niedziela, 27 czerwca 2010

Kilka słów na temat ciała

Na co dzień skryci jesteśmy za swymi maskami, a nasze twarze i ciało całe niewiele mówią o tym, kim jesteśmy i co czujemy. I mimo deklaracji, że szczerość i prawda są wartościami wysoko bądź wręcz najwyżej przez nas cenionymi, to staramy się skrzętnie ukryć to, co czujemy. Nie chcemy, by nasze ciało nas zdradziło. Wstydzimy się. Do tego stopnia wprawiliśmy się w ukrywaniu, że robimy to całkiem bezwiednie. Często tłumacząc sobie, że jest to forma samoobrony przed nieprzyjaznym nam światem. Nierzadko dotyczy to nawet tych, których uznajemy za najbliższych nam. Rany przechowujemy głęboko, często nie mając wręcz świadomości, że one istnieją.
Czujemy się głupio, gdy uczestniczyć musimy w zbyt jawnym obnażeniem uczuć osób, z którymi przebywamy. Ja przynajmniej w takich sytuacjach mam problem z tym, jak się zachować. A ponieważ sam nie znoszę, gdy ktoś stara się ukoić mój ból, to i innych nie potrafię uczciwie pocieszać. Wolimy atmosferę dystansu, zahamowania, neutralności. Nadmiar prawdy o emocjach drugiego człowieka odstrasza czy wręcz budzi niesmak.

wstydzimy się Siebie

Czasami może i słusznie. Bo (niezależnie od zdrady ciała) moglibyśmy się bardzo zdziwić a może i szok by towarzyszył poznaniu naszego rozszarpanego często brutalnie wnętrza. W ukrytych zakamarkach naszej psyche kryją się prawdy trudne często do zaakceptowania. Oprócz oczywistego pragnienia ciepła i czułości mogą pojawić się emocje niezwykle agresywne i destrukcyjne.

Przed jakim karkołomnym zadaniem staje aktor, który, by prawdziwie zagrać postać z którejkolwiek ze sztuk Sarah Kane, musi się obnażyć?. Do jakich pokładów musi się dokopać w sobie? A później jeszcze tym się publicznie się dzielić? Szczególnie, gdy mamy do czynienia z teatrem a nie z filmem. Gdy każdego wieczora, na żywo trzeba publicznie przed obcymi całkowicie ludźmi dawać świadectwo Siebie. Niezależnie od tego, że istnieje pomiędzy aktorem i widzem umowa dotycząca konwencji. Niezależnie od tego, że wychodząc do ukłonów i oklasków prezentuje swoją uśmiechniętą twarz potwierdzającą, że to co przed chwilą oglądaliśmy, nawet gdy było bardzo brutalne i wstydliwe (a może właśnie przede wszystkim w takich sytuacjach), to fikcja tylko, udawanie...
Grając w sztuce Sarah Kane trzeba na scenie przekroczyć uładzoną granicę ciała. Wyzwolić się trzeba z tej klatki. By wiarygodnie przekazać prawdę o tym, że całością jesteśmy, że emocje, myśli i słowa stanowią jedność z ciałem trzeba przekroczyć granicę wstydliwości. Trzeba złożyć ofiarę ze swej intymności.

W życiu nie mają tego problemu narkomani, pacjenci szpitali psychiatrycznych i być może jeszcze niektórzy. Nie mają tego problemu, bo świat zewnętrzny już dla nich nie istnieje. Oni całkowicie zanurzeni są w swej okrutnej duszy. Dealer w tym momencie jawi się jako doktor ułatwiający wkroczenie na tę ścieżkę zatracenia się w sobie. A ciało widzom postronnym mówi całą prawdę o stanie, ale nie o treści... Wkroczenie do tego świata może stać się dla nich formą oczyszczenia.
Jeśli widz w teatrze choć przez chwilę zacznie się z postacią na scenie utożsamiać, przeżyć może katharsis. Odkryty już przez starożytnych magiczny stan pozwalający bezpiecznie oczyścić się z zalegających naszą duszę potworności.
By to wywołać, musimy się zgodzić na to, by na scenie pojawiły się nagie pokiereszowane ciała, gwałt i okrutna intymność. Środki wyrazu jedynie adekwatne. Nie pokaz atrakcji służący szokowaniu. Ale jedna z wielu prawd na nasz temat. Ale trzeba z całą świadomością zaakceptować wtedy teatr, który nie służy rozrywce.
Teatr, który jest konfesjonałem, obrzędem, brutalnym Izajaszem.

