sobota, 31 grudnia 2011

Sylwester z Nomadą

Wypadałoby coś okolicznościowego na koniec roku, ale nie bardzo wiem co...
Więc taki zwyczajny wpis wieńczący ten skromny rok; choć chodziła mi po głowie "Melancholia", którą wczoraj obejrzałem i która pozostawiła mi w głowie niepokojącą muzykę z "Tristana i Izoldy" Wagnera, opowieści o miłości niemożliwej a spełnionej - tak a propos specyficznego końca świata wieszczonego w tym filmie; spotkania dwóch planet zwieńczonego katastrofą. A pasowałoby przecież: bo to i o schyłku, zbliżającym się końcu, o złudnej pewności naukowców co do swych obliczeń, o konwencjach, które w ludzkim świecie przyćmić mogą uczucia, o niemożności tychże uczuć. Ale także o wielkiej wartości zwykłej ludzkiej bliskości, nawet jeżeli ociera się ona o świat fikcji (bo ta grota z patyków jest chyba najwymowniejszym znakiem tego, jak czasami mało potrzeba, by poczuć się bezpiecznie). Film przeciwstawiający trwałe wydawałoby się mury zamku twardego ludzkiego porządku i kruchych, niepewnych uczuć. Nie powtórzę wprawdzie za Justine, że 'ten świat zginąć musi, bo jest zły', ponieważ sam do tegoż zła się przyczyniam i choć czasami niczym bohaterka odwracam się do tego świata plecami, to jestem z nim mocno związany.
Taa... film symbolicznie wieńczący ten rok.
No i John Hurt, którego bardzo lubię (na drugim planie tylko, ale ja lubię stać w cieniu; gdy na przodzie czasami każą mi stawać, to niezręcznie się czuję bardzo).

Ale wczoraj także obejrzałem krótki dokumentalny film (do obejrzenia w necie: "Jestem dziewczynką", reż. Susan Koenen) o trzynastolatce, która urodziła się w męskim ciele. Film obowiązkowy dla wszystkich rodziców i nauczycieli. Dziewczynka niezwykle dojrzała; potrafi w sposób prosty i bezpośredni opowiadać o swoich kłopotach z płcią. Najbardziej pouczające jest jej wspomnienie dotyczące tego, jak swoją nową gimnazjalną klasę poinformowała o swych problemach... i została zaakceptowana... a tyle się mówi o okrucieństwie dzieci. Choć mam poważne obawy, czy w każdym środowisku zostałoby to tak samo 'normalnie' (cóż w tym wypadku oznacza słowo 'normalnie': czy zgodnie z naszymi oczekiwaniami, które uznajemy za najbardziej prawidłowe, czy też tak, jak zareagowałaby większość?) przyjęte.
Świat się zmienia na szczęście (dzięki Bogu? - ojcowie dyrektorzy wszystkich słusznych stacji powiedzieliby: 'na chwałę Szatana'). Zmienia się min. dzięki takim reżyserom jak Pedro Almodovar. Bo to o nim chciałem kilka skromnych słów dziś skrobnąć, niepomny tego (i gdzie tu skromność panie Nomado?), że już wielu mądrzejszych ode mnie zlustrowało twórczość tego hiszpańskiego maga (pisząc o takich uznanych i opisanych wielkościach staram się zapomnieć o tych wszystkich stronach zapisanych na ich temat - a ponieważ, jak wszyscy wiedzą, z pamięcią u mnie nietęgo, więc, jeżeli nawet coś kiedyś czytałem, to i tak nie pamiętam i dzięki temu jestem nieustannie naiwnym żydem wiecznym tułaczem po obszarach już dawno odkrytych - już dawno pożegnałem się z kryterium nowości w moim funkcjonowaniu w świecie, więc ani to co piszę, nie musi dotyczyć rzeczy, które właśnie wydano, ani też nie ma być w mej intencji tym nowym słowem, którego jeszcze nikt nie sklecił; jest to zresztą jedna z nielicznych zasad mego nieortodoksyjnego dekalogu [nie wiem, czy aż dziesięć przykazań by się tam znalazło] - przemierzać ten świat nie przejmując się zbytnio, czy tą samą drogą już ktoś podążał, czy są to ślepe uliczki, czy też wertepy, którymi za mną podążą inni). Gdy sobie o nim myślę, gdy poszukuję źródeł mej fascynacji, to sobie uświadamiam, że jest ona związana w bardzo dużym stopniu z otwarciem mej mentalności na zjawiska (nie tylko problemy) związane z Innością - w tym wypadku oczywiście płciową przede wszystkim. Cóż, żyjemy w społeczeństwie niezwykle tradycyjnym (wciąż jeszcze, mimo corocznej Manify, mimo Biedronia w Sejmie), o czym świadczą śmiechy w Parlamencie, które pojawiły się po słynnym 'poniżej pasa'... Zanim zacząłem poznawać Almodovara homoseksualista czy transwestyta kojarzył mi się przede wszystkim z (kusząco nieprzyzwoitą) atrakcyjnością oraz barwnym funkcjonowaniem niektórych klubów oraz (co jest ze sobą powiązane) ze środowiskiem artystowskim. No i towarzyszył tym skojarzeniom wewnętrzny dystans z mojej strony, gdyż często widziałem w zachowaniu przedstawicieli tych orientacji seksualnych (pisząc ten tekst cały czas towarzyszy mi wątpliwość, czy też są one dla mnie już normalne, a może tylko oswojone ale ciągle inne czyli gorsze, boć przecie należę do tej 'normalnej' większości - i w tym wypadku słowo 'normalność' oznacza po prostu dominującą postawę) nazbyt wiele wyzywającej teatralności. W filmach Almodovara jest ona także mocno obecna i niewątpliwie fakt ten przyczynił się do tego, że długo z pewnej bezpiecznej odległości im się przyglądałem. Przyzwyczajony jestem do zachowań powściągliwych i nieszokujących; nie przepadam za emfazą i egzaltacją. A hiszpański reżyser bywa bardzo wyzywający. Do tego jeszcze te barwy: często ostre, kontrastujące, dalekie od szarości, które preferuję. No i permanentne wykorzystywanie kiczu...
Więc dlaczego...
Bo za tym kiczowatym często sztafażem są prawdziwi, pełnokrwiści ludzie. Mimo ich zmanierowanych wyrazistych i komicznych często gestów, mimo banalnych zainteresowań (ta wszechobecna telewizja [choć przemierzając w tym roku hiszpańskie prowincje zauważyłem, że tam w każdej najmniejszej knajpie olbrzymi telewizor non stopo umila czas klientom i pomyślałem sobie: 'jak u Almodovara'] i reklama) i niewybrednych pragnień (cielesnych oczywiście) potrafią wzruszyć. Bo są to - no właśnie, właśnie (jeszcze i to) - melodramaty i to nierzadko kończące się dobrze. Tyle że dotyczą postaci, które dotąd na marginesie naszego oglądu społeczeństwa funkcjonowały. I w ten sposób reżyser, wzruszywszy nas, otwiera wrażliwość na świat wykluczony, rzeczywistość wykastrowaną z naszej świadomości przez religię i dobre obyczaje (co nie znaczy, że w polskiej literaturze nieobecni są 'tacy' bohaterowie - jest oczywiście Gombrowicz, ale ani on obecny w obiegu społecznym [to znaczy jego twórczość, bo o nim to się czasami i mówi], ani to nie Almodovar jeśli chodzi o ekspansywność tematyki).
Ale ja dzisiaj wcale nie chciałem mego resume z Pedro Almodovara sporządzać. Zrobiło się samo, nomadycznie; pewnie dlatego że po raz pierwszy o nim, że to mój pierwszy raz...
Dzisiaj chciałem kilka słów o "Złym wychowaniu" (tak jakoś od środka o tej twórczości zaczynam pisać; zaczynam - bo mam nadzieję, że nieraz jeszcze mnie ten hiszpański prowokator do klawiatury przywoła; tym bardziej, że często go oglądam; nie mówiąc o tym, że na tym blogu Hiszpania pojawiła się chyba raz tylko).
Jest w tym filmie wiele z tego, o czym już napisałem. Tyle że im Almodovar starszy, tym mniej w jego filmach estetyki kiczu (czy to nie oksymoron?). Jest nadal dużo seksu (tego między mężczyznami). Są transwestyci. No i mamy przede wszystkim do czynienia z utworem antykościelnym czy wręcz bluźnierczym (choćby w momencie, gdy jeden z księży po zamordowaniu Juana/Zahary stwierdza "Bóg jest po naszej stronie"). I to wszyscy oczywiście wiedzą, więc nawet mi się nie chce po swojemu tego jeszcze raz opowiadać (co nie znaczy, że kiedyś nie najdzie mnie ochota i wtedy pozwolę sobie).
Tym razem (nie po raz pierwszy ten film oglądałem oczywiście, ale jak większość wie, w moim wypadku zawsze jest pierwszy raz - taka niepokalana dziewica nie do zdarcia ze mnie:-)) chciałem dać wyraz mej fascynacji strukturą narracyjną tego filmu (kurcze, jak ja bym chciał umieć tak opowiadać...). Opowieści perfekcyjnie się przenikają - jedna wypływa z drugiej, retrospekcje nakładają się na lekturę opowiadania i proces tworzenia filmu; genialna metapoetyckość (a to, że Almodovar pracował nad tym filmem 10 lat nie ma tu nic do rzeczy). A z tych uzupełniających się historii wyłania się zaskakująca nas co i rusz opowieść kryminalna (fachowcy wskazują na czarny kryminał jako źródło poetyki tego filmu [no tak, ale miałem się nie odwoływać do znawców... pytanie, czy sam bym to zauważył - no cóż, wątki kryminalno-sensacyjne bardzo często obecne są w filmach Almodovara i wcale, by dobrze się bawić i by zauważyć ich niestereotypowe potraktowanie, nie trzeba wskazywać dokładnego ich źródła]).
Tak, tym razem chyba na tym poprzestanę, na wyrażeniu mej potężnej pozytywnej zazdrości (pozytywnej, bo chcę oglądać tego rodzaju opowieści, mimo że nie ja jestem ich twórcą - och, co za pycha powiecie [ale czy czasami nie czujecie czegoś takiego, że chcielibyście, by coś, co was zachwyca - do kogo ja się zwracam? - było waszym dziełem]).
A film zaczyna się od znaczącej sceny: dwaj twórcy przeglądają kronikę przeróżnych zadziwiających zdarzeń, o których pisze aktualna prasa, poszukując pomysłu na film... znowu okazało się, że to, co najbardziej filmowe, zdarza się nam w życiu bądź obok nas (choć pomysł na dzieło tego rodzaju może się wydawać wysoce nieprawdopodobny - troszkę to nie tak, jak było u Arystotelesa; ale to też urok Almodavara, że z bardzo dziwacznych sytuacji, często fantastycznych sensu stricto, potrafi wyłowić to, co najbardziej ludzkie; a życie nasze przecież też sobie czasami myślimy wikłając je w przeróżne konwencje wdrukowane nam w umysły przez sugestywność sztuki, z którą obcujemy).
I w ten sposób udało mi się napisać tekst, w którym prawie słowem nie wspomniałem o treści filmu, czy też (co ważniejsze) problemie w nim poruszonym. To ciekawe, bo streszczenie historii w nim opowiedzianej, ale nie tak, jak podał ją reżyser, tylko zgodnie z chronologią, także byłoby interesujące. Bo na tym polega niezwykłość tego filmu - jestem pełen podziwu dla narracji i kunsztu opowiadacza, a jednocześnie wciąga mnie historia; historia, która dzisiaj jest już bardzo głośna, bo dotyczy wpływu celibatu na skłonność księży do molestowania młodych chłopców (no dobra, trochę dodałem od siebie - tzn. ten celibat, bo reżyser nie stawia tego pytania). Kościół już się lekko przebudził, ale potężne osady uprzedzeń płciowych, które pozostawił na mentalności swych wyznawców, jeszcze długo będzie źródłem frustracji wielu europejczyków (właśnie tak, małą literą, bo tak piszemy, gdy chodzi o kogoś związanego z kulturą europejską a nie o mieszkańca Europy; pewnie nie o takie korzenie chodzi tym wszystkim, którzy upominają się o preambuły do różnych fundamentalnych aktów prawnych [i wspaniałomyślnie nie będę rozwijał tego tematu]).
Każdy z bohaterów ma swoją opowieść w tym filmie, co najmniej jest ich cztery. A reżyser stoi z boku i nie ocenia. A przecież mógłby, skoro rozlicza się ze swym wychowaniem. I choć antyklerykalizm tego filmu nie ulega wątpliwości, to Ojciec Manolo, czy też pan Berenguer przede wszystkim (bo Manolo jest postacią fikcyjną przecież i tylko naszym domysłom pozostawia się odpowiedź na pytanie, ile w opowiadaniu Ignacia (specyficzna zbieżność z imieniem młodego uwodzonego przez Gonzaga bohatera "Transatlantyku") jest prawdy - taka niezbędna na tym blogu uwaga epistemologiczna).
No i jeszcze Galicia (miejsce urodzenia i wychowania Ignacia i Juana), o której wspomnieć muszę choć jednym zdaniem, bo w tym roku (jeszcze tym) moje stopy przeszły koło setki kilometrów przez ten region Hiszpanii, a zdjęcia w tym filmie wysmakowane bardzo, więc jak przystało na koniec roku - powspominałem sobie.

