ogniu")
więc
gdyby twórcy filmu chcieli pojechać po moich antykościelnych bebechach, to zapewne wykorzystaliby te przekazy
bardziej subtelni się okazali niż mnisi nitryjscy, czarna gwardia Cyryla
Amenábar i spółka pozwolili, by były uczeń i niewolnik Hypatii, mógł odwdzięczyć się za otrzymane przebaczenie i pysznie naśladując Chrystusa okazać swe współczucie i grzeszną miłość i udusić ją zanim jego towarzysze w czarnych kapturach przystąpili do kamieniowania

No właśnie, kilka słów o naśladowaniu Chrystusa:
"Davus: Ammoniuszu, myślałeś kiedyś, że jesteśmy w błędzie?
Ammoniusz: Dlaczego?
D. Mnie wybaczono... a teraz ja nie potrafię wybaczać.
A. Wybaczać? Komu? Żydom?
D. Chrystus wybaczył im na krzyżu.
A. Jezus był Bogiem i tylko on mógł okazać taką łaskę.
Inny parabolanin: Jak śmiesz porównywać się do Boga?"
Tak sobie myślę, że wielu współczesnych nie tylko hierarchów także pychy jest pozbawiona, skromni są i w pokorze nie próbują nawet naśladować Jezusa.

Można by jeszcze o złudnej doskonałości koła co nieco
można by

Agora, reż. A. Amenábar

czwartek, 11 czerwca 2015

Dinozaury się nie dostosowały

Plemię
Widz umieszczony jest w sytuacji antropologa, który został wrzucony w całkowicie sobie obcą rzeczywistość z możliwością nieskrępowanego obserwowania życia dzikich. Bohaterami, wszystkimi, są młodzi ludzie głuchoniemi, którzy w prymitywny sposób organizują sobie życie na tej obcej często nam planecie. Niestety, ona jest tym bardziej obca, im więcej na niej ludzi, takich jak oni. Nie wiemy, dlaczego są zmuszeni do takiego funkcjonowania: nie jest to przecież więzienie a szkoła z internatem. Czy sam fakt, że natura wyraźnie ich oddzieliła od reszty społeczeństwa, ma nam wyjaśnić ich motywacje? Nie wiemy... Musimy, niczym właśnie badacze obcych nam kultur, pogodzić się z tym, że poznamy tylko skrawek... Ten skrawek, który jest dla nas czytelny, bo jest nam bliski i stąd to łatwe sprowadzenie praw rządzących tą społecznością, do władzy instynktów, charakterystycznej przede wszystkim dla świata zwierząt. Ale w tym momencie powinniśmy zmienić tytuł na 'stado'...
Brak tłumaczenia języka migowego powoduje, że siedzimy w sali kinowej całkowicie wyobcowani. Wkraczamy w świat ciszy, ale nie tej mistycznej, w wypadku której domyślamy się obecności sfery sacrum w indywidualny za każdym razem sposób kontaktującej się z człowiekiem. Nie, bohaterowie tego filmu (mają swoje imiona, jak się  okazuje, bo my ich nie poznajemy, co jeszcze bardziej uwypukla naszą alienację) strasznie dużo ze sobą gadają, ale ich kod jest dla nas całkowicie nieznany. Jak kod obcego plemienia. Jak już napisałem, odczytujemy to, co jest bliskie naszemu światu. Często tylko się domyślamy; np. czy dziewczyny trafią do jakiegoś włoskiego domu publicznego? Gdy stykamy się z obcością, odczytujemy ją wpisując w znany nam kontekst. Może on bardzo fałszować interpretację rzeczywistości. O tym już nie raz ja...
Jednocześnie, takie usytuowanie widza, pozwala mu sobie wyobrazić, jak się czują głuchoniemi, gdy samotnie wędrują ulicami naszego miasta; w całkowitej ciszy przyglądając się naszym codziennym zabiegom, z których świetnie rozumieją te najbardziej podstawowe w stylu robienia zakupów na przykład, ale są już oddzieleni murem od komunikatów, za pomocą których informujemy o swoich uczuciach czy pragnieniach, jeśli oczywiście potrafimy to czynić. W takim oglądzie nasze życie sprowadza się do szeregu niemal Różewiczowskich zabiegów ("Nasze ciała/ to stworzenia praktyczne" - nie wiem, czy skojarzenie właściwe, bo w tym wierszu jednak chodzi o wychowanie dziecka w kulcie zdrowia i higieny, które ważniejsze wydają się być od dbałości o duszę, w filmie zaś mamy do czynienia ze sprowadzeniem człowieka do poziomu instynktów), które pozbawione słownego komentarza sprowadzić mogą ogląd naszego życia do podporządkowania się pragmatycznym prawom. 