"Oczyszczeni" Sarah Kane to dla mnie spektakl ogromnego nagromadzenia w człowieku pragnień ciepła i bliskości. Niespełnionych pragnień. Konwulsyjnie wołających do pustego nieba.
Wśród nich pragnienie bycia całością. Myślą, uczuciem, słowem i ciałem.
Bo jest to na pewno spektakl miedzy innymi o ucieleśnionym słowie. Słowie z ciałem stopionym. Słowie pierwotnym będącym jednością z emocją. Słowie, które uderza bardziej boleśnie niż ciosy otrzymywane na bokserskim ringu. Wyrywa wnętrzności i oszpeca ciało. A więc im piękniejsze ciało, tym więcej fałszu i emocjonalnej pustki.
Tak jest w spektaklu, w życiu bywa zgoła inaczej.
Ciało może być takim samym zdrajcą jak kłamliwe słowo. Przyzwyczailiśmy się do myśli, że jest ono jedynie mniej lub bardziej atrakcyjnym (w miarę starzenia się oczywiście coraz mniej atrakcyjnym) opakowaniem dla naszego wnętrza, jakkolwiek byśmy je nazywali (może być i dusza...). Albo źródłem zmysłowych uciech lub, jak chcą niektórzy, pokus sprowadzających duszę na manowce.
Ciało nie mówi o nas prawdy. Zdradza nas; ale paradoksalnie nie w znaczeniu ujawniania o nas tajemnic, które chcielibyśmy przed światem ukryć, a w znaczeniu przeciwnym - objawiania światu prawd fałszywych (wiem, że to oksymoron).
Ciało jest tą najbardziej widoczną granicą pomiędzy tym co zewnętrzne i wewnętrzne. Jest symbolem nieprzekraczalnej przepaści istniejącej pomiędzy ludźmi. Granicą, która kiedyś na plakatach mających uzmysłowić problem dzieci autystycznych przedstawiona była za pomocą szyby z rozpłaszczonym, rozpływającym się na niej (bodajże) palcem. Równie dobrze możemy sobie wyobrazić rozpłaszczoną na zaparowanej szybie twarz człowieka starającego się nas dojrzeć przez coś, co powszechnie uznajemy za przeźroczyste. Zazwyczaj nie zauważa się zamglenia czy wręcz ciemności. Pozostaje tylko pragnienie przekroczenia. Pragnienie kontaktu i zrozumienia. Niespełnione.
Ciało stanowi też granicę pomiędzy tym i tamtym światem. Dopiero pozbywszy się go możemy przekroczyć. Ale, by być konsekwentnym, należałoby zapytać, czy nadal jesteśmy ci sami, skoro ono jest częścią całości. Skoro Ja to także ono.
Najbardziej radykalną formą zdrady ciała jest problem płci. Co zrobić, gdy mamy głębokie wewnętrzne poczucie, że to rzeczywiście jest opakowanie nieadekwatne całkowicie do naszej treści?
