środa, 16 sierpnia 2017

Edyp Villeneuve'a

Edyp Villeneuve'a
Gdyby zapytać przeciętnego ucznia, o czym jest dramat Sofoklesa "Król Edyp", niemal na pewno otrzymamy odpowiedź, że o fatalizmie ludzkiego losu, że przed przeznaczeniem nie ma ucieczki. Słysząc taką odpowiedź, wstrzemięźliwie, ale jednak, ją potwierdzam - bo o religijne przesłanie przecież mocno autorowi chodziło w czasach, gdy mieszkańcy Aten coraz bardziej lekceważąco do tego, co mówią bogowie, podchodzili. Myślę jednak, że zależało mu przede wszystkim na podkreśleniu rangi i wiarygodności samej wyroczni w Delfach a nie jednej konkretnej przepowiedni. Uczeń, by uzasadnić swą wypowiedź sięgnie przecież przede wszystkim do mitu a nie do dramatu. To istotą narracji w nim obecnej jest los Edypa, który usłyszawszy przepowiednię, nieskromnie uważa, że może sam decydować o swym życiu i niezależnie od fatum on potworem stać się nie chce. No i trudno mu się dziwić zresztą. 
Więc potwierdzam acz z pewnym dystansem propozycję uczniowską i przekonuję do innej odpowiedzi. Bo przecież przedmiotem akcji tego dramatu nie jest epicka opowieść, niczym w filmie Pasoliniego, o całym życiu Edypa; w tym dramacie działanie bohatera skupione jest, z czego on nie od początku zdaje sobie sprawę, na dochodzeniu do prawdy o samym sobie. I dla mnie zawsze to był główny problem tej tragedii: nigdy nie możemy być pewni, nawet jak jesteśmy u szczytu, a może nawet przede wszystkim wtedy, nawet jeśli w naszym przekonaniu postępujemy słusznie i staramy się być, że zacytuję klasyka, przyzwoitym - nigdy nie możemy być pewni, że w ciągu jednego dnia nie okaże się, że jesteśmy potworami, że na dnie czai się Conradowska zgroza. A tragizm Edypa między innymi polega na tym, że gdy już przeczuwa, co czeka go u krańca dochodzenia, nie zatrzymuje się w pół drogi, do czego zachęca go żona-matka. Tak, jest to niemal kryminalna, opowieść o śledztwie we własnej sprawie. O konfrontacji z cieniem.
I dlatego, by dostrzec we współczesnym dziele schemat obecny w dramacie Sofoklesa, niepotrzebna mi jest żadna przepowiednia ani nawet jakikolwiek ślad kontekstu religijnego. Wystarczy mi, często dość zwyczajnie się rozpoczynająca np. od zlecenia, które otrzymuje prywatny detektyw w "Sercu Anioła" (choć w tym filmie kontekstów religijnych aż nadto), opowieść o odkrywaniu własnego pochodzenia, i to takiego, którego się najmniej spodziewamy, do którego nigdy byśmy się nie przyznali, które jest nam bardzo trudno zaakceptować.
I dlatego, gdy wczoraj oglądałem po raz kolejny "Pogorzelisko" Villeneuve'a, w głowie miałem przede wszystkim Edypa. To nie znaczy oczywiście, że tragedia bliskowschodnia zeszła na plan dalszy. I że uszło mej uwadze, że to właśnie w Kanadzie, która wydaje się być dzisiaj krajem najwierniejszym humanistycznym ideałom demokracji, Nawal (ale przecież także i jej kat) znalazła schronienie na 18 ostatnich lat życia. I jestem przekonany, że tytułowe pogorzelisko jest w centrum, źe to ostrzeżenie przed nim stanowi zasadnicze przesłanie filmu. Przed nacechowaną ideologicznie, w tym wypadku religijnie, nienawiścią, która prowadzi do zagłady. I mimo że film z 2010 roku, to dziś, nie tylko w Polsce, wydaje się być jeszcze bardziej aktualny. Historia jest nauczycielką życia tylko w podręcznikach, i to nie wszystkich przecież. I gdyby zadać proste i naiwne pytanie, w jaki sposób Nawal mogłaby uniknąć swego losu, czy była skazana niczym Edyp, to niestety odpowiedź jest pesymistyczna. Wprawdzie w filmie to tradycja (przecież dochodzi niemal do mordu honorowego) i religia decydują o jej losie. Ale oczywistym jest, że jeśli nie tylko obrazek matki boskiej przyczepiony do karabinu może usprawiedliwiać okrucieństwo. I tylko od inwencji polityków zależy, co stanie się symbolem nawołującym do mordów nadających sens życiu. To może być nawet liść brzozy.
Ale opowieść Villeneuve'a wpisana jest także w schemat Sofoklesa. Rodzeństwo Marwan zmuszone jest testamentem do poszukiwania brata i ojca. I tak jak Edyp dla Antygony był bratem i ojcem tak i oni uświadomili sobie, że 1 + 1 nie zawsze równa się 2; czasami = 1. I być może prawda, do której dotarli, różni się od tej Edypowej, to jednak jest nie mniej potworna. A proces dochodzenia do niej jest już w pełni analogiczny do tego, co w dramacie. Tylko kolejni posłańcy nieco się różnili, byli ze świata współczesnego. Ale gdyby w czasach starożytnych istniał zawód notariusza, pomysł pojawiający się w filmie przecież, to do ich wiedzy i dokumentacji odwoływałby się pewnikiem bohater tragedii. Nie czyniłbym z nich współczesnych Terezjaszy, bo za bardzo uwiera mnie łatwość, w jaki zdobywają majątek, a wróżbita tebański jednak skromnym i ubogim był człowiekiem, ale film pokazuje, że skrupulatnie prowadzona i przechowywana dokumentacja wiele może wyjaśnić zagadek związanych z fatum ciążącym nad indywidualnym losem. 