Złe wychowanie, reż. Pedro Almodovar

a koniec się zbliża wśród karnawałowych wybuchów radosnych materiałów wybuchowych; uciechy co niemiara: dzieciaki nade mną chcą unieważnić granicę między podłogą a sufitem, psy pochowały się w najciemniejszych zakamarkach mieszkań, ptaki gubią pióra na skostniałych drzewach - i choć to nie planeta Melancholia uderzy za godzinę w moje miasto, to skryć chciałby się człowiek najgłębiej w sobie, by finał był niezauważalny

czwartek, 29 grudnia 2011

O ludziach niepotrafiących pływać w strumieniu rzeczywistości

Podstarzała aktorka topiąca frustracje w alkoholu.
Pastor niepotrafiący zapanować nad swoimi namiętnościami.
Chłopak o wielkich ambicjach i równie wielkim pechu.
Umierający ojciec skłócony z ukochanym synem.
I drugi syn - daremnie żebrzący u ojca o miłość.
Nauczycielka przez nazbyt częste obcowanie z literaturą zagubiona w świecie rzeczywistych uczuć.

starość, frustracja, alkohol, zawiedzione nadzieje, rozgrzane do czerwoności emocje

Kto jest bohaterem dramatów (czy dokładniej filmów na ich podstawie nakręconych) Tennessee Williamsa?
Dramatów schyłku i rozstania...
I choć dominuje w nich temat nieprzystawalności losu do naszych od niego oczekiwań, to jednocześnie pojawiają się tam momenty (czy dopisane przez scenarzystów? - nie znam dramatów, a filmy tylko oglądałem) dające odrobinę wiary i nadziei (że na tych dwóch cnotach poprzestanę). W gąszczu emocji zniewalających człowieka odnaleźć można urok 9dwuznaczność tego słowa wyjątkowo trafnie przystaje do tego, co chcę powiedzieć) ludzkiego istnienia. Bo przecież nie zazdrościmy losu tym wszystkim przykładnie trzymającym się zasad, którzy z niechęcią przyglądają się (i z rozkoszą je komentują) utarczkom z sobą tych nieprzystosowanych. Nie mamy (ja nie mam) wątpliwości, że ci naznaczeni przeżywają swój los prawdziwie. Boksują się ze sobą, często sami siebie okłamują, katują bliskich, ale Są.
Paradoksalnie piszę to ja - człowiek pragnący przede wszystkim świętego spokoju i uwielbiający kontemplowanie upływającego czasu. Delektujący się czasem ocierającym niemal zmysłowo moje istnienie. A im starszy jestem, tym więcej miewam wyrzutów sumienia, gdy nazbyt dam się ponieść emocjom. Ale może właśnie dlatego tym potępieńcom przyglądam się zaintrygowany. Może oni za mnie przeżywają swoje żenujące frustracje. A ja, niczym w teatrze greckim, doznaję oczyszczenia (nie napiszę katharsis, bo to zbyt wzniośle brzmi, a mi chodzi jedynie o takie maleńkie obmycie z brudu codziennego). Z pełną świadomością, że w tym moim doświadczaniu ich losu jest ogromny ładunek mieszczańskiej hipokryzji. Bezpiecznie rozpostarty w fotelu pozwalam sobie na współczucie.

Pięć filmów: Tramwaj zwany pożądaniem, Kotka na gorącym blaszanym dachu, Słodki ptak młodości, Noc iguany i (najmniej do mnie przemawiający) Rzymska wiosna pani Stone.
I niezwykłe, klasyczne już bardzo, kreacje aktorskie: Liz Taylor, Vivien Leigh, Paul Newman, Marlon Brando, Richard Burton.

A przy okazji mała, niby oczywista refleksja. Mogłem sobie porównać dwie realizacje Słodkiego ptaka młodości: w reż. Richarda Brooksa i teatralną Grzegorza Wiśniewskiego z Teatru Wybrzeże (ciekawe jest to zamiłowanie Wiśniewskiego do klasycznych tekstów, aczkolwiek poprzednie - Personę i Zmierzch bogów - wystawiał na podstawie scenariusza a w tym wypadku pierwotny jest tekst dramatu, choć to film pewnie przyczynił się do jego popularności). Są to zupełnie różne opowieści z jednego zasadniczego powodu (i pomijam tu niezwykle istotną różnice między filmem i teatrem, czy tez inne, jak np hollywoodzkie zakończenie ekranizacji, choć wolałbym , by Amerykanie nie starali się tak na siłę nie zbijać w nas nadziei na to, że wszystko w życiu dobrze się kończy): w pierwszej dominującym aktorem jest Newman, w drugim Dorota Kolak. W pierwszym wypadku przede wszystkim obserwujemy młodość dobijającą się ostakiem sił swej dawno utraconej szansy. To Paul Newman narzuca widzowi swoje pragnienia i nadzieje, to jemu przede wszystkim współczujemy i z jego losem się utożsamiamy, a wielu wypadkach usprawiedliwamy niecne często poczynania. I choć jest czasami żałosny chwilami, to dostrzagamy w tym coś bardzo ludzkiego i chcielibyśmy, by mu się udało (co się niestety w końcu staje; niestety - bo choć chcemy u dac szansę, to jednocześnie mamy świadomość jakości świata, w którym funkcjonuje; chcemy pozostać z uczuciem, że powinno się mu udać - wiem, perwersyjne nieco to, co piszę, ale to jest warunek katharsis: współczujemy bohaterowi, bo nie zasłużył na swój los, ale dzięki jego klęsce doznajemy oczyszczenia...).
W filmie postać Alexandry Del Lago schodzi na drugi plan, w spektaklu teatralnym to właśnie jej tęsknota za słodkim ptakiem młodości przede wszystkim wywołuje emocje widza. To starość wraz z jej gorzką refleksją, utratą nadziei, pragnieniem skosztowania choć raz jeszcze odrobiny soków z drzewa życia. I to pełne oobnażenie się emocjonalne dojrzałej aktorki przyćmiewa wszystko, co poza tym dzieje się na scenie.
Wiśniewski udowodnił, że teksty sprzed pół wieku ponad nadal świetnie się bronią.
A obejrzenie filmów z czasów, gdy pierwsi adepci Actors Studio (Elia Kazan - reżyser Tramwaju zwanego pożądaniem, Brando, Newman, Karl Malden i sam Tenessee Williams) zmieniali oblicze amerykańskiej sztuki filmowej także utwierdzić może w przekoaniu, że nie tylko najnowsze odkrycia estetyczne mogą być źródłem satysfakcji dla widza. Pisałem już o tym zresztą nie raz...

wtorek, 27 grudnia 2011

Kobiety niedopasowane do swego losu

Przypomniałem sobie stary film Altmana (o którym jeszcze nigdy nie pisałem, a mam do niego słabość) sprzed wielu lat; z czasów, gdy oglądając filmy, poddawałem się przede wszystkim atmosferze. I często to mi całkowicie wystarczało. Dzisiaj, niestety, zboczenie zawodowe powoduje, że jeszcze coś muszę odczytać, znaleźć jakieś znaczenia, które nastrój motywują (po staremu, czyli 'naiwnie' podchodzę dziś jedynie do teatru tańca, ale to dlatego, że nie mam o nim pojęcia i podstawowym - a być może jedynym - kryterium, które warunkuje ocenę jest oddziaływanie tworzonego przez poruszające się ciała klimatu na wyobraźnię). Ale oglądając Trzy kobiety ponownie nastrój przede wszystkim magnetyzował mą uwagę. Duszny, słoneczny, pustynny klimat panujący gdzieś na prowincji amerykańskiej porównywanej przez jedną z bohaterek z Texasem.
A zaczyna się od sceny, w której młode kobiety opiekują się staruszkami kąpiącymi się w basenie. I choć jest w niej coś niepokojącego, bo wyobraźnia szybko podsuwa myśli o jakimś okrutnym fatum rządzącym ludzkim ciałem, to nie w tym kierunku pobiegła narracja Altmana (pamiętam, że tym, co mnie kiedyś fascynowało u tego reżysera, to opowieści, w których ukazywał świat z perspektywy perfekcyjnie powiązanych ze sobą różnorodnych wątków błyskotliwie ze sobą się splatających). Dzięki Bogu (czy bogu?), bo opowieści o destrukcyjnie wpływającym na ludzkie ciało czasie coraz częściej budzą we mnie perwersyjną pesymistyczną fascynację.
Trzy dziewczyny (choć w gruncie rzeczy w filmie dominuje opowieść o dwu z nich) i ... trzy baseny...
Bo oprócz kobiet nieustannie obecne są w tym filmie baseny:
basen w ośrodku rehabilitacyjnym,w którym starcy powracają do mitycznych wód pierwotnych,
basen w domu, w którym dziewczyny wynajmują mieszkanko,
basen w knajpie na prerii...
To w basenie Pinky próbuje popełnić samobójstwo.
To w nich pojawiają się dziwne, magicznie monumentalne obrazy Willii.
Ich obecność jest zapewne spowodowana nieustannie panującym tam upałem. Nagrzana słońcem ziemia niepokojąco paruje sprawiając, że ludzie funkcjonują jakby w zawieszeniu, nierealnie.
W "Zbrodni i karze" upał doprowadza Raskolnikowa do szalonych myśli (zresztą o upale i jego skutkach już pisałem).
Poza starcami nikt w tych sztucznych zbiornikach wodnych się nie kąpie (a są one zaprzeczeniem naturalnego żywiołu, nad którym człowiek nie jest w stanie utrzymać kontroli i nie wie, co się w nim kryje; żywiołem, który powszechnie uznaje się za symbol nieświadomości). Żaden z sąsiadów Pinky nie pławi się w basenie, w którym manifestuje ona swoją niezgodę na świat i siebie w nim przede wszystkim (ale Edgar wyławia z niego mnóstwo pozostałości rozwiązłego życia). Na pustyni, przy zajeździe, basen jest pozbawiony wody, dzięki czemu Willii może tworzyć tam swoje niepokojące stwory, które kojarzą mi się z jakimiś azteckimi zwierzomęskimi bóstwami płodności i wojny (i w tym filmie rzeczywiście są to jedyne atrybuty męskości).
Pusty basen - martwa ciąża Willii.
Bo Willii rodzi martwe, zimne dziecko.
(czy ma to znaczenie, nie wiem, ale ta sieć sugestywnych powiązań stwarza w filmie gęstą psychologiczną atmosferę)
Trzy kobiety niedopasowane do swego losu
Pinky, Millii, Willii (jakoś dziwnie współbrzmią imiona bohaterek; imiona, które same sobie wybrały, bo tych urzędowych nie akceptowały)

"Życie jest gdzie indziej", "Zawód - reporter", "Persona" - i wiele innych - dzieła, w których mamy do czynienia z problemem ucieczki od własnej tożsamości, z próbą odziania się w obcą skórę. Jak często nasze pragnienia są emanacją tego rodzaju zjawiska? Jak często wyobrażamy sobie siebie jako kogoś innego bądź w innych okolicznościach - zapominając, że miejsce, w którym jesteśmy, stanowi jednocześnie o naszej tożsamości, od której nie ma ucieczki...
Jedyna rada zgodna jest z tą wypisaną na wyroczni w Delfach: "poznaj samego siebie"...
Wiem, że to banał, ale sam zbyt często wyobrażam sobie siebie niezgodnie z tym, co na swój temat wiem. I towarzyszą temu marzenia, których niemożność realizacji staje się źródłem frustracji...

Pinky, Millii, Willii
każdą uwiera inaczej
Pinky apatrzona w Millii robi wszystko, by być taka jak ona. W ogóle nie dostrzega, że jej oblubienica także ucieka od swej tożsamości i wciąż kreuje siebie i rzeczywistość (i aż dziw, że nie przeżywa żadnych frustracji, że nie dostrzega tego, że, jak jej wysiłki, by zbliżyć się do innych ludzi, by nawiązać kontakt, kończą się niepowodzeniem; nie dostrzega, jak jej słowa padają w próżnię - choć oczywiście możemy dostrzec tu także magiczną siłę słów: one wprawdzie nie zmieniają zewnętrznej rzeczywistości, ale niewątpliwie budują wyobrażenie o niej, które nosi w sobie Millii; stają się faktami psychologicznymi [pytanie, czy tak mają działać różne zaklęcia podawane we współczesnych poradnikach psychologicznych, które wskazują, jak osiągnąć sukces w życiu?]).
O Willii niewiele wiemy. Oddzieliła się od świata milczeniem i swoimi mitologiczno-pierwotnymi malowidłami. Intryguje swoją nieobecnością. Żyje w świecie pierwotnych wyobrażeń i rodzi martwe dziecko. A ten okrutny poród staje się aktem założycielskim nowej rzeczywistości, w której trzy kobiety odnajdą swoje miejsce. Jeśli odniosły sukces, to wcale im nie zazdroszczę. Ale mój niemal wrodzony sceptycyzm epistemologiczny każe mi się zastanowić, w jakim stopniu nasze (moje) dopasowanie do świata okupione być musi zgodą na przyjęcie fikcji o swej tożsamości za prawdę. A może zawsze tak się dzieje? Może to zawsze jest li tylko wyobrażenie? Bo przecież to tylko w naszej głowie się dzieje a składamy je ze skrawków obarczonych ogromnym błędem (nie)pamięci, a więc nieprawdziwych. Skoro to i tak fikcja, a za prawdę uznajemy to, co zgodne z powszechnymi wyobrażeniami o niej...
i tak moglibyśmy sobie dywagować i snuć nomadystyczne domysły prowadzące na pustynię

Można by o tym filmie napisać mocno feministyczny tekst, ale - choć takie klimaty bardzo lubię - Edgar był tak groteskowym (co nie znaczy, że nierealnym; prawda o nas jest komicznie okrutna niestety) przedstawicielem naszej rasy, że napiszę o nim być może przy innej okazji...

Trzy kobiety, reż. Robert Altman

niedziela, 18 grudnia 2011

Niby normalni, niby zwyczajni...

dedykowane Gosi, która świat poznaje nie tylko filmy oglądając

Coraz trudniej zabrać mi się do pisania...

