niedziela, 28 marca 2010

Redukcja bycia

Dzięki Wiśniewskiemu spędziłem kilka godzin w towarzystwie Bergmana. Tym razem, w przeciwieństwie do sytuacji, która miała miejsce przed premierą Zmierzchu Bogów, przypomniałem sobie film (swoją drogą ciekawe, czy po Viscontim i Bergmanie Wiśniewski sięgnie po Antonioniego - pewnie nie...:-)). To była dobra decyzja - materia Persony jest tak różna od Zmierzchu..., że oswojenie się z tym północnym bardzo klimatem przed seansem okazało się bardzo przydatne. I nie doprowadziło to do permanentnego porównywania filmu i sztuki teatralnej; spowodowało, że przez półtorej godziny mogły mi swobodnie przepływać myśli związane z istotą rzeczy... oczywiście - z jak najbardziej moją istotą rzeczy:-)
To, co mi się myślało było i nie było ze mnie przecież. I nie wiadomo, w jakim stopniu to, co tu napiszę jest z Bergmana, Wiśniewskiego, ze mnie... O tym też ten film przecież jest - o naszym przeglądaniu się w lustrze, którym jest oczywiście druga osoba, ale także i sztuka... I myślę tak sobie, że im mniej zwracamy uwagę na niuanse artystyczne, tym bardziej zafascynowani jesteśmy odbijającym się w sztuce obrazem samych siebie. Rozbijanie iluzji w wypadku filmu czy też spektaklu może służyć przywracaniu nas rzeczywistości a więc sobie... ale...
pozbawieni swego odbicia możemy doznać poczucia nieistnienia
może się okazać, że wszystko czym myśleliśmy, że jesteśmy - jest na zewnątrz
a więc prawda o nas myślana przez nas i przez innych (nie będę wchodził w tym momencie w problemy związane z tym, jak te dwa obrazy różnią się zaprzepaściście) jest taką samą fikcją jak świat przedstawiony filmu czy spektaklu (zawsze można się pocieszyć i dopowiedzieć - ale i tak samo realny...)
tak jak fikcją jest świat Almy zaplanowany dla niej (ale przecież prawie każdy z nas w sposób niezauważalny realizuje scenariusze przygotowane przez jakąś wielką Anonimowość) przez innych (jedynym doświadczeniem związanym z poczuciem realności istnienia jest dla Almy przypadkowy seks, którego konsekwencją była aborcja... tak jakby Bergman chciał nam uświadomić, iż żyjemy tylko wtedy gdy drastycznie przekraczamy granice moralności ale i to że poczucie wewnętrznej pustki jest wynikiem naszej decyzji - być może nie jednorazowej, być może jest to proces - ale to my podejmuje decyzję o wykluczeniu z życia...)
I może lepiej nigdy tej prawdy nie dostrzec, bo może się okazać, że w przypływie ambitnej szczerości wobec siebie postanowimy sprawdzić, gdzie jest Prawda. I zaczniemy redukować nasz świat. Aż odwrócimy się do ściany w akcie ostatecznej ucieczki w Milczenie.

Milczenie.
Milczenie to Cisza niby... Ale jednak to nie to samo co Cisza.
Cisza może być sygnałem Nieobecności. Milczenie może być pragnieniem Nieobecności.
Milczenie może być pytaniem o znaczenie słów.
Milczenie może być ucieczką od słów, które niczym garderobiany odziewają nas w pozory istnienia. Co zostanie, gdy zredukujemy nasze bycie i pozbawimy się tego kostiumu?
Gest pustelnika, dla którego Wielka Cisza jest drogą do Boga.
A gdy Cisza jest sygnałem Nieobecności?
pozostaje Nic
Nic, od którego uciec trzeba ponownie w Personę.