niedziela, 6 sierpnia 2017

Sexy Durga

Sexy Durga
Durga to jedno z imion bogini Kali. Imię takie nosi także bohaterka filmu S. Kumara, z Indii oczywiście. Zbieżność nieprzypadkowa. 
Zaczyna się od rytuału służącego przebłaganiu przywołanej bogini. Dokumentalna rejestracja ukazuje intrygujące i szokujące zabiegi na ludzkim ciele, na które gotowi są mężczyźni (bo tylko oni brać udział mogą, już tu paradoks wykluczenia i czci oddawania), by poprzez doświadczany ból otrzymać łaskę wysłuchania (kojarzyło mi się to z rytuałem słońca w "Człowieku zwanym koniem"). Ten stosunek do bogini - kobity mógłby sugerować, że mamy do czynienia ze społecznością, w której właśnie ta płeć wynoszona jest na piedestał, czczona, szanowana, a przede wszystkim - ciesząca się pełnym poczuciem bezpieczeństwa. Zasadnicza część filmu, już w pełni fabularna, ukazuje rzeczywistość zgoła z innej bajki (nie na miejscu to określenie, bo to inna zdecydowanie opowieść) i zaprzecza tak naiwnie wyciągniętym wnioskom.
Durga i Karim (imię, które w południowej części Indii noszą mężczyźni wyznania islamskiego, co już stawia parę w dwuznacznym świetle z punktu widzenia tych, którzy lubią, żeby było 'normalnie', czyli biały z białą, czerwony z czerwoną a biało-czerwony z biało-czerwoną) w dość niejasnych okolicznościach (i niewiele się o nich dowiadujemy w dalszej części filmu) łapią w nocy na stopa furgonetkę (w ostatnich latach, choć podobno nie tylko, teraz po prostu więcej się o tym mówi, miały miejsce liczne gwałty i często furgonetki są wykorzystywane do uprawiania tego zbrodniczego procederu), w której siedzi dwóch młodych mężczyzn. I dalej mamy już do czynienia ze specyficznym filmem drogi. Durga i Karim konfrontują się z opresyjnym, ale tylko (?!) na poziomie werbalnym, zachowaniem czwórki (bo jeszcze dwóch dochodzi) facetów. Kilka razy wysiadają, tamci przepraszają, przekonują, że niebezpieczna okolica i że nie mają sumienia ich zostawić, że już będą spokojni.... chcą dobrze, ale jakoś tak wychodzi inaczej.  Dynamiczne, robione w stylu dokumentalnym, zdjęcia nocne, pełne niedoskonałości i ekspresji budują klimat niepokoju, zagrożenia...paniki. Niby do niczego nie dochodzi (choć zakończenie jest niejednoznaczne, sugeruje stan constans, permanentne trwanie opresji i zagrożenia), ale w gruncie rzeczy w głowach tych panów, mentalnie - Durga została wielokrotnie zgwałcona. Ale jakby co, to oni przecież tylko żartowali...
Pewnie to się jakoś nazywa w religioznawstwie (antropologii?) - ta sprzeczność (poza oczywistą hipokryzją) pomiędzy niezwykle wymagającym kultem bogini (kobiety) Kali a kompletnym brakiem szacunku do jej ziemskiej reprezentacji, połączonym z przekonaniem, że to nie brak szacunku a prawo naturalne. Postawa to uniwersalna przecież: bez problemu możemy na naszym poletku wskazać panów gotowych do poświęcenia, by we wzniosłej atmosferze przespacerować (modny ostatnio termin) się do Częstochowy (nic to w porównaniu z rytuałem odprawianym ku czci Durgi), a po powrocie przeczołgać małżonkę lub traktować wpadające im w oko kobiety jako niezły towar. Gdybym, trawestując tytuł filmu Kumara, powiedział im, że w gruncie rzeczy Matka Boska jest bardzo seksowna, a ich postępowanie świadczyć może o tym, że laską jest niezłą - oburzyliby się, że bluźnię. 
"Sexy Durga" w Indiach nie była wyświetlana i wszystko wskazuje na to, że tak pozostanie.