Iran. Niewiele filmów znam z tego kraju pochodzących. W tym roku na NH świetne "Rozstanie; gdzieś tam kiedyś "Półksiężyc". Teraz "Co wiesz o Elly?"
W głowie mam bardzo stereotypowe wyobrażenie o tym regionie: religijna ortodoksja, kobiety z pozakrywanymi twarzami, zacofanie... zupełnie nie wiem, dlaczego... skąd te skojarzenia? kto mi je zrobił?
A może to po prostu ignorancja.
Oglądając "Rozstanie" (a teraz "Co wiesz o Elly?" - ten sam reżyser: Asghar Farhadi) łapałem się na tym, że zdziwiony jestem normalnością ludzi, o których w tych filmach nam się opowiada. Co nie znaczy, że to rzeczywistość europejska jest; nie - ale stopień odmienności tego świata nie jest w pierwszej chwili szokujący.
A może jednak? Może to tylko wygląd bohaterów mnie zwodzi?
Bo żyją niby tak jak my. Podczas tygodnia pracują w zupełnie normalnych firmach. A w weekend, jak każdy mieszkaniec Zachodu, jadą nad morze (miejsce jest oczywiście nieważne, choć morze mi tu do szumu ładnie pasuje) się wyszumieć. Choć już w tym momencie możemy dostrzec zasadniczą róznicę - bo spędzanie przez nich czasu na wyjeździe już wygląda specyficznie, boć przecie oni nie piją a nasz weekend, by zaliczyć go do udanych, musi być nieźle rozpuszczony w przeróżnych rozpuszczalnikach frustracji; a oni cieszą się życiem rodzinnym i towarzyskim; jedzą, palą fajkę wodną i to im wystarcza, by czuć się dobrze - niczym klub AA... (to moje zdziwienie "to im wystarcza" jest mocno niepokojące, wiem, ale cóż - coś w tym jest... tzn. coś bardzo banalnego...)
Tym, co ich zasadniczo różni, co powoduje, że robią wrażenie, jakby byli z innego świata - to m.in. pojmowanie honoru (i hańby oczywiście, bo pojęcia te są nierozwalnie powiązane ze sobą). Ale nie tego, który na transparentach wypisują nasi współcześni politycy przy okazji swiąt narodowych, podczas których czcimy i wynosimy do poziomu wartości fakt poniesienia klęski.
Honor codzienny.
Z sytuacją tragiczną zaś mamy do czynienia (no właśnie - my żyjemy w świecie, w którym coraz trudniej sobie wyobrazić tego rodzaju sytuację: w świecie, w którym wartości nie są uwewnętrzniane, nie sąsiadują niemal na styk z trzewiami, nie są częścią natury - tragizm jest niemożliwy), gdy wybierać trzeba między dobrem rodziny a honorem niemal nieznanej nauczycielki, którą się namówiło na niby niewinny wyjazd z przyjaciółmi nad morze (a pojęcie niewinności w słowniku mentalnym Polaka i Irańczyka to, jak się okazuje, oznacza dwie zupełnie różne rzeczy). I jest to rzeczywiście klasyczna sytuacja tragiczna, bo w kręgu wartości świata przedstawionego tego filmu wcale dobro rodziny nie muiz być więcej warte niż niż honor kogoś, kto może być go pozbawiony przez nas za pomocą jednego słowa. I piękna Sepideh (Golsfihteh Farahani - urocza Aisha z "W sieci kłamstw" , filmu, w którym mieliśmy już do czynienia z sytuacją polegającą na tym, że bohatreka nie mogła zwyczajnie podać ręki na pożegnanie swojemu świeżo poznanemu wielbicielowi z Ameryki, bo naruszyłoby to święte zasady i być może wiązałoby się z jej hańbą; ale ten film , choć hollywoodzki, zwracał uwagę właśnie na kontrast między chaosem moralnym funkcjonującym w naszym świecie a swoistym ładem panującym na Bliskim Wschodzie - choć oczywiście nie jest moim celem idealizowanie tej przestrzeni, bo krajom arabskim jakże daleko do wyobrażeń o raju, a to, co się tam dzieje w tej chwili, jest tego najlepszym przykładem) doświadcza autentycznego cierpienia, gdy to słowo właśnie musi wypowiedzieć i pohańbić obcą kobietę (dodajmy - już po jej śmierci, a więc wydawać by się mogło, że nie ma co rozdzierać szat - trzeba z żywymi naprzód iść...).
Przyzanam się, że odszedłem już daleko od takiego świata i zdziwiony jestem, że w ogóle tragizm w tym filmie dostrzegam. Moje sumienie w kręgu wzniosłych wartości dawno już przestało być zanurzone. I dotyczy to obydwu aspektów tej sytuacji tragicznej - bo także i dobra rodziny, które jest da mnie pojęciem abstrakcyjnym.
Na tym polega siła tego rodzaju filmów - przenoszą nas (mnie - ale choć ta spowiedź mnie dotyczy, to, niezależanie, co by moi współbratymcy mówili o sobie, jestem święcie (!) przekonany, że bardzo się ode mnie nie różnią [mam na myśli stosunek do honoru a nie do rodziny, bo w tym wypadku jestem rzeczywiście swoistym dziwolągiem- specyficzne wyznanie na tydzień przed najbardziej rodzinnymi swiętami w moim kraju, ale też świętami, za którymi szczególnie nie przepadam i z uczuciem ulgi obserwuję ludzi mnie otaczających, ulgi płynącej z zadowolenia, że jestem w to prawie niezamieszany] - chyba tylko tym, że nie stać ich, by się do tego przyznać) w inną przestrzeń moralną, jakby nie z tego świata. Jednocześnie przyznaję, że zdecydowanie bardziej swojsko czuję się w kulturze, która doświadczyła w latach sześćdziesiątych rewolucji moralnej i obyczajowej. Można by się jedynie zapytać, w jakim stopniu okupiliśmy tę naszą wolność frustracjami, depresjami, nieprzespanymi nocami, poczuciem braku przynależności do czegokolwiek i kogokolwiek.
"Co wiesz o Elly?" - gdyby nie zdarzył się dramat, to może świat, o którym nam się opowiada w tym fimie, wydałby się bardzo podobny do naszego. Być może, gdy się jest tam, na miejscu (musiałbym się skonsultować w tym miejscu z córką, [ale dedykuję jej ten wpis] która poznała ten świat z bliska; dzisiaj jest to jednak niemożliwe, bo także rodzinne święta nie są jej w głowie i eksploruje mentalność Obcych z dala od od tego bożonarodzeniowego zgiełku) nie odczuwa się aż tak mocno, że ludzie tam żyjący są bardzo Inni. Bo cóż my o nich wiemy. Ich dramaty rozgrywają sie poza naszymi oczyma. A to właśnie w takich sytuacjach napięcia objawia się jakaś istotna cząstka prawdy o nich (o każdym oczywiście). Prawdy, która tak bardzo ich różni od nas.
Tak, najważniejsze na co dzień skryte jest przed wzrokiem Obcych.

"Co wiesz o Elly?" reż. Asghar Farhadi

środa, 2 listopada 2011

Wobec cudu... hochsztaplerstwa?

Jeżeli w kinie polskim pojawia się temat historyczny, to niestety dotyczy on przeważnie wydarzeń o charakterze spektakularnym. Wydaje się, że tylko takie tematy jak narodowe klęski i cuda zasługują na wsparcie finansowe państwowego mecenasa. Bo to one mogą liczyć na wizyty w kinie tabunu uczniów a także na kolejna dyskusję w prasie na temat sensu poniesionej klęski lub przyczyn dumy narodowej. No i niestety - ze szkodą dla powstających filmów - twórcy muszą zachować polityczna poprawność, co prowadzi do tego, że nie można pokazać bohatera obrażającego czyjekolwiek uczucia patriotyczne. Bo jak wszyscy wiemy, jeżeli ktoś jest bohaterem, to na pewno nigdy nie powiedział brzydkiego słowa, nie mówiąc o nieco gorszych występkach.
Kameralne, prawdziwe historie rozgrywające się w minionych wiekach zdarzają nam się rzadko. A taką opowieścią jest "Daas".
W nieco niedostępnym centrum tej historycznej narracji jest Jakub Frank, lecz przyglądamy mu się nie bezpośrednio, a z dwu różnych punktów widzenia. Daje nam to możliwość poznania tego mesjasza z perspektywy zdecydowanie bardziej prawdopodobnej. I można się z tymi dwoma spojrzeniami utożsamić. Reżyser nie opowiada nam o losie Franka z wyżyn niezależnego narratora - przyjąwszy taką perspektywę musiałby odpowiedzieć sobie na pytanie, ile było prawdy w tym mesjanizmie, które z przekazów można uznać za wiarygodne... czy mieliśmy do czynienia z cudem? Nie musiał - i dzięki Bogu, bo gdyby poszedł tą drogą, to albo stworzyłby opowieść, w którą bym pewnie nie uwierzył albo w pełni rewizjonistyczną. I choć ta druga pewnie byłaby bliższa prawdy, to jednocześnie zbyt jawnie odzierałaby rzeczywistość z jej - jednak zdarzającej się od czasu do czasu - cudownej otoczki.
Udało się reżyserowi opisać nie tyle los Jakuba Franka, co zjawisko fascynacji tymże. Wszelkie świadectwa z epoki świadczą o tym, że dla jednych był Mesjaszem, dla innych zaś hochsztaplerem. Musiał być na pewno wyjątkowy, naznaczony charyzmą. I w tym tkwi uniwersalność tej sytuacji - nadal zdarzają nam się objawiania kolejnych "bóstw" - oczywiście mam na myśli głównie politykę ale zdarzają się także objawienia religijne przecież.
Jak oprzeć się zbytnio przemawiającym do wyobraźni "dowodom", z którymi ma do czynienia radca Kleist? Czy jego racjonalizm jest wystarczającą bronią przed "dubami smalonymi" (mamy wiek XVIII)? Kleist, z miłości do żony, gotów jest na każdy eksperyment sprzeczny z prawami rozumu; byle ratować jej życie...
Racjonalista i idealista? A może człowiek, który świetnie się czuje w swych koleinach mentalnych a jednocześnie nieświadomie pragnie przekraczać granice; człowiek, którego - mimo, że jest sumiennym i rzetelnym urzędnikiem - prowokuje nieznane?
A drugie spojrzenie to Jakub Goliński - on gorąco wierzył w cud; nie miał problemu z przekroczeniem granic i srogo się zawiódł. I wydaje się, że gdy się później poświęcił poszukiwaniom naukowym - to towarzyszył temu także niemal religijny szał. Tak jakby pomiędzy tymi dwiema sferami nie było wielkiej różnicy. Poszukiwania naukowe - te ryzykowne, gdy kładziemy na szali całe nasze życie, związane z ryzykiem, że uznają nas za szaleńca - wymagają większego oddania niż głoszenie wiary w tego Boga, co do istnienia którego są przekonani wszyscy otaczający nas bezrefleksyjni wyznawcy.
Obaj bohaterowie - tak bardzo różni - spotykają się w ostatniej scenie, czekając na okręt, którym dotrą do odległej Ameryki. Obaj odważnie realizują swoją karmę. Obaj są uczciwi wobec swego wewnętrznego... daas? (tego pojęcia chyba jednak nie zrozumiałem:-))

Jaką przyjąć postawę wobec zjawiska niezrozumiałego (o cudzie już pisałem kiedyś przy okazji filmu Lourdes), pociągającego ale jednocześnie sprzecznego z naszym dotychczasowym doświadczeniem?
Jak potraktować takiego Jakuba Franka? Historia wskazuje, że w w wielu z nas jest miejsce na przyjęcie kogoś takiego do naszego życia, że mamy potrzebę mesjasza (może przewodnika tylko, który zdejmie z nas brzemię odpowiedzialności za życie) czy tez cudu. Twórcy tego filmu nie wskazują jednoznacznie , że był oszustem - nie to jest ważne przecież (choć dla wielu być może jest to najważniejsza rzecz, jaka w tym utworze powinna się pojawić; byłoby to za proste biorąc pod uwagę liczbę wyznawców Franka; a warto także przywołać naszą narodową uległość wobec mitu mesjanistycznego po klęsce powstania listopadowego - to nie był przypadek i tym fenomenem nadal warto się zajmować, bo zbyt łatwo wysyłamy wyznawców tej postawy z tamtych czasów do szpitala psychiatrycznego i zbyt pewni też jesteśmy własnej odporności na tego rodzaju pokusy - ubrane już dziś w zupełnie inne szaty oczywiście.

A gdzieś obok tego zasadniczego problemu mamy do czynienia z bezsilnością sumiennego urzędnika wobec skorumpowanych zwierzchników.
Ale też z moim ulubionym motywem: ludzką skłonnością do zbyt łatwego formułowania sądów na temat porządku tego świata na podstawie przesłanek, które narzucają nam pewną konieczną całość, a jak się okazuje dają się złożyć także w jakąś zupełnie inną - tyle że banalną - narrację.

Jakub Frank - fenomen, który powinien dawać do myślenia; który powinien nauczyć ludzkość dystansu... ale historia nie jest nauczycielką życia. Dlaczego? Być może dlatego, że podręcznik do historii traktowany jest jako kolejna narracja zbliżona nadto do fikcji literackiej (a co niektórzy politycy nazbyt często uświadamiają nam, że jest coś takiego jak polityka historyczna czyli - mówiąc wprost - wykorzystywanie historii do bieżących potrzeb politycznych i w ten sposób potwierdzają, że narracja historyczna względna jest i niekoniecznie potwierdzona). Wynika z tego, że niestety jesteśmy w stanie uwierzyć w grozę tylko tego, czego sami doświadczyliśmy. I skłonni jesteśmy traktować każdy tekst jako coś różnego od rzeczywistości i nawet jak uznajemy, że jest prawdopodobny, że zdarzyć się może - to nie nam... bo my aż tak naiwni nie jesteśmy. My - czyli ludzkość...