Popatrzmy na siebie z boku tak, jakbyśmy obserwowali bohaterów tego filmu; do czego sprowadzi się nasze życie, gdy tylko behawioralnie je potraktujemy? Szereg zabiegów, których głównym celem jest podtrzymanie tkanki biologicznej bądź zapełnianie jaskini szeregiem niepotrzebnych (z punktu widzenia obserwatora z Marsa oczywiście) przedmiotów, na których zdobycie poświęcamy czas wchodząc w relacje z innymi a nasze gesty i grymasy świadczyć mogą (jeśli prawidłowo odczytane zostaną oczywiście) tym, jak strasznie przez tę większość dnia będąc z innymi się męczymy. Załóżmy, że nie rozumiemy, co do siebie mówią obserwowani przez nas ludzie powiedzmy wieczorem w pubie - zwieńczenie ich rozmowy pozostawi nam w głowie jasny obraz tego, czemu podporządkowane jest ich życie. A będzie to przecież ewidentne uproszczenie. Gdyby mnie taki Marsjanin obserwował, człowieka nieskłonnego do okazywania czułości, na pewno wysnułby bardzo niepochlebną wizję relacji międzyludzkich panujących na naszej planecie.
Bohaterowie filmu Slaboshpitsky'ego (jak to się czyta?) nie są wyzuci z emocji tak jak ja. Ale tym światem (przedstawionym) rządzą (w przeciwieństwie do świata mojego) brutalne prawa agresji, seksu podporządkowane wcześniej ustalonej hierarchii. Sergey wkracza w ten świat z boku i na początku wydaje nam się, że będziemy mieli do czynienia z powolnym i okrutnym, przypominającym świat "Ucieczki z piekła", procesem jego inicjacji w tę obcą mu rzeczywistość. Lecz reżyser ma jeszcze bardziej bezwzględną wizję człowieka, niż się tego spodziewaliśmy; Sergey bardzo szybko się dostosowuje i ten zabieg nie jest świadectwem słabości filmu, nie wywołuje we mnie zawodu, że jakże to, a gdzie skomplikowany proces, gdzie walka z wcześniejszymi przyzwyczjeniami, gdzie okrutny moment przemiany; nie - człowiek, zgodnie z prawem mimikry, dostosowuje się i być może dzięki temu jeszcze istniejemy na tym globie. Dinozaury się nie dostosowały. Kłopotliwe pozostaje pytanie, czy nasze zdolności przetrwania, które dzięki mózgowi posiadamy, stanowią jego funkcję najistotniejszą? Czy wszystkie dokonania Człowieka, które dumnie za jego wyróżnik są uważane, tylko produkt uboczny stanowią? Ale jeśli chodzi o sztukę przetrwania, to przecież szczury są lepsze...

No i trzeba niezłej wytrzymałości, by, tym prawom, dzięki którym być może istniejemy, przyglądać się w filmie Slaboshiptky'ego bez zmrużenia powiek. Sceny stadnej agresji, seksu w naturalistycznych dekoracjach, skrobanki na desce w łazience, odtwarzane są z okrutną dokładnością i nie znikną szybko z pamięci, nawet tak słabej, jak moja. 
Świat, którego pojawienie się stanu zalażkowego czegoś, co później ludzkość zaczęła nazywać miłością, nie jest w stanie zmienić. 

Pozostaje jeszcze wątpliwość poważna bardzo: czy reżyser nie wyrządził zbyt wielkiej krzywdy głuchoniemym tym swoim eksperymentem. Bo przecież ja juź na tych ludzi sprzedających w pociągach różne swoje wytwory, będę patrzył zupełnie innymi oczyma.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Gdy zniknęły gołębie