Gdy jest się, jak Elisabeth, aktorem, uświadomienie sobie tej prawdy wydaje się nieuniknione. Świetna Bogacka, która bez słów, gestem i mimiką stwarzała swą postać. Chłód, irytację, dumę, złośliwą radość, uspokojoną radość... I to w niej była siła a nie w wypełniającej potokiem słów kameralną przestrzeń Almie, która dość szybko tymi słowami przyodziała się w stereotypową tożsamość dającą jej poczucie bezpieczeństwa. Milczenie jednak także prowokuje. Słowa, jak i ludzie, nie znoszą wolności, pragną się związać, wejść w układ; dopiero wtedy zaczynają udawać, że znaczą... cokolwiek

Dwie, w pewnym sensie skazane na siebie, kobiety. Wydawałoby się, że bardzo różne. Przeglądające się w sobie. Po jednej stronie pozór wielkości wpisany w znaczącą mimikę i związany z kostiumem przeszłości (której znajomość przecież tak samo a może i bardziej buduje wyobrażenia o naszej osobie jak wypowiadane przez nas słowa), po drugiej szczelnie owinięta w bluszcz werbalny zwyczajność. Spektakl wampirycznego przejmowania cudzej persony...


Dawno temu, już nie pamiętam gdzie, Marek Hłasko opisał młodzieńców wychodzących z kina, z filmu amerykańskiego. Zwrócił uwagę, jak bardzo ich ruchy są do siebie podobne, jak bardzo - całkowicie nieświadomie - naśladują swych idoli, rewolwerowców z Bardzo Dalekiego Zachodu. Tak i ja, po wczorajszym spektaklu sącząc wino (bo tylko to pito w tej sztuce), przyglądając się przemykającym obok klientom mego ulubionego baru, z mądrą miną grałem rolę milczącego filozofa. Rewolwerowiec czy filozof - na jedno wychodzi...

Persona, reż. I. Bergman
Persona, reż. G. Wiśniewski

sobota, 20 marca 2010

Robaki w mózgu

Chodziło mi po głowie kilka wstępów do tego wpisu (a czas najwyższy, bo rzadko pisuję ostatnio).
Pierwszy to ostrzeżenie, aby nie czytał tego, co napiszę, ktoś, kto zamierza obejrzeć najnowsze dokonanie Scorsese'a - "Wyspa tajemnic", ponieważ jest to jeden z tych filmów, podczas oglądania których czerpiemy przyjemność między innymi z tego, że interpretacja zdarzeń zmienia się wraz z kolejnymi odsłonami. Źródłem swoistej satysfakcji jest więc to, że nie wiemy... (a więc uprzedzam, że lepiej nie czytać:-) - nie dodam toposu skromności: "jeśli ktoś to czyta":-)).
Później sobie uświadomiłem, że kiedyś zrobiłem wpis pt. Leonardo na granicy schizofrenii. Nie wiedziałem wtedy, że właśnie powstał film, w którym ze schizofrenią (dotyczącą bohatera wykreowanego przez Leonarda właśnie) mamy do czynienia bez przenośni.
A temat ten prowokuje także do wstępu, w którym uczynimy przegląd obecności tego motywu w kinie ostatnich lat. Tego też nie uczynię. Można jedynie skonstatować, że ta psychiatryczna przypadłość okazuje się bardzo wdzięcznym tematem sztuki współczesnej.
Można też zacząć od krótkiej refleksji dotyczącej zagadkowego funkcjonowania ludzkiego mózgu. Ale o tym także już pisałem w poście W labiryncie pamięci.
Bo atrakcyjność fabuły (a film mi się podobał) tego rodzaju utworów pozostawia zawsze we mnie niepewność co do zaufania własnym szarym komórkom. Mój wrodzony niemalże sceptycyzm poznawczy zyskuje wtedy na radykalizmie - człowiek zaczyna podawać w wątpliwość już nie tylko sądy innych o świecie ale także własną pewność dotyczącą postrzegania świata go otaczającego. Staje się to tym bardziej istotne w momencie, gdy sporo czasu spędzamy w samotności i nie mamy okazji do konfrontowania własnych wrażeń z tym, co widzą i myślą inne osoby. Niepokój zaczyna się pojawiać, gdy zaczynamy się zastanawiać, czy np. wizyta, która urozmaiciła wielką ciszę miała rzeczywiście miejsce (i znowu nieśmiertelny finał Powiększenia z fikcyjną grą w tenisa... wielki finał). W takich momentach zastanawiamy się nad realnością doświadczeń mistycznych pustelników - ilu z nich było schizofrenikami?
Nie wspomnę o wszelkich refleksjach przychodzących do głowy o poranku, który ma miejsce po nazbyt alkoholowej nocy (świetnie zostało to ukazane w Domu złym - świetnie także pod względem formalnym).
Alkohol zresztą nie jest tu bez znaczenia, gdyż bohater filmu Scorsese'a w pewnym okresie nadużywał (zresztą pisał o tym tez Stephen King w książce Jak pisać, gdy doszukuje się źródeł wielu swych niezwykłych pomysłów właśnie w permanentnej przyjaźni z panią whiski).