Daas, reż. Adrian Panek

A jaka obsada: Chyra, Bonaszewski, Stuhr (młody), Łukaszewicz, Gonera... że też temu debiutantowi udało się ich namówić; widocznie słusznie uznali, że warto... no i film kostiumowy świetnie sfotografowany (Arkadiusz Tomiak).

wtorek, 25 października 2011

Tkanina

Bardzo byśmy chcieli, by w tkaninie naszego życia w sposób harmonijny przeplatały się ze sobą wątek i osnowa. I by jeszcze dla oglądającego ją (czyli dla nas) była atrakcyjnym i czytelnym gobelinem. Zapewne tego rodzaju pragnienia częściej pojawiają się, gdy już mamy poczucie, że materii naszego życia jest wystarczająco dużo i że zaczyna się z niej wyłaniać jakaś całość. Na szczęście, nie dana jest nam wiedza dotycząca momentu końca, więc rzadko mamy wpływ na to, by finał wieńczył dzieło zgodnie z naszymi oczekiwaniami. I tak kto inny napisze nasz "uładzony życiorys" - i, jak przewidział to Herbert, niekoniecznie musi to być przyjaciel (a wręcz możemy być pewni, że nie rozpoznalibyśmy wzoru wymyślonego przez tych, którzy pokątnie będą streszczać nasz los - będzie się on bardzo mocno różnił od tego, który w swej świadomości tworzyliśmy). Jednym z ostatnich utworów Herberta jest tekst świadczący o świadomości zbliżającego się końca (co oczywiście nie jest żadnym odkryciem, Herbert nie raz dawał jej świadectwo). I właśnie w nim pojawia się wizja życia (twórczości) jako tkaniny:

Bór nici wąskie palce i krosna wierności
oczekiwania ciemne flukta
więc przy mnie bądź pamięci krucha
udziel swej nieskończoności

Słabe światło sumienia stuk jednostajny
odmierza lata wyspy wieki
by wreszcie przenieść na brzeg
niedaleki czółno i wątek osnowę i całun

Nie, nie będę tego wiersza interpretował. Przypomniał mi się on, gdy myślałem sobie nad filmem "Jedwabna opowieść" (jedna z zalet nomadyzmu - pozwala on na niekontrolowane wędrówki myśli). Nie tylko tytuł ("Tkanina") tego utworu rodzi asocjacje, jest jeszcze coś - styl opowieści: ten film jest jak poezja. I nie chodzi o urok (zapewne poetycki) obrazów na ekranie (urok niekwestionowany), ale o obecność Ciszy. Poezja jest sztuką milczenia, w tym filmie jest ono także obecne. Tego rodzaju utwory należy pozostawić w spokoju; jeśli tego nie robię, to znaczy, że pragnienie ego, by dać świadectwo swemu istnieniu, jest większe niż szacunek do stanu kontemplacji (jestem do tego przyzwyczajony - nagminnie na lekcjach przybijam do krzyża żywe ciało poezji:-))

Często w myśli ludzkiej pojawiało się wyobrażenie o świecie, zgodnie z którym jest on tą drugą stroną tkaniny - splątaną, pełną nieokreślonych węzłów sprawiających wrażenie trudnego do odczytania chaosu. Towarzyszy tym sposobom postrzegania naszego bytu nadzieja, że po drugiej stronie mamy do czynienia z harmonijnym, idealnym wzorem, do którego ma dostęp Bóg jedynie (no i czasami mistycy). Bliższe mi jest chyba pragnienie, by widzieć tak uporządkowany świat i nasz byt z nim spleciony już Tu i Teraz. Mam wrażenie, że taka też jest wymowa filmu Faucher (reżyserka "Jedwabnej opowieści"): jego bohaterka krok po kroku, intuicyjnie i nieświadomie na początku (trochę mi przypomina bohaterkę "Do szpiku kości", choć filmy różnią się od siebie) zbliża się właśnie do takiego poczucia sensu. Gdy ją poznajemy, nie bardzo rozumie, co przygotowały dla niej Parki (przede wszystkim Kloto i Lachesis). Pod koniec filmu nie mamy wątpliwości, że jej cierpliwe wyczekiwanie sensu zostało wynagrodzone.
Tkanie jako życie; tkanina jako efekt skrupulatnych zabiegów, by dzieło było jak najdoskonalsze. A więc takie, w którym wątek i osnowa, aktywność i bierność, harmonijne splecenie tego, co śmiertelne z tym, co nieśmiertelne sprawia wrażenie niekwestionowanej konieczności.
Czy trzeba, obserwując ciche zmaganie się z losem Claire, przywoływać rzymskie wyobrażenie Mojry?
Pewnie nie. Można się po prostu zanurzyć w subtelnej opowieści o dziewczynie, która przypadkowo zaszła w ciążę i za wszelką cenę stara się to ukryć przed mieszkańcami prowincjonalnego miasteczka. Jenocześnie, nie wiadomo dlaczego, chce to dziecko urodzić. Wyrzeka się go, ale intuicyjnie jest po stronie życia. Ciekawe, co na to współczesne feministki? Pewnie by powiedziały, że wybór właśnie do niej należy i ona tak właśnie zdecydowała. Ale nie trzeba do tego mieszać wojujących reprezentantek płci przeciwnej ani tym bardziej męskich ideologów z partii prawicowych. Nie trzeba, bo w tym filmie panuje cisza, a nie zgiełk agory. Nie padają mordercze argumenty, nie rządzi tą sytuacją śmiertelny konflikt.
Przez moment - na początku filmu dziewczyna wydaje się być osaczona przez Świat, czyli obcość, niezrozumienie, pozory. To jest ta strona tkaniny, po której trudno dopatrzeć się jakiegoś sensownego wzoru (podczas obierania orzechów jeden z bohaterów, przyglądając się skomplikowanym wzorom tych włoskich owoców, zastanwia się nad tajemnicą przez nie skrywaną a Claire wtedy stwierdza "Mój jest zepsuty" - taki to już jest ten jej fatalizm na początku). I bohaterka pewnie także takowego nie dostrzega: ona nie bardzo wie jeszcze czego chce, ale chyba przeczuwa, czego nie chce. Popełniła błąd - tkanina życia została w jej przekonaniu zepsuta (i pewnie myśli, że skaza ta już nieodwracalnie przyczyniła się do zmarnowania płótna; dopiero spotkanie i dłuższe obcowanie z Melikian uświadamia jej, że nie ma błędów, których nie można by naprawić albo że wszystko może być istotną częścią wzoru - nawet to, co postrzegamy naiwnie jako sprzeczne z naszym - bądź narzucanym nam - wyobrażeniem ideału).
Claire umyka ze świata (trochę niepewnie, daje się niesć zdarzeniom), by tkać; by stworzyć harmonijną całość z wątku i osnowy.
Ludzkie relacje subtelnie i cierpliwie kształtowane mogą stworzyć wzór niezwykły i wyjątkowy ale mogą też stać się poszarpaną bezsensowną szmatą. Tkanie wymaga ciszy i spokoju. Czasu. Ludzie muszą dać sobie własnie czas, by w milczeniu się przyglądać (przeglądać) nawzajem. By dostrzec, jak bardzo są sobie potrzebni (ale nie mogą to być ludzie przypadkowi). I te najważniejsze realcje w życiu dziewczyny zaczynają tak wyglądać. Gdy Guillame oznajmia jej, że wyjeżdża na trzy lata, to nie ma dla niej znaczenia. Ona, niczym Penelopa, będzie cierpliwie czekała ze swym niewinnym (ale też nieco filuternym) uśmiechem na twarzy. Bo czas działa na korzyść. Umiejętność czekania i cierpliwość są niezbędne, jeśli chcemy stworzyć coś unikalnego.

Jedwabna opowieść, reż. Eleonore Faucher

poniedziałek, 17 października 2011

Król nieco obnażony

Pamiętam, że kiedyś moja córka na informację o tym, że ktoś tam właśnie czyta Stephena Kinga zareagowała (chyba nieco pogardliwie): "Kinga to ja w liceum czytałam!". Głupio mi było wtedy trochę, bo ja nigdy. Nie byłby to oczywiście żaden wstyd, gdyby nie to, że mienię się wielbicielem kryminałów. No ale cóż... Teraz mi jeszcze bardziej wstyd, bo poczytywałem go w ostatnim miesiącu dwukrotnie. I nie wiem, czego się bardziej wstydzić: tego , że tak późno czy tego, że w ogóle. Na usprawiedliwienie mam tylko tyle, że podszedłem do tego ostrożnie i poczytuję sobie opowiadania jedynie; na razie dwa: "1922" oraz "Wielki kierowca". Rzeczy bardzo nowe, czyli pewnie schyłkowe.
Ten facet tyle napisał, że można przypuszczać, że codziennie siada za biurkiem i odwala 8 godzin twórczości. No cóż, opłaca mu się - trzeci na liście "Forbes'a" najlepiej zarabiających pisarzy świata (od maja 2010 do kwietnia 2011 zarobił 28 mln dolarów); przed nim Daniel Steel (35 mln) oraz James Patterson (84 mln). Ciekawe ilu ludzi z moim wykształceniem i zainteresowaniami przyłożyło się do tej sumy (bo przecież wg niektórych to poniżej godności kogoś takiego jak ja chyba). Zresztą ja na razie skromnie - jeden zbiór opowiadań "Czarna bezgwiezdna noc".
No dobra, czy warto było wczorajsze przedpołudnie spędzić śledząc kulisy jednego z morderstw popełnionego w dalekiej Ameryce?
W "Wielkim kierowcy" przeciętna autorka kryminałów po jednym z wieczorów autorskich zostaje zgwałcona i po dojściu do siebie postanawia się zemścić. Pomysł mieszczący się w jednym zdaniu i pewnie nawet w tej wersji King nie musiał go sobie zapisywać. Jest to jednocześnie swoisty esej, czy tez przegląd motywów, lektur i filmów związanych z tego rodzaju sytuacją. Można by zrobić bibliografię tego tematu na podstawie odwołań pojawiających się w opowiadaniu (i to zapewne King a prędzej jego współpracownicy zrobili). Bohaterka tej opowieści to wszystko ma w głowie: czytała to i oglądała. I doświadczając kolejnych sytuacji miała świadomość, że już gdzieś o tym czytała:
"Konwencje horrorów i kryminałów - nawet takich kryminałów, gdzie były tylko jedne zwłoki i ani kropli krwi, tak lubianych przez jej fanki - okazały się zaskakująco podobne do tych okoliczności, więc gdy otwierała klapkę telefonu, pomyślała: W fikcji literackiej by nie działał. Był to przypadek, kiedy życie naśladuje sztukę, bo gdy włączyła nokię, na wyświetlaczu pojawił się napis: Brak zasięgu. Oczywiście. Możliwość skorzystania z telefonu byłaby za dużym ułatwieniem".
Znając więc doskonale konwencję, bohaterka starała się zachowywać inaczej, niż miało to miejsce w zapamiętanych przez nią wersjach.
Jest to też kolejna opowieść o człowieku, który "ma złudzenie, że panuje nad sytuacją". I w pewnym momencie z tego złudzenia jest wytrącony. To też schemat oczywiście, bo przecież na tym polega standardowa opowieść: prezentacja oswojonego świata, wytrącenie bohatera z tego oswojenia, kryzys, szereg prób w innym świecie, zwycięstwo i powrót bohatera (to oczywiście pozostałość po lekturze Campbella). Bohaterce pozwala pokonać Próbę świetna znajomość narracji kryminalnych!
To jej zanurzenie w literaturze powoduje, że w pewnym momencie czytelnik zaczyna podejrzewać, że to wszystko dzieje się tylko w jej głowie, że zaraz się okaże, że to jakaś schizofrenia albo inny obłęd pisarki, która nie potrafi oddzielić fikcji od rzeczywistości. Tym bardziej, że narrator nie ułatwia nam postawienia diagnozy: bohaterka jest z tych, które uważają, że "to, co się widzi, jest dokładnie tym, co się ma"(i udowadnia nam przez te kilka dni, że ma rację; a my, którzy podejrzewamy coś więcej, tylko ofiarami ironii autora jesteśmy) a jednocześnie zawód wykonywany przyzwyczaił ją do tego, że rozmawia z kotem, GPSem i innymi elementami otaczającej ją rzeczywistości, które obdarza częścią swej osobowości.
Na tym polega specyfika tego utworu. Spodziewamy się, że to nie dzieje się naprawdę, mamy poczucie fikcji, nie wierzymy bohaterce. Zdziwienie pojawia się w momencie, gdy okazuje się, że to wszystko prawda, że jej sposób myślenia jest właściwy. Bardzo dobry przykład na to, jak z banalnego motywu (o jednym z wymienionych w książce filmów kiedyś nawet pisałem - "Ostatni dom na lewo" - ale kilka słów tylko, bo na początku nader lakoniczny byłem:-)) można jeszcze coś wycisnąć. Są tacy, którzy twierdzą, że wszystko już opowiedziano albo że wszystko daje się sprowadzić do kilku znanych i opowiadanych w kółko motywów. "To powiedział już... ten i tamten" - jak złośliwie komentuje twórczość Gombra Borghes w "Trans-Atlantyku". I taka jest prawda. Postmodernizm przecież ufundowany jest na tego rodzaju przekonaniu. Są tacy, którzy u zarania tej epoki sporządzili spis przeróżnych powtarzających się schematów narracyjnych. Poklasyfikowali wątki baśniowe i mityczne. I choć w kinach (i nie tylko oczywiście) opowiada się wciąż te poklasyfikowane narracje, to jednak ludzie oglądają te filmy i czytają książki (to akurat pewnie mniejszość - ale pewnie nie dlatego jest mniej czytelników niż widzów, że dostrzega się w kolejnych książkach te same schematy). Bo nie liczy się kościec, schemat - istotne jest ciało: grymas gęby i kształt łydki... a pupa i tak pozostanie. Bo pupę należy ignorować, tak jak to zrobił King. Bo cóż z tego, że ktoś mu powie: "Zapożyczyłeś się u takiej masy autorów; napisałeś coś, co jest wtórne i jeszcze chcesz nas przekonać, że skoro sygnalizujesz nam swą świadomość tego faktu, to twój infantylizm jest mniejszy". A on na to może odpowiedzieć: "Tak krytyku, być może moja pupa jest nieco obnażona, ale twoja niestety jest całkiem widoczna, bo przeczytałeś te moje wtórności - a to tylko dlatego, że ja King jestem. Więcej - piszesz o tym na blogu... i kto z nas jest bardziej infantylny? Ja przynajmniej zarabiam miliony, a ty...?"