Jeszcze słów kilka o książce Oksanen, skoro już o niej co nieco w poprzedniej wpisce.
W tych przeplatających się ścieżkach subiektywnych narracji zależnych na plan pierwszy wychodzą losy trójki bohaterów. A ponieważ temu personalnemu splotowi towarzyszy rozłożenie akcji na dwie płaszczyzny czasowe (lata 40 i 60), musiałem sobie jakoś to wszystko uporządkować. Najwięcej w utworze jest, wydaje mi się, Edgara (niekoniecznie każdemu może on się wydać najważniejszy, o żonie jego, jako pewnej figurze estońskiego losu,  już pisałem; Rolanda wspomniałem).
Edgar Parts - człowiek bez tożsamości, już od wczesnego dzieciństwa wchodzący w rolę kogoś innego, bo przecież stał się ulubieńcem matki Rolanda [a był synem jej siostry Alviiny], dzięki miłości której mógł unikać ciężkiej pracy na wsi - czy ludzie rodzą się z taką umiejętnością znajdowania dla siebie najbardziej korzystnego miejsca do wygodnego [Roland: "na wsi mamy na to trochę inne określenie - śmierdzące lenistwo"] życia;
 typ mimikry, przeczekania, instynkt przetrwania przede wszystkim, genialny fałszerz dokumentów wszelakich, co świetnie współgra z jego pragnieniem wtopienia się, impotent fantazjujący o byciu lotnikiem,
Mieszkaniec estońskiej wsi Taara, ale jego 'jedwabiste paluszki' nie nadawały się do pługa,  kształcił się na uniwersytecie w Tartu, służył też w estońskiej armii w oddziale ochrony pogranicza, skąd go wydalono za sprzedawanie przepustek; po wkroczeniu do Estonii wojsk radzieckich (historia Estonii pod pewnymi, ale tylko pewnymi względami analogiczna do naszej: w czerwcu 1940 zostaje ona przyłączona do ZSRR [ciekawe, czy ktoś kiedyś oficjalnie przyzna, że początek II wojny światowej to nie tylko Hitler],  co łączy się z deportacjami na Syberię oczywiście) wcielony do ich wojska, dezerteruje, ale już ten okres jego życia jest podejrzany, bo się niebezpiecznie zaokrąglił na służbie u Rosjan (pracował w Ludowym Komisariacie Spraw Wewnętrznych [też wydalony za branie łapówek, ale później uchodził za dezertera z armii bolszewickiej], bo po wkroczeniu Niemców mógł się przysłużyć nowym panom informując ich o lokalizacji pochówków skazanych na śmierć więźniów bolszewików) odbywa szkolenie na fińskiej wyspie Staffansö i powraca, by jeszcze w 1941 walczyć w estońskich oddziałach partyzanckich z bolszewikami; po radosnym wkroczeniu Niemców w 1941 (i to jest ta zasadnicza różnica w historii naszych krajów: myśmy hitlerowców radośnie nie witali i nie staliśmy się sprzymierzeńcami, może dlatego, że Estończycy nie są Słowianami i przez Niemców traktowani byli jako przedstawiciele rasy nordyckiej) zmienia nazwisko na Eggert Furst i stał się entuzjastycznym wyznawcą narodowego socjalizmu; by nie trafić do niemieckiego wojska (nie z powodów ideowych oczywiście, ale z zamiłowania do życia w miarę ułatwionego) wkręca się do służby w policji bezpieczeństwa, na początku denuncjuje komunistów a następnie włącza się do ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej.
Po wkroczeniu Rosjan zesłany do syberyjskiego łagru (najprawdopodobniej jako uczestnik antyhitlerowskiego ruchu oporu estońskich nacjonalistów [którym nigdy nie był, ale taka tożsamość okazała się bardzo przydatna w służbie bezpieczeństwa ZSRR], który jednocześnie opowiadał się za tak zwaną trzecią opcją, czyli powstaniem, przy wsparciu Zachodu, wolnej Estonii [to taka analogia do tych Polaków, którzy oczekiwali na gen. Andersa wjeżdżającego na białym koniu]), później swych sowieckich władców informuje o antyradzieckim podziemiu, ustalając personalia tych wszystkich, których bolszewicy uznawali za zdrajców; zaczyna od informowania o poziomie nastrojów antyradzieckich, by skończyć (co stanowi jeden z główniejszych wątków w tej powieści) na pisaniu książki na temat związków nacjonalistycznych organizacji estońskich z faszyzmem; książki, której podstawowym celem jest skompromitowanie emigracji niepodległościowej w oczach Zachodu. By rozpracowywać działaczy wolnościowych stworzył sobie na tyle wiarygodną, kolejną, tożsamość, że spokojnie można sobie wyobrazić, iż we współczesnych estońskich służbach bezpieczeństwa mógłby być zaakceptowany, by, tym razem, obnażać prawdę o Estońskiej Republice Ludowej.
Ale to działania w obozie koncentracyjnym w Kloodze wydają się być kluczowe w jego charakterystyce. Jest jednym z najbardziej okrutnych oprawców. Rosjanie po wyzwoleniu obozu znajdują go wśród ofiar. On zaś, już jako autor książki na temat hitlerowskich okrucieństw, w zasadzie z Rolanda czyni jednego z nazistowskich oprawców. Z jedynego człowieka, który mógł ujawnić jego prawdziwe, ciemne oblicze, uczynił zbrodniarza. To zwycięzcy piszą historię.
Jego wiedza i zaangażowanie jest potrzebna wszystkim, kolejnym, władcom. Takich ludzi się nie weryfikuje. Służba bezpieczeństwa zawsze skora jest do wykorzystywania tych, którzy niczym kameleon potrafią się dostosować do panujących warunków. Giną zaś ludzie lojalni i wierni, niczym Roland.