Ciało ukrywamy. Najdalej posunął się w tej dziedzinie islam nakazujący kobietom zasłanianie także twarzy. W naszej kulturze w dwudziestym wieku mamy do czynienia ze stopniowym obnażaniem wydawałoby się intymnych tajemnic. Wydawałoby się, bo najczęściej, po odkryciu, że Bóg obdarzył nas jakąś zmysłową atrakcją (od atrakcyjnych kobiecych piersi po wypracowaną męską muskulaturę), objawiamy ją światu, by zdobyć nad innymi władzę, by choć na chwilę ich emocje podporządkowane były naszym cielesnym przewagom. Wyjątek stanowią te osoby, które wyłamują się z narzuconych przez kulturę schematów cielesnego piękna i bez żenady prezentują swe uroki budząc u innych często uśmiech politowania. A to przecież oni (częściej one) wydają się uczciwsi. Bliżsi prawdy o sobie, której się nie wstydzą. Powinni budzić większe zaufanie niż plejada figur obnosząca się ze swym podobieństwem do wypromowanych właśnie kanonów piękna.
I dlatego nie zapomnę nigdy Stanisławy Celińskiej, która na scenie pozbyła się całkowicie wstydu swego pulchnego bardzo i starzejącego się ciała (dotąd najbardziej podziwiałem Dorotę Kolak w "Słodkim ptaku młodości", ale ona jest nadal atrakcyjną dojrzałą kobietą). Bo był to przejmujący bardzo widok jego zdrady. Ono mówi światu, że pragnienie miłości - tej zmysłowej także oczywiście - już się z niego ulotniło. Biologia przecząca człowieczeństwu. A ci wszyscy, którzy ze świętym oburzeniem reagują na te nieprzystające do wieku i wyglądu pragnienia, stają w szeregu tych naturalistów, którzy uznali, że człowiek powinien podporządkować się prawom rządzącym całą przyrodą. Oni to nazywają przyzwoitością...
Jednym ze sposobów gry ciała z otoczeniem jest okrywanie go ubiorem, który już dawno przestał służyć li tylko do ochrony przed chłodem. I niezależnie od tego, jak bardzo ulegamy różnorakim modom, można uznać, że w to okrycie dzięki bezpośredniemu kontaktowi z ciałem przenika z czasem jakaś cząstka ludzkiej tożsamości. Wydaje się w to wierzyć Grace, która zaczyna swój proces utożsamiania się z ukochanym a nieżyjącym bratem od założenia jego ubrania. Jeden ze sposobów pojmowania miłości. Pełne utożsamienie z ukochanym i jednocześnie pełna ofiara ze swojego Ja, ze wszystkiego, co nie pasuje do ubrania Grahama.
Najbardziej utożsamić się mogłem w tej sztuce z Rodem (choć moje preferencje seksualne są nader tradycyjne), który jak ognia wystrzegał się jakichkolwiek obietnic dotyczących miłości. Pełna asekuracja uważana przez wielu (przeze mnie także) za szczerość. "Kocham cię teraz" - to jest wszystko, co potrafi obiecać okrutnie kaleczonemu stopniowo przez miłość Carlowi. "Teraz"! Żadnej gwarancji na jutro. Bo to nieuczciwe. Ale być może, jeżeli nie potrafimy powiedzieć (co zresztą Rod w końcu mówi) "Zawsze będę cię kochał" to oznacza, że i słowa "Kocham cie teraz" są nieprawdziwe... Rod w trakcie sztuki nie doznaje żadnych okaleczeń. Jego ciało niemal do końca nie doświadcza muśnięcia głębszych emocji i prawdziwszych słów.