Stephen King: Wielki kierowca

niedziela, 16 października 2011

Przeszłość jako Frankenstein

"Łagodny potwór"
Przypowieść?
O tym, że pozostawione gdzieś w przeszłości sprawy, które zbagatelizowaliśmy, mogą się po latach odezwać; mogą pojawić się w formie nieprzewidywalnej. Coś, co wyglądało kiedyś być może niewinnie, może objawić swą potworność... albo inaczej: może być lustrem naszej potworności.
Historia bardzo prosta (jak na przypowieść przystało): szesnastolatek spłodził syna, który po 17 latach pojawia się nieoczekiwanie w jego życiu. Prawda sprzed lat; prawda, która w jego mniemaniu nie istniała albo o której istnieniu nie chciał nic wiedzieć. I pewnie też nigdy nie zapytał matki swego dziecka o jego istnienie. Tak jakby niepostawienie pytania miało być gwarancją nieistnienia odpowiedzi. Albo tak jakby zadaniu pytania miał towarzyszyć niepokój, że w ten magiczny sposób powołujemy do istnienia jakąś rzeczywistość. Nie ma pytania - nie ma problemu...
Może nawet pytał, lecz odpowiedź na pewno go nie interesowała.
Świat istnieje niezależnie od naszych intencji, niepokojów i pytań.
Treści stłumione prędzej czy później drażnić poczną rzeczywistość i okaleczyć mogą świadomość.
Przeszłość - niezależnie od tego, jak bardzo byśmy chcieli o niej zapomnieć, jak bardzo byśmy sobie wmawiali, że złudą li tylko była, a nawet jak bardzo różne byśmy mieli o niej wyobrażenie - istnieje. A wyklęta przez nas staje się Frankensteinem - niechcianym, nieudanym dzieckiem, które upomni się o swoje szczęście w najmniej przez nas spodziewanym momencie.

Bohater filmu Mudrucza wprawdzie poszukuje kogoś ale - aktora do swego nowego filmu a nie syna (nie mówiąc już o śladach przeszłości zapomnianej). Bo on reżyserem jest (dosłownie i w przenośni; tyle że w przenośni to każdemu z nas się marzy, więc dla każdego film ten ostrzeżeniem być powinien). Reżyser to ktoś, komu się wydaje, że panuje nad rzeczywistością, że jest jej panem. Demiurg, który być może nie bierze pod uwagę, że są sytuacje, kiedy wymyka się ona spod naszej kontroli. I wtedy stać się może ona potworem; a on może sobie uświadomić, że był nim od dawna.
Reżyser - ktoś, kto dla własnych potrzeb stymuluje ludzkie zachowania; wywołuje w aktorach oczekiwane przez siebie emocje; manipuluje nimi, a później może być bardzo zdziwiony, że wyzwolone postawy są zbrodnicze (przypomniał mi się "Czarny łabędź").
Po obejrzeniu tego filmu z lękiem powinniśmy wchodzić w takie relacje międzyludzkie, w których mamy poczucie, że w istotny sposób wpływamy na czyjś los. Powinniśmy być 'czujni', jak zalecał Camus. Powinniśmy pamiętać, że nie mamy kontroli nad skutkami naszych działań. I być może powinniśmy (ostatnie 'powinniśmy' - bo chyba już za dużo tych nakazów) jak najmniej działać. Choć wiadomo, że usunięcie się w cień nie jest żadnym rozwiązaniem.
Ten film to tez prosta opowieść o chłopaku, który zabija.
Co rusz w codziennym wydaniu gazety jesteśmy w stanie znaleźć notkę o jakimś młodocianym bandycie, który zabija matkę, ojczyma i córkę tegoż (no tak, trochę przesadziłem, nie tak często na szczęście o tym czytam, ale niech już tak zostanie). Myśl, która nam się wtedy w głowie pojawia: "Potwór, że też takiego była w stanie zrodzić a tym bardziej znosić ziemia ". A czasami jesteśmy nawet w stanie mitologizować sytuację, przywoływać jakąś historię opowiedzianą kiedyś przez Sofoklesa; być może nawet obarczyć odpowiedzialnością Fatum. A przyczyny sę przecież bardzo ludzkie (i tym bardziej okrutne): to my - ojciec, który nie zaakceptował konsekwencji swych czynów; matka, która nie potrafiła dać ciepła; mąż matki - pijak z obsesją podejrzliwości i niekontrolowaną agresją; reżyserzy naszego świata (od nauczycieli po polityków) wyzwalający w nas emocje i stany, których natury nie znają.
Czy ja w tej chwili usprawiedliwiłem zbrodniarza?
Nie, nie usprawiedliwiam go - wskazuję jedynie jego wspólników;
siebie...

Łagodny potwór - projekt Frankenstein, reż. Kornel Mundruczo

czwartek, 1 września 2011

O złudnej władzy matematyki

Wakacje się skończyły, czas powrócić do pracy. Rozpocznę ten rok od wpisu związanego z lekturą wakacyjną. Oczywiście kryminał, przeczytany jakiś czas temu, a notatki do wpisu poczynione były jeszcze w Bieszczadach. Po raz kolejny wakacje te udowodniły, że niewielka ilość obowiązków wcale nie przyczynia się do tego, że z lubością robimy to, na co z trudem wygospodarowujemy czas, gdy terminy są nader napięte.
Ad rem...
Liczby Charona Krajewskiego... (ładny tytuł, świetnie odzwierciedlający istotę intrygi)

Książka o złudnej czy wręcz złowrogiej bądź zbrodniczej wierze w to, że w liczbach zawarta jest Prawda o świecie, a przede wszystkim o losie każdego człowieka. No, nie tylko w liczbach, ale w ich powiązaniu z przekazem biblijnym.
[oczywiste jest, że do zbrodni najczęściej popycha człowieka pragnienie dominacji, władzy - jeden z podstawowych ludzkich instynktów, który tkwi w każdym z nas; ja uświadamiam sobie jego istnienie, gdy w roli belfra występuję (i nie wtedy, gdy z satysfakcją stawiam jedynki, ale wtedy, gdy w natchnieniu prawię jakieś mądrości i widzę te zasłuchane twarze - udawane bądź nie:-)), ale i rola kochanka nie jest wolna od zaspokojenia tejże potrzeby;
a w książce Krajewskiego mamy do czynienia z matematykiem (czy szerzej - intelektualistą); a ci od miliona lat chcą udowodnić tym, którzy dzierżą władzę w sposób zdecydowanie bardziej prymitywny, że taki wybór drogi życiowej, czyli ubóstwo a nawet smród ma swój sens, bo można odkryć wzór idealny człowieka i mieć władzę nad jego życiem i, co istotniejsze, śmiercią... tak,tak - my - ci bardziej oczytani i rozgadani erudycyjnie chcemy czasami mieć poczucie władzy, bo na co dzień dzierżą ją ci, którzy ją Mają (!)
ech.. kompleksy ubogich inteligentów... ale czy autor tej książki ma takie kompleksy? raczej nie...]

Książka o jednym wielkim oszustwie, w którym możemy być zanurzeni, jeśli uwierzymy w teorie zbyt doskonałe na temat porządku tego świata.
Książka utwierdzająca mnie w sceptycyzmie dotyczącym każdej ortodoksji.

Obłąkany naukowiec, by przekonać świat o prawdziwości swej teorii, jest w stanie dokonać okrutnej i wyszukanej zbrodni. Skojarzenie z Raskolnikowem jest jak najbardziej oczywiste: zbrodnia - eksperyment - potwierdzająca naszą prawdę na temat świata nas otaczającego.
Ale książka ta uzmysławia także, jak wielka siła przekonywania tkwi w tego rodzaju teoriach. Słuchacz czy czytelnik, zauroczony logiczną całością i konsekwencją wywodu, przyjmuje ją za prawdę (zgodnie zresztą z podstawową zasadą racjonalizmu, jakby mogło się pozornie wydawać). Koronnym dowodem na ten rodzaj ludzkiej słabości jest manipulacja Popielskiego, który swój (fałszywy) akt oskarżenia potrafił przedstawić w tak przekonujący sposób, że skazany został człowiek, który akurat tej zbrodni nie popełnił. To, że był winny innych niecnych czynów, powoduje, że nie obarczamy Popielskiego zbytnią odpowiedzialnością (swoją drogą odzywa się tu mój nieposkromiony brak myślenia historycznego i sobie tak dumam, że hrabia staje się w tej powieści czarnym charakterem a postępuje tak, jak cała masa postaci z panteonu historii - stosując choćby prawo pierwszej nocy; i znowu oczywiste skojarzenie z Raskolnikowem i jego teorią na temat względności ocen postępków ludzi wielkich).

Logika czy też wywód logiczny został w tej książce okrutnie osądzony. Mój sceptycyzm poznawczy, w tym wypadku dotyczący różnorodnych teorii na temat Prawdy o tym świecie - ze szczególnym uwzględnieniem matematyki (nauki zwanej królewską), umocnił się bardzo mocno. Och, jak bardzo dajemy się skusić teoriom sprawiającym wrażenie całościowych, pewnych i bezwzględnych. Zapominamy, że to tylko złudzenia ludzkiego umysłu; że to on uwielbia takie zamknięte układy i że często ma to niewiele wspólnego z tym, co materią umysłu nie jest a stanowi materię przedmiotu poznawanego. Nie mówiąc o tym, że sama tkanka mózgu ma pewnie niewiele wspólnego z matematyką.

A wracając do perfidnej manipulacji Popielskiego: można by go usprawiedliwić, gdyż dokonuje jej w szczytnym celu; ale popiersie Sokratesa uległo w powieści zniszczeniu, Sokratesa, który był wrogiem sofistów właśnie - bo któż ma orzekać, czy cel jest wystarczająco dobry albo nie tak zły... Tylko kamerdyner, wychowany zgodnie z rygorystycznymi zasadami biblijnymi, ma wyrzuty sumienia... i niemal fizjologicznie reaguje, gdy w pełni sobie uświadamia swoje wiarołomstwo wobec hrabiego... ale też, jak owe zasady zostały mu wpojone: za pomocą tradycyjnych kar cielesnych. Czy tylko ta wielce wątpliwa metoda jest w stanie tak ugruntować w człowieku zasady moralne tak, że jego ciało radykalnie się sprzeciwia ich łamaniu... A może epilepsja Popielskiego (ech, znowu Dostojewski) jest widomym symbolem jego moralnej dewiacji? A może się mylę, może ta busola jest gdzieś głębiej i bezwarunkowo trzeba mu przyznać rację?
Jeżeli ta książka stawia jakieś pytania, to chyba to jest najważniejsze: czy jeden człowiek ma prawo decydować o tym, co jest, a co nie jest sprawiedliwe.

No i jeszcze jedna epistemologiczna uwaga: Popielski zauroczony swoją byłą uczennicą, wielce zdziwiony jest prawdą (?) o niej. Bo też jej kreacja jest niezwykła: skromna i święta a jednocześnie znająca cały podręcznik Kamasutry (to oczywiście nie musi być sprzeczność, ale...). I jeszcze do końca twierdząca, że kocha (oczywiście to nie kwestie związane z doświadczeniem erotycznym budzić mogą podejrzenie, że to nieprawda, ale jej przewrotna gra wobec Popielskiego). Czasami nie trzeba być uwikłanym w zagadki kryminalne, by odkryć błędne ścieżki, którymi podąża Prawda; czasami wystarczy spotkanie z kobietą i zwykły romans:-) (to oczywiście banał, ale warto o nim wspomnieć, gdyż pełni istotna rolę w intrydze "Liczb Charona").

A puenta..
skończyłem czytać tę książkę 15.07.2011
a pisarz skończył ją pisać 15.07.2010
znak?
rozważmy: jeżeli moi koledzy nie wyjechaliby spod Rawki rankiem piętnastego, to nie skończyłbym w tym dniu czytać tej książki; należałoby więc przeliczyć liczbę liter w ich nazwiskach, zamienić je na litery hebrajskie i wtedy być może okazałoby się, że już w Biblii zapisane jest, że najspokojniejszy dzień w schronisku pod Rawką wypadnie podczas tego mojego wyjazdu właśnie w tym dniu (większość tego tekstu napisałem do godz. 20 tego właśnie dnia i w świetlicy schroniska siedziałem przez cały wieczór sam, co jest niezwykłe o tej porze roku i powinno pobudzać do niepokojącej refleksji:))
nie mówiąc o tym, że w końcówce poprzedniej powieści Krajewskiego pojawia się bohater o nazwisku Staniszewski (12 liter!)
znak?

M. Krajewski Liczby Charona


niedziela, 8 maja 2011

Świat jako puzzle

Choć ostatnie zmagania Wallandera mamy już za sobą, to Henning Mankell nie opuścił (i nie opuści zapewne) świata naszej wyobraźni (trochę monotematyczny się robię, ale to przejdzie...). Już jakiś czas temu okazało się, że zamierza nam nadal opowiadać historie niezwiązane z komisarzem z Ystad. Chińczyk był powieścią, w której Mankell udowodnił, jak bardzo swobodnie potrafi się przenosić w czasie i przestrzeni, by dać wyraz swojemu widzeniu świata. Świat ten zawsze jest mocno podminowany przez ludzką zachłanność. Zawsze postrzegany bardziej lewym niż prawym okiem. Z tą samą perspektywą mamy do czynienia w ostatniej jego powieści.
Powrót nauczyciela tańca
Tym razem dominującym problem jest neonazizm.
Rzadko kiedy kojarzymy Szwecję z Hitlerem. Po raz pierwszy ten podskórny kompleks Szwedów uświadomiłem sobie podczas oglądania pierwszej części Millenium. Lecz tam chodziło o przeszłość tylko. Nie zwracano uwagi na aktualność tego problemu. W powieściach, w których patrzyliśmy na świat oczyma Wallandera, Mankell już zwracał uwagę na społeczne nastroje swego czasu - lecz przede wszystkim związane z problemem imigrantów. W stosunku niektórych szwedzkich środowisk do obcokrajowców można było dostrzec uprzedzenia i nienawiść charakterystyczną dla twórców III Rzeszy (dzisiaj - gdy widzimy, co dzieje się na południu Europy - problem okazuje się wciąż aktualny).
Powrót nauczyciela tańca uświadamia, że neutralna Szwecja była mocno zainfekowana ideologią nazistowską. Oczywiście jej mieszkańcy nie byli wyjątkiem w tamtym czasie. Ale przeszliśmy chyba do porządku dziennego nad faktem, że np. Ukraińcy czy Estończycy aktywnie włączyli się w podbijanie Europy przez rasę nadludzi. Natomiast Szwedom się chyba trochę upiekło, ich udział w II wojnie światowej wydawał się co najwyżej asekuracyjny. Lektura ostatniej powieści Mankella to wyobrażenie mocno zmienia.
Swoją drogą zastanawia mnie, jak taka powieść o Polakach napisana przez Polaka byłaby przyjęta przez Polaków (czy też prawdziwych polskich patriotów). Przecież takie obnażanie win sprzed 70 lat jest u nas wciąż uznawane za zdradę (wiem, że już sporo się mówi o tym, że niekoniecznie byliśmy tacy święci, za jakich się uważamy, ale ciągle wiąże się to z jednej strony ze sporą odwagą, z drugiej - ze świętym oburzeniem; daleko nam jeszcze do zdrowego oczyszczenia).