Po raz pierwszy tak skrupulatnie odtworzyłem życiorys bohatera; wynikało to ze skomplikowanej struktury narracji, która spowodowała, iż się pogubiłem i musiałem sobie to wszystko uporządkować.


Sofi Oksanen, Gdy zniknęły gołębie

piątek, 5 czerwca 2015

Konwicki, Oksanen i inne wploty


Jakoś po tych rozważaniach na temat funkcjonowania różnego rodzaju proroków w społeczeństwie nie mogłem uwolnić się od skojarzenia z Kowalskim-Malinowskim z "Salta" Konwickiego; pisarza, który na moment śmiercią swoją paradoksalnie o swym istnieniu przypomniał. Lecz w postać wykreowaną przez Zbigniewa Cybulskiego niemal od początku wpisana jest niepokojąca wieloznaczność, która mnie zawsze skłania do spojrzenia z dystansu na nasze romantyczne uniesienia. Bo gdy nazbyt poważnie są traktowane we wstydliwą groteskę się przemieniają. Albo groźną - jak w "Tangu" Mrożka. Kowalski-Malinowski z całym bagażem tradycji związanej z bohaterem romantycznym i przeszłością okupacyjną naznaczoną koszmarnymi wspomnieniami walki partyzanckiej bywa momentami żenujący a jednocześnie, na co wskazuje przecież jego nazwisko, nie mamy wątpliwości, że jest on uosobieniem naszych prywatnych lęków i uniesień, że, tak jak on, niesiemy w sobie przez życie splot heroizmu i śmieszności, że w snach i marzeniach kreujemy siebie dość podobnie. Właśnie - sny... kolejne moje skojarzenie... czytam ostatnio Sofi Oksanen i te jej rozliczenia z estońską przeszłością też mi się z Konwickim kojarzą. Przede wszystkim z "Sennikiem współczesnym" ... ale też z zapomnianym już bardzo "Czarnym potokiem" Buczkowskiego... a i Odojewski gdzieś mi się plącze po pamięci... Czy tylko temat- wojna - jest tym, co łączy? Byłoby to za proste... tym, co skojarzenia nomadyczne wyzwoliło, to pewnie poszukiwanie narracji, która odpowiadałaby skomplikowanej sytuacji prezentowanej w tych powieściach. Ucieczka od linearności i pozorów obiektywizmu. Spojrzenie z perspektywy wielu, niekoniecznie skorelowanych ze sobą, podmiotów. Częste zagubienie czytelnika w świecie przedstawionym analogiczne do sytuacji bohaterów powieści. A także - u Oksanen i Konwickiego - nałożenie na to perspektywy bardzo współczesnej.
Podobnie, jak do "Oczyszczenia", do lektury "Gdy zniknęły gołębie" przyciągnęła mnie ciekawość estońskiej historii. Jak i w poprzedniej powieści, tak i w tej, mamy do czynienia z próbą oswojenia związku Estończyków z nazistami. Przekonująco przedstawione zostało powitanie Niemców w 1941 jako wyzwolicieli spod bolszewickiego jarzma.
Małe narody, będące pod panowaniem Tych Wielkich, strasznie muszą kombinować i lawirować, by w tym świecie jakąś sensowną przestrzeń wolności dla siebie wywalczyć. To samo było z Irlandią przecież, co uświadomiłem sobie po lekturze "Marzenia Celta" Llosy" (do lektury tej nudnawej według mnie pod względem literackim książki skłoniła mnie obecność wątków dotyczących tego, co światli Europejczycy wyprawiali na terenach Konga Belgijskiego, co oczywiście z "Jądrem ciemności" mi się skojarzyło [i słusznie, bo Conrad na kartach tej powieści też się pojawia], ale w trakcie lektury okazało się, że