piątek, 4 sierpnia 2017

Krótkometrażówka Diaza

Po raz kolejny podczas oglądania Diaza ("Kobieta, która wyszła"), od którego rozpocząłem tegoroczne NH, błąkał mi się po głowie Dostojewski. Skojarzenie, przyznaję, niekoniecznie najistotniejsze w kontekście tego filmu, ale lubię tak po obrzeżach czasami. 
W "Braciach Karamazow" Iwan, jak sam twierdzi - nieświadomie, skutecznie naprowadza swego przyrodniego brata na pomysł zamordowania ich zepsutego (chyba nie powinienem tego rodzaju ocen formułować) i przewrotnego ojca. Smierdiakow uwielbia Iwana, morderstwo jest w gruncie rzeczy swoistym prezentem, który składa u stóp swego guru. Ten zresztą wydaje się być szczerze wstrząśnięty konsekwencją swych rozmów ze Smierdiakowem. Wątek niezwykle płodny w interpretacje - etyczne, psychologiczne, nawet ontyczne chyba, bo przecież jest tu też mowa o naszym wpływie na taki a nie inny kształt świata, wydarzeń go kształtujących.
Bohaterka filmu Diaza, Horacia, w ten sam sposób doprowadza (spoiler) do zamordowania mężczyzny, który doprowadził do tego, że spędziła, niewinnie, 30 lat w więzieniu za morderstwo. Ta miłosierna samarytanka, kolejne oblicze matki Teresy (o której śmierci w trakcie filmu informują media), z wielkim oddaniem opiekuje się pobitym i poniżonym transwestytą (akcja na Filipinach, więc to dla mnie dość oryginalny wątek obecności LGBT w tamtych rejonach - chyba znowu ujawniam swą ignorancję). Hollanda odwdzięcza się i bierze na siebie zło, którego uczynienie stanowi istotę zemsty Horacii. Czy w związku z tym rzeczywiście uwalnia sumienie swej opiekunki? I czy ten Dostojewski jest tu koniecznie potrzebny? Pewnie nie, ale jego przywołanie może służyć uwypukleniu problemu. Iwan, kierując się chłodnym rozumowaniem, całkowicie odziera świat z jego wymiaru metafizycznego czy wręcz religijnego. Horacia ma zdecydowanie więcej powodów od niego., by ten świat i jego ewentualnego stwórcę znienawidzić. 30 niewinnych lat w więzieniu, a widzimy tylko w skrócie ostatnie dni z tego pobytu, możemy tylko domniemywać, na podstawie ubogo porozrzucanych sygnałów, jaką drogę przeszła, w jakim stopniu oswoiła się ze złem; uwewnętrzniła je. Podczas tych ostatnich dni w więzieniu już obserwujemy jej dobroczynną działalność (belfer w każdych okolicznościach nim pozostaje). Czy dobro, które czyni, jest wystarczającym  powodem, by dać jej przyzwolenie na zemstę?   A Rodrigo Trinidad jest przedstawiony jako cyniczny, pozbawiony sumienia i wiary (regularnie chodzi do kościoła) typ, co mogłoby być dodatkową motywacją potwierdzającą racje Horacii (i znowu Dostojewski - tym razem jednak ze "Zbrodnią i karą"). W zasadzie, i to można by pociągnąć, jest takim cieniem Iwana Karamazowa (na miarę czasów oczywiście, bo nie dochodzi filmie do jego spotkania z diabłem). Hollanda, idąc tym tropem skojarzeń interpretacyjnych, jest narzędziem takiej powracającej fali (w wyobrażonej przestrzeni metafizycznej wspólnej dla wszystkich tekstów kultury). 
Nie ma wątpliwości, że to, co powyżej napisałem, jest kolejnym dowodem na to, że każdy ogląda inny film. Ja obejrzałem filipiński slow, spod którego delikatnie prześwituje Dostojewski.
A poza tym? 
Dobro jako reakcja na zło. Wykluczeni na Filipinach (obrazy pewnie charakterystyczne dla sporej części świata). Slow zemsta - gatunek przeze mnie wymyślony, gdy się okazało, że Hamlet w realizacji swego pragnienia zemsty był całkiem dynamiczny. Teraźniejszość naznaczona przeszłością. Z tym się wiąże poczucie odpowiedzialności związane z jakimś traumatycznym wydarzeniem. 
Przypowieść... ale z typu tych, które są przykładami a nie parabolami (czyli wg niektórych nie przypowieść).
Zadziwiająca opowieść o kobiecie, która wychodzi po 30 latach niesłusznie odsiedzianych w więzieniu i stara się zrównoważyć w sobie zło, czyli zrealizowanie zemsty i dobro, czyli działalność samarytańską. Czy musiało trwać 4 godziny? Tym razem chyba nie...