Jak już gdzieś pisałem, lubię kryminały, ponieważ proces dochodzenia do prawdy o zbrodni jest tylko szczególnym przypadkiem drogi, jaką przebywamy próbując sobie na co dzień odpowiedzieć na pytanie, w jakim świecie żyjemy (początek śledztwa - szczególnie tak tajemniczego i jednocześnie okrutnego, jak to opisane w tej powieści - stawia zawsze policjanta i najczęściej czytelnika w sytuacji dziecka, które ma poskładać w całość mocno niespójną a także przerażającą rzeczywistość). Zważywszy, że mam z tym poważny problem, zrozumiałym się staje to, że dobrze napisany kryminał jest bliski mym problemom epistemologicznym. I to począwszy od tych najprostszych związanych z tym, jak odczytujemy komunikaty wysyłane (świadomie bądź nie) do nas przez osoby, z którymi przebywamy, po te ogólniejsze dotyczące mechanizmów rządzących otaczającym nas (nawet tym najbliższym) światem. Mimo już całkiem mocno średniego wieku ciągle mam poczucie (często męczące bardzo), że jednak nie zdołałem tego najważniejszego wydawałoby się problemu rozgryźć (i troszkę smutna jest świadomość, że tak już pewnie pozostanie). Tym bardziej jestem utwierdzany w tego rodzaju przekonaniu za każdym razem, gdy obserwuję historię taką, jak ta, którą przeżył Stefan Lindman (tym razem to on jest głównym bohaterem opowieści Mankella). Najpierw, próbując rozwikłać zagadkę śmierci człowieka, z którym przez wiele lat pracował, uświadamia sobie, że kompletnie go nie znał (o tym już było w Niespokojnym człowieku), później - gdy dowiedział się tego samego o swym ojcu (taka mała odmiana historii o Edypie). Gdy już posiadł tę prawdę, zaczęły wyłaniać się z jego pamięci skrawki wspomnień, które dopiero teraz mógł właściwie zinterpretować. Ale czy właściwie? Przecież to, czego się dowiedział (że ojciec był kryptonazistą), to też tylko jakaś część prawdy... Znowu pozostaje przejmujące poczucie, że zawsze żyjemy przede wszystkim tylko w świecie własnych wyobrażeń (nawet o tych najbliższych). Bohater na początku powieści dowiaduje się, że ma raka, co tym bardziej przyczynia się do tego, że rozwiązywana zagadka staje się jednocześnie pretekstem do penetracji własnej przeszłości (ale i aktualnej sytuacji uczuciowej). I wydaje się czasami, że rządzi nim siła, nad którą nie panuje (jakby ktoś kierował jego decyzjami): co rusz postanawia porzucić śledztwo (którego zresztą zabraniają mu prowadzić, bo jest policjantem pochodzącym z innego rejonu; swoją drogą podczas czytania tej powieści uświadomiłem sobie, jak duże mam problemy z topografią, następną powieść Mankella czytać będę chyba z atlasem przed oczyma) a w ostatniej chwili zmienia decyzję i powraca do Sveg (trochę jak we wspominanym już przez mnie w tym miesiącu "Widmie wolności" Bunuela). Zresztą moment najbardziej znaczący dla jego historii rodzinnej także ma w sobie coś mrocznego i tajemniczego. Wprawdzie filmy kryminalne przyzwyczaiły nas do tego, że policjanci bez żenady włamują się do podejrzanych mieszkań (zresztą scena, gdy w jakieś zagubionej na krańcach świata chałupie, która jest jednocześnie miejscem zbrodni, bohater czyta pamiętnik swego kolegi nazisty, także jest tego przykładem - ale klimat mroczny Mankell skutecznie wykreował), to moment przeszukiwania mieszkania Wetterstedta (weterana szwedzkich nazistów) ma w sobie coś niepokojącego czy też zagadkowego, czyli brak szczególnej racjonalnej motywacji. Wydaje się, że Stefan robi to tylko po to, by znaleźć informacje, od których zaczyna się jego głęboki osobisty problem (czy tego nie chce? to już zależy od naszego stosunku do prawdy, której poznanie nie zmienia rzeczywistości wprawdzie, ale w istotny sposób może się przyczynić do kształtowania naszego poczucia tożsamości).
Po raz kolejny Mankell sugeruje, że poznawanie świata ma w sobie coś z układania puzzli. Symbol wprawdzie dość zbanalizowany (notabene są ludzie, którzy układają je dopasowując tylko brzegi, szczególnie nie przyglądając się fragmentom obrazków - to także mogłaby być metafora specyficznego, po omacku poruszania się po świecie współczesnego człowieka), lecz autor tym razem ten obraz wzbogaca. Herbert Molin (zamordowany nazista - i to wcale nie neo...) sporą część swego życia emeryta właśnie na tę wymagającą cierpliwości pasję poświęca. On jednak kupuje tylko puzzle ręcznie (nie mechanicznie) robione. Co ciekawe, gdy już mu się udaje ułożyć całość, pali swoje dzieło. Powiedziałbym, że mamy tu do czynienia ze swoistym paradoksem: zawsze mi się wydawało, że wyznawcy takich światopoglądów jak nazizm mają potrzebę prostej wizji świata, która raz 'ułożona' staje się bezkrytycznie wyznawaną religią. Postępowanie Molina mogłoby świadczyć o tym, że tkwi w nim głęboka potrzeba nieustannego stawania przed wyzwaniem epistemologicznym i to w dodatku mocno niepowtarzalnym (niechęć do fabrycznych puzzli). Być może Mankell jest przekonany, że jest to potrzeba uniwersalna i zbyt szybkie uformowanie uproszczonego porządku tego świata pozostawia w człowieku pewien rodzaj niespełnienia, które może być zrekompensowane przez tego rodzaju pasję-protezę. Spowiedź, którą uczynił podczas swej wyprawy do Szkocji mogłaby być potwierdzeniem tego rodzaju potrzeby (i w tym momencie nie byłaby ona tylko cynicznym oszustwem - bądź co bądź dał temu wyraz w swoim pamiętniku).
Mankell stawia w swojej powieści także pytanie dotyczące naszego prawa do zemsty. Nie odpowiada na nie. Zobrazował nam dość dokładnie motywację zbrodniarza (dzięki zmiennej perspektywie narracyjnej - co czyni bardzo często w swych powieściach), byśmy mogli (nie tylko my - Aron Silberstein stara się, by inni bohaterowie tego utworu także zrozumieli) go poznać. Ale nie wiemy, czy w końcu zostanie schwytany i skazany.
A wszystko dzieje się w odległej północnej szwedzkiej prowincji, do której umknął człowiek z tajemniczą przeszłością nie bardzo potrzebujący innych ludzi do szczęścia (wydawałoby się). Mieszka samotnie w lesie z dala od innych ludzkich siedzib.
Czy tego rodzaju pragnienia mają tylko ludzie chcący coś ukryć przed światem?
Zaczynam się nad sobą zastanawiać:)

H. Mankell Powrót nauczyciela tańca

wtorek, 3 maja 2011

Bwana Kubwa z misją

Afryka ma 30,37 mln km, Europa zaś 10, 5 (6 - bez Rosji). Afryka jest trzy razy większa, a postrzegamy ją tak, jakby była wręcz jednym państwem. No może nieco odróżniamy północ - szczególnie teraz, gdy dzieje się wiele niebezpiecznych rzeczy. Nasza ignorancja (no dobra - moja, być może nie wszyscy ulegają takim mentalnym uproszczeniom) powoduje, że na tym ogromnie zróżnicowanym kontynencie widzimy jedynie sawanny z przemykającymi czarnymi tubylcami oraz pustynie z czarnymi nomadami na wielbłądach (jak ładnie udało mi się pogodzić w jednym zdaniu Arabów i Murzynów). No tak, ale Indian Ameryki Północnej też do wora jednego wrzucamy, a przecież ci z prerii a ci z Alaski to zupełnie różne tradycje. Tak to już jest z tym Innym czy Obcym. No i z moją ignorancją oczywiście. Indianie to jeszcze mieli swój czas w kulturze i można było wtedy nieco ich oswoić, uczynić z mich mit, pobawić się w nich na podwórku. Stali się częścią naszych (moich) snów o pierwotnej, naturalnej i pełnej godności przygodzie.
A bawił się ktoś w Murzyna?
Indianin to groźny wojownik (czasami się z nim utożsamiamy, czasami się go boimy, ale zawsze [no przeważnie - bo pijany często jest odzierany z godności] - nawet, gdy nazywany jest dzikusem - czujemy przed nim respekt). Murzyn to niewolnik (i mimo że popełniamy tu dramatyczną pomyłkę, bo potomkowie niewolników to nie w Afryce przecież mieszkają a i często dzisiaj niezłą kasę zarabiają choćby na muzyce, to i tak skojarzenia się z tym nie liczą).
Ale rzeczywiście powinienem od tego momentu pisać Afrykańczyk (i po raz kolejny skonstatować, że brzmienie słowa jednak nadaje godność człowiekowi - bo jak to inaczej i dostojniej od razu brzmi).
Ja, jak na razie, popełniłem jeden tekst o Afryce. Było to rok temu i choć obiecałem sobie, że ten wątek pociągnę, to jakoś nie mogłem się zmobilizować. Dopiero przedwczoraj oglądając "Zawód: Reporter" temat powrócił. Film się przecież od Afryki zaczyna. Od pustyni i reportera, który zdobywa materiały na temat skomplikowanej sytuacji na tym przecież wcale nie tak odległym lądzie. Już w tym filmie widać, jak nasz ogląd Innego jest ograniczony, jak dajemy się manipulować, jak bardzo nie potrafimy zmienić punktu widzenia (bohater rozmawiający z Szamanem, który powrócił do rodzinnej wioski i który, chcąc uświadomić Locke'owi epistemologiczne uwikłanie Europejczyka, odwraca podczas wywiadu kamerę w jego stronę). I przyglądając się tej afrykańskiej robocie Locke'a nie mogłem nie pomyśleć o Kapuścińskim, który przecież szczególnie mocno przyglądał się temu, co tam się dzieje. Ale to właśnie metody stosowane przez polskiego dziennikarza zmuszają nas do postawienie pytania: W jakim stopniu sposób postrzegania innych kultur uwarunkowany jest przez koncepcję, pomysł, który mamy w sobie na narrację o tym świecie. Czy w ogóle o każdym Obcym nam świecie.
To są pewnie oczywistości antropologiczne czy też etnologiczne (dla mnie po prostu epistemologiczne): nie jesteśmy w stanie oddzielić podmiotu od przedmiotu poznania. Jak wejść w inny świat i później go uczciwie ale i przekonująco opisać?
W pewnym stopniu dotyczy tego dramat Henninga Mankella Antylopy.
Mankell dotąd na moim blogu funkcjonował jako autor szlagierów kryminalnych. I to one przyczyniły się przede wszystkim do jego sławy. Ja natomiast poznałem go dawno temu z lektury dramatu, który opublikowany był w jednym z numerów Dialogu. Zaintrygowany dramatem sięgnąłem po kryminały, no i się zaczęło...
Ale dzisiaj o Afryce.
Mankell od wielu lat część roku spędza w Szwecji (swoją drogą po raz kolejny warto uzmysłowić sobie, jak wiele się na tej północy Europy teraz dzieje [pisałem już o tym przy okazji powieści Axelsson, w której także o nasze postkolonialne kompleksy chodzi]- na marginesie można dodać ciekawostkę, że obecną żoną Mankella jest córka Ingmara Bergmana, reżysera, która do niedawna poza Munchem chyba jako jedyny ze Szwecją się przeciętnemu odbiorcy kultury kojarzył) a część w Mozambiku, w którym prowadzi teatr z murzyńskimi aktorami. Akcja jednej z jego powieści niekryminalnych (Comedie infatill) także w Mozambiku jest umiejscowiona. W czasie wojny. Bo z Afryką niestety kojarzą nam się chyba przede wszystkim wojny i potworny głód. To jest jedna z tych rzeczy, która nie pozwala zostawić tej społeczności samej sobie, nie pozwala nieingerować. Zresztą nie tylko to oczywiście. Wystarczy choćby przypomnieć Kwiat pustyni, opowieść o somalijskiej dziewczynie, której udało się wymknąć ze społeczności poddającej kobiety rytualnemu obrzezaniu - bo jakże ona by mogła doświadczać przyjemności seksualnej (co zresztą nie jest jedynym problem: sposób przeprowadzania tej seksualnej egzekucji jest zdecydowanie ważniejszy). Tego typu sytuacje zawsze prowokują pytanie: gdzie jest granica poza którą nie można w sposób zdystansowany i 'naukowy' przyglądać się zwyczajom charakterystycznym dla całkowicie obcych nam kultur?
No dobra czas przejść do dramatu Mankella, bo to o nim kilka słów postanowiłem dziś napisać (i znowu wstęp przygniecie swoją objętością zasadniczy temat... - kompozycja nomadyczna:)).
Sztuka bardzo kameralna chciałoby się powiedzieć. Bo jedno miejsce (mieszkanie średniozamożnych Szwedów), krótki czas i trójka bohaterów. Jak w tragedii antycznej. Tylko że ta kameralność jest pozorna: w przestrzeń mieszkania wdziera się permanentnie (na zasadzie złudzenia optycznego - jak to zrobić w teatrze?) świat Afryki z jego nieposkromioną naturą i niepokojącymi odgłosami. Mieszkańcy tej europejskiej wyspy czują się jak w bunkrze, żyjąc w ciągłym lęku przed Nieznanym, czyli Czarnym. Zresztą ci także się 'pojawiają', ale są niewidzialni - kolejny oryginalny pomysł Mankella. Rozmawia się z Nimi, ale nikt Ich nie widzi. Co ciekawe bohaterowie tej sztuki przybyli do Afryki, aby pomóc ("żyć czy umierać?") - budują studnie (z pięćdziesięciu działają trzy - z wybudowanych w ciągu 11 lat). Z dialogu Męża i Żony wyłania się bardzo pesymistyczny obraz tak zwanej pomocy humanitarnej. W ich wypowiedziach mamy do czynienia z nieustannymi sprzecznościami odzwiercedlającymi swoistą schizofreniczną mieszankę ich mentalności: składa się ona z pozostałości naiwnej humaitarnej wiary oraz głębokiego lęku i niechęci do dzikusów. I to chyba jest najbardziej charakterystyczne dla postawy cywilizowanego Europejczyka do dzikiej kultury czarnego lądu. Poczucie wyższości, chrześcijańskie miłosierdzie, pogarda dla dzikusa i potężny strach przed nieznanym. Tylko że to ostatnie najprawdopodobniej pojawia się dopiero, gdy naiwnie uwierzymy w kulturową misję białego człowieka i zdecydujemy udać się z pomocą do murzynka Bambo. Lundin (który przybył wymienić na misji małżeńską parę) potrafi jeszcze humanitarnie usprawiedliwiać jego zachowania, ale pytanie, jak długo - kiedy jemu zaczną robaki wyłazić ze stopy (jeden z surrealistycznych pomysłów Mankella):
"Lundin: I jestem gotowy walczyć o to, żeby biednym było lepiej.
Żona: Ale oni śmierdzą.
Lundin: Może dlatego, że nie mają wody.
Żona: Kradną.
Lundin: Bo nic nie mają!
Żona: I są leniwi.
Lundin: Bo są niedożywieni.
Żona: Śpi pan z rewolwerem pod poduszką.
Lundin: Bo nie mają nic do stracenia. A ja mam!"
To akurat przykład postawy pełnego dobrych chęci i zrozumienia Europejczyka. Ale taki dialog uzmysławia, że przecież nie musi tu koniecznie tylko o Afrykę chodzić, a o nasz stosunek do wszystkich wykluczonych, którym chcielibyśmy w dobrej wierze pomóc. Zabrakło tu chyba tylko jednej kwestii, która w polskiej rzeczywistości byłaby konieczna: - Ale oni piją. - Bo stracili nadzieję, musimy im ją przywrócić...
Pojawia się w dramacie także motyw seksualnego wykorzystywania tych, którym pomoc niesiemy (ten problem także jest mocno widoczny u Axelsson): Mąż lubuje się w fotografowaniu nagich młodych siostrzyczek murzynka Bambo.
Zastanawiam się, czy ten dramat miałby szansę na polskich scenach. W jakim stopniu interesuje nas problem Afryki? Nie mamy przecież kompleksów postkolonialnych (w czasie, gdy europejska cywilizacja zanosiła obłudny kaganek oświaty na czarny ląd, sami borykaliśmy się ze zniewoleniem - ciekawe jak potoczyłaby się historia, gdybyśmy nie uchwalili Konstytucji 3 Maja [taka asocjacja okolicznościowa], co według niektórych przyczyniło się do utraty niepodległości). O działalności naszych misjonarzy wiemy niewiele. W jakim stopniu uprawnione byłoby uogólnienie sytuacji przedstawionej w dramacie na innych wyklętych i upośledzonych (którzy przecież nie pojawiają się fizycznie na scenie - i być może taka też była intencja Mankella - by uogólnić, zuniwersalizować)? Być może zwróciłoby to uwagę na dwuznaczne bardzo ukształtowanie naszego miłosierdzia; ale to może lepiej jednak napisać dramat dotyczący jednoznacznie właśnie takiej sytuacji...
Jest wprawdzie w utworze wątek dramy małżeńskiej. Oczywiście wskazujący na obcość tych, którzy nazywają siebie Mężem i Żoną (specyficzne, że właśnie wyjazd do Afryki traktowali jako szansę na uporządkowanie swojego życia, ech ta ludzka naiwność...). Dlaczego 'oczywiście'? Bo chyba tak musi być w dramacie... Ale gdyby ktoś zdecydował się na wystawienie tej sztuki, to według mnie musiałaby ona rozegrać na małej scenie, blisko widowni. Konieczne byłoby zniesienie dystansu i umieszczenie widza wobec zagrożenia Nieznanym.
Czasami może powinniśmy ze sceny powiedzieć coś o problemach, które rozgrywają się daleko od nas, ale, jak już o tym wspomniałem, jednocześnie ukazują, że coś, co ma miejsce, powiedzmy w Somalii, można dostrzec 20 km za miastem. A jeszcze częściej gdzieś w sobie.