Film zaczyna się jak typowy film kryminalny. Leonardo jest szeryfem, który ma do rozwiąznia zagadkę tajmnieczego zniknięcia kobiety. Do pewnego momentu jesteśmy przekonani, że to rzeczywiście jest zasadniczy temat tej fabuły. Zagadka jest jednak głębsza, niż nam się wydaje. Tkwi w jego mózgu.
Zagadka kryminalna staje się pretekstem do wprowadzenia widza w konwencjonalny świat tajmniczych badań na ludzkim mózgiem zagrażającym wolności jednostki. Obsesji na tym punkcie można się nabawić, gdy zbyt wiele na ten temat się naoglądamy bądź naczytamy. I nie jest też niczym nowym zaprezentowanie tego problemu w atmosferze koszmaru Kafkowskiego. Mroczne i zawilgocone labirynty, w których więzione sa typy spod ciemnej gwiazdy, pozwalają wyzwolić w widzu klaustrofobiczne lęki związane z jego własną psyche. Ilu takich potworów ukrywamy w zakamarkach własnego 'ja'... no właśnie - w jakim stopniu jesteśmy w stanie się przyznać do tych lokatorów naszego mózgu?
Pomysł niczym z Miczenia owiec: traumy można się pozbyć, gdy ponownie wejdziemy do tej samej rzeki (wbrew twierdzeniom fiozofów psychologowie są przekonani, że jest to możliwe - twierdzą nawet, że czynimy to nieustannie dopóki, dopóty jakimś dziwnym wysiłkiem woli nie zmienimy scenariusza zdarzeń w momencie kluczowym, by się wyzwolić). Lecz w przeciwieństwie do tamtego filmu tutaj mamy do czynienia z eksperymentem psychologicznym, który ma służyć wyzdrowieniu. Problem pojawia się w momencie, gdy wyzdrowienie łączy się z pogodzeniem z tym, że jesteśmy potworem (no i jeszcze pozostaje pytanie, co zrobić z sytuacją, która kazała nam być potworem z dobrego serca...); może lepiej jednak pozostać w wyimaginowanym świecie, w którym jesteśmy dobrym i pożytecznym bardzo człowiekiem?
Fajne jest to, że Scorsese pozostawia w zakończeniu filmu niedopowiedzenie...

Wszystko jest w mózgu. Uznanie tej prawdy rodzi szereg lęków. Bo to przecież kawałek mięsa, na który, jak się okazuje, łatwo oddziaływać całkowicie poza naszą wolą. Poprzez ingerencje fizyczną ale także, na co bardziej wyczuleni jesteśmy, manipulując naszym postrzeganiem świata środkami całkowicie dopuszczalnymi . Także w procesie edukacji:-)
Czy mając tego świadomość możemy w ogóle mówić o wolności? Jak jest ona możliwa? Biorąc za siebie odpowiedzialność (co jest konieczne i od czego w moim przekonaniu ucieczki w jakieś małostkowe tłumaczenia nie ma), w jakim stopniu bierzemy na siebie winę za wszystko co w naszym przekonaniu nie-z-nas-jest?

M. Scorsese: Wyspa tajemnic