Llosa przywołał w niej i inne miejsca, w których kultura tak zwanego Zachodu objawia swoją nieobliczalną, nastawioną pragmatycznie na zysk tylko [tak, tak - lewackie to] hipokryzję), w której to Roger Casement podczas wprawdzie I wojny światowej, ale dogaduje się z Niemcami, by z irlandzkich jeńców stworzyć brygadę, która miałaby walczyć z brytolami o wolność ich wyspy (to jest niesamowite, że Irlandczycy byli pozbawieni niepodległości przez 750 lat.... ale tego tematu już musnąłem, pisząc o "Głodzie"). Zdrajcami się stali ci Irlandczycy czy nie ? Casement został stracony, więc zdanie Rządu Jego Królewskiej Mości było jednoznaczne, co oczywiście nie dziwi. A czy można jego śmierć traktować w kategorii ofiary, skoro w 1921 roku Irlandia wywalczyła autonomię? Sam Casement nie lubił postawy ofiarniczej. W książce mamy do czynienia z charakterystyczną i jakże bliską naszym sporom wymianą zdań; Casement, niechętny ofiarnictwu, formułuje swoje zastrzeżenia co do sensowności powstania wielkanocnego: "Ci wszyscy młodzi ludzie pójdą na pewną śmierć, będą mięsem armatnim, ojcze. Z karabinami i pistoletami, z których nawet nie będą umieli wystrzelić. Setki, tysiące niewinnych ludzi takich jak oni naprzeciw dział, karabinów maszynowych, oficerów i żołnierzy najpotężniejszej armii świata. Po to, by nie uzyskać niczego. Czy to nie straszne?", na co otrzymuje odpowiedź: "Poświęcić się w ofierze, zginąć na ołtarzu. Czy nie tak uczynił Chrystus?". Jak się okazuje, nie mamy monopolu na myślenie o powstaniach kolejnych w kategoriach ofiary.
Estonia wchodząca w układ z Niemcami także przechytrzyć jakoś historię chciała. A później Leśni Bracia, po wkroczeniu bolszewików, jak co niektórzy w dorzeczu Odry i Wisły, liczyli na ofensywę Zachodu (warto może zauważyć, że ich ostatni żołnierz wyklęty zginął w pułapce w 1976 roku... ). W powieści Oksanen opcję, nieufności do Niemców i wrogości wobec bolszewików, reprezentuje Roland- prostolinijny, bezkompromisowy i uczciwy wyznawca wolności.
Pisząc o „Roku 1945” spersonifikowałem Polskę jako kobietę o dość nieciekawej aparycji; w książce Oksanen taką figurą losu Estonii mogłaby być Juudit, poza dwójką męskich bohaterów, najważniejsza postać w powieści.
Wychodzi za mąż za faceta, który oszołomił ją opowieściami o swoich lotniczych marzeniach. Okazał się on impotentem, ale oficjalnie para funkcjonowała jako zgodne i szczęśliwe małżeństwo. Jej mąż, o czym w innym poście, wiązał się z wszystkimi, którzy przejmowali władzę w Estonii; ona zaś, wykorzystując nieobecność do niczego nieprzydatnego i niekochającego ją męża, zakochała się w oficerze niemieckim i z nim przeżyła chyba najszczęśliwsze lata swego życia (z punktu widzenia metafory, która mi się snuje po głowie, ma to istotne znaczenia, ponieważ narracja prowadzona jest z perspektywy lat 60, więc ostatnie szczęśliwe dni niepodległości są dość odległe). A po wojnie, gdy mąż angażuje się w coraz bardziej skurwielskie działania na rzecz okupanta rosyjskiego, popada  stopniowo w obłęd obrazując w tten sposób stan narodowego sumienia.
Taka parabola.

Kto ma uszy do słuchania…