Henning Mankell Antylopy
(druk w Dialogu nr 5 z 2005 r., tytuł notki też z tego numeru zaczerpnąłem)

poniedziałek, 2 maja 2011

Dlaczego przenika?

Zastanawiam się cały czas, dlaczego ten film przenika mnie do szpiku kości...
Musiałby się pewnie tym zająć jakiś psychoanalityk, tym bardziej że przyczyny, których sam się nieśmiało domyślam, nie tak łatwo ujawnić można. To jest tak, jak z Szekspirowską "Pułapką na myszy". Jedna z tych najistotniejszych funkcji sztuki (niezależna od artyzmu): oglądamy coś i z niewiadomych przyczyn objawia nam się jakaś wewnętrzna prawda. Rodzaj wzruszenia, tęsknoty, niespełnienia, pewności... Nie zawsze musi chodzić o metaforycznie nawet pojmowaną 'zbrodnię', choć fakt skrywania czegoś dowodzić musi wstydliwości skrywanej treści.
Dom z bali, zapomniane przez Boga miejsce, późna jesień...
Ale nie są to Bieszczady, dom nie jak z katalogu, z którego wybierać będą swą przyszłą chałupę moi uczniowie, a jesień jakoś nie złota...
To jakaś prowincja na środku Stanów Zjednoczonych... a na podwórkach porozrzucanych w promieniu kilku kilometrów chałup panuje bałagan, jak w przeciętnym polskim gospodarstwie. Pejzaż zdecydowanie bardziej przypomina "Dom zły" niż krainę, w której pucybut zostaje prezydentem. Film jest amerykański a świat dziwnie znajomy.
Ten film to nawet nominację do Oscara miał. I dla mnie jest niewątpliwie o wiele bardziej znaczący niż pozostali kandydaci do tej nagrody. Wiadomo było, że wśród dzieł nominowanych do tej 'zaszczytnej' nagrody był kwiatkiem do kożucha, przypominającym, że kino to nie tylko Hollywood a świat to nie klocki Lego, ale i tak fajnie, że w tym gronie się znalazł, bo być może dzięki temu obejrzałem coś, chyba najważniejszego, w tym roku (dawno tak długiego zdania nie ułożyłem:)).
A więc...
Prowincjonalna społeczność rządząca się swoimi prawami. Twardymi i okrutnymi. Taki prawie amerykański zaścianek, bo wszyscy jakoś tam ze sobą są spokrewnieni. Co nie znaczy oczywiście, że się kochają. Czy też nienawidzą. Mają w sobie coś bardzo pierwotnego, chciałoby się powiedzieć - plemiennego. Tylko że w przeciwieństwie do Dobrzyńskich ich podstawowym zajęciem nie jest warcholenie na sejmikach, lecz gotowanie amfy. Można powiedzieć, że taki znak czasu. To, co być może łączy te dwie tak różne wspólnoty to to, że kablowanie jest grzechem największym. Zdrady się nie daruje... I to jest problem, przed którym stanęła bohaterka tego filmu (świetna J.Lawrence): jej ojciec poszedł na układ z szeryfem i jego pobratymcy go wykończyli. Tylko, że film wcale nie o tym jest. Bo choć przez cały czas oglądania być może zastanawiamy się, co się stało z ojcem Ree, to zdecydowanie bardziej przejmujemy się postawą córki. Skąd w człowieku bierze się taka pierwotna siła. Można ją nazwać oczywiście dobrem, ale to jest coś, co poprzedza etykę. To dotyka pokładów przedrefleksyjnych w człowieku.
"- I co my mamy z tobą zrobić?
- Możecie mnie zabić.
- Ta propozycja już padła.
- Możecie mi pomóc".
Albo "Nigdy nie proś o coś, co powinno być ci ofiarowane".
To są rzeczy, które kompletnie nie pasują do świata, w którym żyjemy. Świata, w którym trzeba się permanentnie chwalić swoimi osiągnięciami, by czasem nie umknęły niczyjej uwadze (szczególnie oczywiście szefów). Świata, w którym autopromocji uczy się na kursach...
A dziewczyna uczy swoje młodsze rodzeństwo strzelać do wiewiórek, bo gdy jej zabraknie, muszą sobie jakoś poradzić w życiu.
Czy chcę żyć w tak pierwotnym świecie? Pewnie nie i po obejrzeniu tego filmu pomyślałem sobie, że mój pomysł, by wynieść się gdzieś na Podlasie nie jest taki prosty... co będzie, gdy trafię na tego rodzaju społeczność? Ale jednocześnie w tym świecie panują prawa, które zdecydowanie łatwiej mi zaakceptować niż permanentna autopromocja czy konieczność udowadniania czegoś... Świat klocków Lego jest za czysty.
Czy to już to, co mnie tak ujęło w tym filmie? Być może, ale...
Jakiś czas temu oglądałem film "Królestwo zwierząt". To, co mnie tam szczególnie zaintrygowało, to uwypuklenie specyficznej sytuacji człowieka w świecie, polegającej na tym, że jesteśmy umieszczeni w rzeczywistości, której musimy się ciągle uczyć. No i najczęściej jest tak, że za młodu przyswajamy pewne schematy, które później mniej lub bardziej skutecznie pozwalają nam przetrwać do emerytury. W "Świecie zwierząt" młody chłopak - nawet nie wiadomo czy bardzo, czy nie inteligentny - w gruncie rzeczy walczy o byt (nawet 'rodzona' babka go zdradza) i mu się udaje. Ale prawa, które sobie przyswoił tak skutecznie są rodem z bajki Krasickiego "Wilk i baranek" (tytuł chyba nie do końca pamiętam). Czy my rzeczywiście w takim świecie żyjemy? Mam wrażenie, że coraz bardziej...
W tym filmie zresztą zaintrygowały mnie także niezwykłe relacje rodzinne - i tu znalazłem podobieństwo do jeszcze innego obrazu, który jakiś czas temu oglądałem, czyli "Boso, ale na rowerze"... ale przystopujmy asocjacje i powróćmy do tematu...
Ree Dolly ma we krwi, genach, czy w czymś tam jeszcze zasady rządzące światem, w którym jej podstawowym celem jest uratowanie rodzeństwa, matki... I po scenie, w której musi uczestniczyć w obcinaniu dłoni swego martwego ojca, wiemy, że jej się to uda.
A ja ciągle nie wiem, skąd ludzie mają taką siłę?


Do szpiku kości, reż. Debra Granik(a w roli głównej Jennifer Lawrence)

W sumie, to nawet nie wiem, czy ja właśnie to chciałem o tym filmie napisać...

niedziela, 1 maja 2011

Słowa z kurzu i bytu

Gdy zamierzam napisać coś o utworze, który i opisany po wielokroć był, i za wielki już przez autorytety został uznany, pokonać muszę w sobie ogromny opór i - co tu dużo mówić - kompleksy. Tuż przed wciśnięciem pierwszego klawisza przekonuję siebie, że jakąkolwiek bzdurę lub komunał bym napisał, to przecież asekuracyjnie już w opisie tego bloga dałem sobie do tego prawo. A jednak niezależnie od tego, pozostaje lęk przed kompromitacją... bo też coraz mniej anonimowy ten mój nomadyzm się staje.
Dzisiaj będzie o pustyni, kurzu i wynikającej z nich niepewności świata.
A może nie, może na plan pierwszy wyjdzie nasze pragnienie ucieczki przed własnym losem, przed sobą.
"Co ty tu kurwa ze mną robisz?" - są tacy pewnie, którzy to powtarzające się w filmie zdanie uczyniliby centrum wywodu; snując refleksję na temat motywów powodujących, że ludzie są ze sobą - wbrew logice i własnemu poczuciu bezpieczeństwa.
A więc ciągle nie wiadomo, gdzie nas zawiedzie nomadyzm - spoza kurzu ledwo widoczna droga.
I tak właśnie jest z tym filmem. Tak jak zresztą to się bardzo często dzieje, gdy mamy do czynienia ze wspomnianym toposem. Gdy bohaterowie ruszają na szlak utożsamiając swój los z pokonywanymi kilometrami, z kolejnymi niebezpiecznymi zakrętami, wertepami czy też bezdrożami (które mogą się okazać właśnie najpiękniejsze - to w momencie, gdy ścigani przez policję bohaterowie tego filmu musieli zboczyć na coś w rodzaju wrzosowiska, stwierdzili, że jest im dobrze, chyba po raz ostatni w swym życiu i mimo że łączyło się to także z awarią samochodu).
"Zawód: Reporter" Antonioniego - film o Fauście, który przeklął swe dotychczasowe życie; film o Edypie, który zadaje wyroczni pytanie o swój los. I choć ten los jest dość ściśle zapisany w notesie, który odziedziczył po swym poprzedniku, to - jak to zwykle z wyroczniami bywa - nie jest świadomy, co się kryje za prostymi informacjami z kalendarza. Film o człowieku, który rzucił wyzwanie Opatrzności... albo który przygląda się jej działaniu, czyniąc z siebie przedmiot eksperymentu. Jest reporterem - lecz tym razem nie przygląda się światu go otaczającemu (z pełną świadomością manipulacji, której poddaje odbiorców), ale sobie - obserwuje człowieka uwikłanego w sieć z góry zaprogramowanych dla niego zdarzeń. I choć koniec jest najbardziej oczywisty z rzeczy oczywistych, to determinizm charakteryzujący wszystkie jego poczynania przeraża... i fascynuje...
David Locke (Jack Nicholson) pozostawiony sam sobie na środku pustyni, bezradny i wściekły wykrzykuje w niebo "wszystko mi jedno, wszystko mi jedno". Tak to się zaczyna w zasadzie - i to jest też to, co mnie tak hipnotyzuje, gdy patrzę na filmy Antonioniego. Co rusz obraz wyzwalający przeróżne asocjacje związane z miejscem człowieka w świecie. Zero retoryki, deklamacji, moralizatorstwa.
Patrz! i pamiętaj, że to o twoim miejscu w bycie...
David dostał swą szansę (od kogo? czy to Przypadek, czy Opatrzność, czy też Diabeł miesza ludzkie rzeczy?), ale też podpisał swoisty cyrograf. Bo choć kilkakrotnie mówi o realizowaniu scenariusza, o którego treści decydowałaby jego wolna wola, to jednocześnie podejmuje cały czas decyzje zgodne z planem wytyczonym przez Robertsona. Niby jest wolny...
W "Widmie wolności" Bunuela jest scena, polegająca na tym, że bohaterowie zamierzają opuścić pomieszczenie, w którym przebywają i choć są bardzo zdeterminowani, to nie mogą przekroczyć progu... U Antonioniego jest to ukazane zdecydowanie bardziej naturalnie. Dlaczego nie poleciał do Dubrownika? Uznał, iż to, co robił Robertson, w którego postać się wcielił, ma większy sens, czy też po prostu ma sens. W przeciwieństwie do jego wczesniejszego życia.
Locke ucieka w życie Robertsona troszkę tak, jak my, widzowie, gdy na krótki czas seansu nasza wyobraźnia karmi się cudzymi biografiami (temat skądinąd dość często do mnie powracający w nieco innej wersji: interesująca jest pasja, z jaką penetrujemy obce biografie - Mistrzów czasów minionych - karmimy naszą wyobraźnię cudzymi losami, uciekając przed doświadczaniem życia bezpośrednio... a czy to w ogóle jest możliwe, czy czasem to kulturowe odzienie - nieważne czy skinerskie czy też z półki tak zwanej górnej - nie pozbawiło nas siebie raz na dobre... no i jak zwykle doszliśmy do Gombra... ech...).
Kim w końcu był? czy się stał? jego tożsamość? czy rzeczywiście wystarczy zmienić zdjęcie w dowodzie by uciec? On sam odpowiada: "Znam tylko jedną osobę. Nie ma nikogo innego. Cała reszta jest..." Ale to jak wiemy, jest tylko jedna prawda, choć być może jedyna... "Cała reszta jest..." Locke/Robertson nie skończył zdania - prawdopodobne jego zakończenie to: "cała reszta, czyli to, kim jesteśmy dla innych, jaka jest prawda innych o nas, to pozór, zdjęcie w dowodzie, które łatwo wymienić" (Locke chyba takich długich zdań w tym filmie nie formułował). Na końcu jego zwłoki identyfikowane są przez jego żonę - nie rozpoznała go ("nie znam tego człowieka"); Dziewczyna, której imię nie pada a z którą bohater przeżył na pewno chwile ważniejsze niż pobyt na pustyni, rozpoznaje go, mówi, że go Zna. Niejasny paradoks kończący film dla mnie jest dość jednoznaczny. Choć przeżył z żoną wiele lat, to ona go nie Poznała...

"Zawód: Reporter" jest dla mnie szczególnie ważny z jedego powodu. Dawno dawno temu miałem na egzaminie do jednej ze szkół artystycznych zanalizować wybraną scenę (oczywiście wcześniej puszczono nam film i wtedy oglądałem go po raz pierwszy). Zrobiłem, co w mojej mocy i niestety oblałem. Później przy różnych okazjach coś tam doczytywałem na jego temat i zrozumiałem, dlaczego wynik egzaminu był taki a nie inny. Istnieje sporo bardzo dokładnych analiz tego filmu; analiz, w których skrupulatnie interpretuje się zastosowane w nim filmowe środki wyrazu (ze szczególnym uwzględnieniem budowy kadru i prowadzenia kamery). Scena finałowa jest chyba w takich wypadkach najczęściej przywoływana: przez ponad szcześć minut kamera powolutku bardzo (bo to przecież Antonioni) wychodzi z zakratowanego pokoju hotelowego, w którym na łóżku leży Locke; wychodzi na plac za oknem (przez kraty - w czasach, gdy komputerów nie było!), zatacza krąg, by powrócić do zamordowanego w tym czasie bohatera; na placu przez cały czas przebywa Dziewczyna.
Mądre różne rzeczy pamiętam o tym napisano (nie bagatelizuję ich - świetnie teksty te przeróżne ukazują, na czym polega sztuka filmu i jak wiele można powiedzieć sposobem prowadzenia kamery, budową kadru, ruchem...itp) No i ja właśne na egzamienie też tę scenę interpretowałem naiwnie nie dostrzegając tego wszystkiego, co decyduje o jej arcydzielności.
Lecz nadal głosze pochwałę naiwności - tym bardziej, że filmowcem nie zostałem (być może na szczęście - taki już ten mój scenariusz...):
Los Locke'a zatoczył koło. Ale przez ten czas, gdy to się działo, bohater opuścił swoje zakratowane wnętrze. Poznał Dziewczynę. I choć plac przed hotelem jest piaszczysty, zakurzony i okolony wysokim murem - to coś się jednak w tym jego życiu istotnego wydarzyło. Dla wielu może to być dość ponure zakończenie - obraz brudnego świata, którego lepiej nie oglądać. Ja nie jestem pewny, czy to takie pesymistyczne...

M. Antonioni Zawód: Reporter

wtorek, 1 marca 2011

Czarny czwartek władców tego świata

Miałem wtedy 9 lat. Chodziłem do trzeciej klasy podstawówki. W grudniu roku siedemdziesiątego. I prawie nic nie pamiętam: to że zostaliśmy skarceni przez nauczyciela za jakieś głupawe zabawy na korytarzu szkoły; i jedną wymianę zdań pomiędzy mamą i starszym kuzynem. Nic oczywiście nie rozumiałem. Ani z zabawy ani tym bardziej z tych kilku zdań wypowiadanych z lękiem.
Tylko tym się różnię od młodych ludzi urodzonych po 89 roku, że pamiętam bardzo dobrze kontekst, czyli PRL. Tylko albo aż...
Film o Czarnym czwartku jest dla mnie także opowieścią w dużej mierze historyczną.
Bardzo trudny film dla twórców. Trzeba pogodzić wspomnienia świadków (często zapewne mocno się różniące); zobrazować wymowę dokumentów - z wymogami sztuki narracji. Bo przecież nie można ani na moment zapomnieć o wymogach opowieści: widz oczekuje sprawnie opowiedzianej historii (w znaczeniu oczywiście ciągu zdarzeń, z których wyłania się jakiś ogólniejszy sens). No i największe niebezpieczeństwo - nie można popaść w łatwą martyrologiczną heroizację. Trzeba zawierzyć widzowi - aby wzruszyć i poruszyć nie trzeba przejaskrawiać rzeczywistości. Prawda w tym wypadku jest wystarczająco wymowna. Myślę, że to dobrze, iż ten film zrobił Krauze a nie Wajda.
Nie ma w nim Homeryckich bohaterów, są zwyczajni ludzie. Brunon Drywa żyje problemami, które już na szczęście odchodzą w przeszłość, znajdującymi swoje miejsce w pamięci mieszkańców eksperymentu pt. PRL. Przyglądając się życiu jego rodziny rozpoznawałem wyłaniające się zza gęstej mgły zapomnienia nastroje i klimaty odległego dzieciństwa. I choć w moim domu życie być może nie było aż tak szczęśliwe, to i tak mogę ten świat uznać za swój.
To jest ważne, że przewodnikiem po tych absurdalnych wydarzeniach była zwyczajna rodzina. W której w ogóle nie rozmawiało się o polityce. Niebuntująca się przeciwko zastanej rzeczywistości (czyli systemowi). Uznająca ją za swoją i niezależnie od wysiłku, który trzeba włożyć w skuteczne się w niej urządzenie budująca swoje prywatne szczęście. Nawet podwyżki (będące bezpośrednią przyczyną strajków), mimo trudności, próbowali jakoś oswoić. Taka była większość. Tacy są zwyczajni ludzie.
Po raz kolejny okazało się, że Historia (którą wymyślają Ci, którzy pospolitą rzeczą władają) nie pozwala zbytnio się przyzwyczaić do tej naszej małej stabilizacji. Do której przecież każdy powinien mieć prawo.
Przekleństwo Historii... Brunon wysiadający z kolejki. Z lękiem pragnący do niej powrócić. I seria z karabinu uzmysławiająca, że nie należymy do siebie. Klątwę trzeba by rzucić na tych, którzy doskonale wiedzą, jak ten świat ma wyglądać i nie cofną się przed niczym, by wszystkich wokół 'przekonać' do swej wizji.
A może właśnie film ten pokazuje, że pozostawanie na małym, poddanie się władcom tego świata wcale nie jest gwarancją, że ci władcy to uszanują? Że jednak lepiej być niepokornym...
Albo że jest to bez różnicy. Historia każdego dopadnie.
A ci władcy?
Odcięci od świata, zamknięci w swoim gabinecie wypowiadają slogan za sloganem, a każdy podszyty lękiem, że są jeszcze więksi od nich. W całości obleczeni w linię programową Partii. Ludzie w służbie idei. Teorii. Obłędnej myśli.
Aż się prosi, by zapytać, czy ci czciciele dobrych pomysłów na urządzenie mi życia bardzo się zmienili?
Na niższych szczeblach pojawiają się w tym filmie ludzie, którzy nie w pełni realizują linię partii. Dziś zostaliby jedynie wykluczeni z szeregów, ale wtedy wymagało to jednak odwagi. I choć nie wykonali żadnych spektakularnych gestów (i są dziś pewnie na czarnej liście IPNu), to być może wykazali się większym bohaterstwem niż robotnik dający wyraz swym frustracjom w skandującym tłumie. Wiem, że nie było miejsca w filmie, by opowiedzieć także ich historię, ale mnie ciekawi bardzo, co było z nimi dalej. Od Przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej po jego sekretarkę. Doskonale wiem, jak trudno podejmuje sie tego rodzaju decyzje w czasach zagospodarowanej wolności; a co dopiero wtedy... W tym kontekście porażająco działają sceny, w których szeregowi bądź prawie szeregowi najemnicy systemu dają wyraz swemu absurdalnemu pragnieniu zadawania bólu.
Nawet w kinie usłyszałem szeptem wypowiedziany przez jednego z widzów komunał: Rozkaz to rozkaz... Zastanawiam się nad takim banałem: co się dzieje w umyśle, tego żołnierza z służby zasadniczej, gdy beznamiętnie naciska spust strzelając w bezosobowy tłum.
Temu to jeszcze mogę zarzucić prymitywny brak wyobraźni, której coraz mniej w świecie. Ale są przecież w tym filmie i tacy, dla których ta polityczna hucpa staje się świetną okazją do wypuszczenia na wolność swego najbardziej perwersyjnego okrucieństwa. Co oni dzisiaj opowiadają swoim wnukom i prawnukom o czasach, gdy wiernie służyli ojczyźnie? Wiem, że to bardzo naiwne pytanie, ale co opowiadają? I choć oczywistym jest, że powinni być osądzeni, to zdecydowanie bardziej interesuje mnie ich sumienie... powtórzę jeszcze raz: jakkolwiek naiwne byłoby to zainteresowanie... (kiedyś pisałem o filmie "Daratt" - mogłaby to być jedna z odpowiedzi)

Ostatni kadr filmu to gdyński pomnik postawiony poległym.
A mi się nasunęło kontrowersyjne pytanie dotyczące bohaterstwa. Bo ci, których nawet ciała zostały w pewnym sensie sponiewierane, są dla nas bohaterami. Walczącymi o wolną Polskę. Ale ja jak zwykle mam bluźniercze wątpliwości. Historia Brunona wystarczająco dobitnie wskazuje na to, że zginęli przypadkowi ludzie (czy polegli? - tak tak, skojarzenia bezmyślne nasuwają się same i nie dam się im ponieść). A jeżeli nie przypadkowi, to upominający się o chleb (i gdyby tych kilku kacyków miało większy instynkt samozachowawczy, to mogli podjąć decyzje, które by tych ludzi zaspokoiły; zrobił to przecież skutecznie Gierek). Wiem, to jest walka o godność człowieka pracy. Ale godność, którą łatwo przecież manipulować.
A więc, kim jest bohater?
Na pewno nie ktoś, kto ginie przypadkowo. Co nie znaczy, że nie przejmuję się ich śmiercią. Ich dramatycznie zakończone życie jest dla mnie świadectwem i dowodem na to, 'że bakcyl dżumy nie umiera nigdy'. A pomniki, które im postawiono ( i lepiej mi się żyje w świecie ze świadomością, że pamięć o ofiarach - szczególnie gdy potrzebna jest determinacja i odwaga - w tym świecie nadal jest wartością) będą mi przede wszystkim przypominały o absurdzie świata, w którym idea jest istotniejsza od człowieka. Każda śmierć jest absurdalna - śmierć robotników ze stoczni w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie jest tym bardziej nie do zaakceptowania, ponieważ została zadana przez tych, którzy absurdowi służą; a przecież powinni się jemu przeciwstawiać, choćby w imię swojej idei...

Celowo nie pisałem o wszystkich scenach zbiorowego gwałtu. One są wystarczająco wymowne. Dla mnie to był film o zwyczajnym człowieku, który się wykrwawił dostawszy się w tryby Historii.
I o jego żonie...

Czarny czwartek, reż. Antoni Krauze

unikam przeważnie ocen, ale jestem pełen szacunku dla roboty reżysera i scenarzystów ( Michał Pruski i Mirosław Piepka)