Nie chciałem pisać o tym spektaklu. Bo trudno pozbyć się wstydu, że prawić będę banialuki. Że o tej sztuce napisano już tyle, że skompromituję się tylko brakiem erudycji. A i o fenomenologii ciała napisano w ostatnim półwieczu tomy. Ale ponieważ na tym blogu przyzwoliłem sobie na banał, to stwierdziłem, że mam to w nosie. Pogadałem sobie przez chwilę obok tych wszystkich erudycyjnych cenności...
taki sobie nomadyzm

Sarah Kane, "Oczyszczeni", reż. Krzysztof Warlikowski

piątek, 25 czerwca 2010

Zwiastowanie pustki

Dawno temu, w liceum jeszcze, miałem szczególną rozmowę z 'moją' ówczesną dziewczyną. Stwierdziła ona mianowicie, że Józef (świętym zwany przez wielu) musiał mieć niezwykły charakter: świeżo poślubiona żona informuje go, że jest w ciąży, lecz nie z nim. A on...
Biblia ma to do siebie, że niewiele tam znajdziemy opisów przeżyć wewnętrznych bohaterów. Ich dramaty skryte są głęboko za opowieścią o czynach i słowach. To dopiero w czasach bliższych współczesności zaczęliśmy spekulować na temat tego, co mógł czuć Izaak prowadzony na rzeź, czy też - no właśnie - Józef, którego żona ma urodzić Boga. I nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę, że mamy do czynienia z czasami, w których tego rodzaju wiadomość nie musiała szokować (o czym doskonale wie Berlioz z "Mistrza i Małgorzaty" informujący Bezdomnego o powszechności tego zjawiska w starożytności), to i tak warto chwilę zadumać się nad jego postawą. Bo nie tylko nie odesłał swej małżonki do ojca (czym zhańbiłby ją po wieczne czasy), ale nawet z narażeniem życia ratuje życie swego przybranego syna uciekając przed siepaczami Heroda (nie warto oczywiście wspominać o tym, ilu świeżo narodzonych chłopców poniosło śmierć w Betlejem w zamian za to jedno istnienie - a wszystko dzięki temu, że Józef miał, w przeciwieństwie do innych śmiertelników, dostęp do najświeższych wiadomości). Nie mówiąc już o tym, że przecież mógł uznać, że jego młoda nawiedzona małżonka jest niespełna rozumu.

"Jestem w ciąży, ale to nie twoje dziecko".

W naszej kulturze tego rodzaju wiadomość na pewno ciągle wywołuje szok u mężczyzny, który przywykł do opatrywania słowa żona (bądź kobieta lub dziewczyna) zaimkiem dzierżawczym "moja" (zresztą w równym stopniu dotyczy to płci przeciwnej). To samo prawo własności przenosimy na dzieci. I choć zaimek wydaje się niewinny i z przyjemnością jego dzierżawczość ograniczylibyśmy do praw rządzących językiem, to codzienna praktyka jest dowodem na to, że jego treść w pełni przystaje do naszych codziennych zachowań. Dopóki symboliczna pępowina nie zostanie zerwana chcielibyśmy niemal w pełni decydować o kształtowaniu się osobowości dzieci, które całkowicie bezwiednie nazywamy naszymi. Nie inaczej jest z partnerami, którymi szczęśliwy w tym wypadku los nas obdarował. Często na początku związku, gdy staramy się dopomóc fortunie, wkładamy wiele wysiłku, by odkryć w tym drugim człowieka. I nawet jeżeli musimy w to włożyć wiele wysiłku, to ten Inny jest dla nas wyzwaniem, dzięki któremu odkrywamy w sobie pokłady nieznanych treści a przede wszystkim emocji. Rodzi się w ten sposób uczucie powszechnie zwane miłością, pozwalające nam przetrwać w nieprzyjaznym często świecie. Lecz z czasem, gdy bliskość i ciepło stają się niekwestionowane, przyzwyczajenie zaczyna wygrywać z ambitnym, wymagającym permanentnego wysiłku procesem przekraczania siebie, którego celem jest zrozumienie tego nieznanego lądu. Zawłaszczenie naiwnie wydaje się pełne, więc zaczyna człowiek swą energię kierować na kolejne życiowe zdobycze. Rodzina staje się, podobnie jak inne meble, elementem wyposażenia wnętrza.
Nietrudno sobie wyobrazić, z jakim dramatem będziemy mieli do czynienia, gdy w takim momencie usłyszymy: "Jestem w ciąży, ale to nie twoje dziecko".
Możemy zabić (małżonkę bądź nienarodzone) lub wybaczyć (pozostawiając oczywiście kobietę z wiecznym poczuciem winy, które w odpowiednim momencie jesteśmy skłonni wykorzystać). Do głowy nam nie przyjdzie, że jest to najbardziej autentyczny sprawdzian miłości, która nakazuje przede wszystkim zaakceptować a później być może zrozumieć.
Szczytne to i idealistyczne oczywiście, ale to jest podstawowy warunek, by w sprofanowanym świecie wygospodarować sobie odrobinę ogrodu nad rzeką Gichon. By, niczym Józef, chronić wszystko, co najważniejsze, niezależnie od kosztów.
Człowiek współczesny jest jednak spadkobiercą wygnanych z Edenu rodziców najpierwszych i postępuje zgodnie z nakazem tego demonicznego zaimka dzierżawczego: zabija to, co wymknęło się spod jego prawa własności. I jeżeli żałuje, jeżeli ma poczucie, że błąd popełnił, to przeważnie za późno. Przypieczętowuje w ten sposób swoje zasłużone wygnanie.
Nomada na pustyni...

"Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący".

Wygnanie, reż. Andriej Zwiagincew

środa, 23 czerwca 2010

Najważniejsze jest słabo widoczne

Choć "Ojciec chrzestny" należy do moich ulubionych filmów, to nigdy nie czytałem żadnej książki Mario Puzo. Dopiero teraz... "Dziesiąta Aleja"...
Na początku troszkę się nudziłem i błąkały mi się po głowie myśli w stylu: "co mnie obchodzą amerykańskie losy włoskich emigrantów z początku XX wieku?" I przymuszony jakąś zawodową koniecznością szukałem w tej historii problemów uniwersalnych (tak jakby rodzina sprawą uniwersalną nie była). Gnany męską potrzebą idei nie mogłem uchwycić sensu czytania tej powieści (rodzina ideą jest chyba tylko w hasłach wygłaszanych przez polityków, a właśnie trwające wybory uzmysławiają, że jest to idea już mocno zużyta, bo mało się o niej mówi podczas kampanii - pytanie: smutne to czy nie).
Jedną z przyczyn tego, że zasadnicza wartość tej książki mi umykała, był chyba sposób, w jaki ją czytałem. Była to dla mnie lektura do autobusu (bo tak sobie myślałem, że pewnie nieskomplikowana historia świetnie się na taką codzienną 40-minutową okoliczność nadaje). Dopiero od wczoraj (bo wolnego dużo bardzo się zrobiło) zanurzyć się mogłem w nią bez reszty. Zrazu tylko z obowiązku - by skończyć przed wakacjami - później już całkowicie pochłonięty, by po przeczytaniu ostatniego zdania doświadczyć dawno nieodczuwane wzruszenie (wzruszenie w ogóle, a nie związane z tą konkretną historią). Bo choć konstrukcja tej historii jest nieco impresjonistyczna (czyli brak w niej wyrazistego, zasadniczego wątku a całość składa się z szeregu epizodów składających się na niemal 40-letnie zmagania z losem rodziny Angeluzzich-Corbo) to jednak czytanie na raty jej nie służy (zresztą, tak jak zawsze; lecz są książki, które nadają się do czytania podczas codziennych dojazdów do pracy, nie mówiąc o tym, że doskonale się w tej roli sprawdzają utwory, które lubimy i znamy, a które pragniemy sobie tylko przypomnieć). Skupieni na poszczególnych sytuacjach nie zawsze jesteśmy w stanie dostrzec głównego bohatera tej książki. Bo, tak jak w życiu, nie jest to postać pchająca się na plan pierwszy... przeważnie...
Tym bohaterem jest matka.
Niepiśmienna, uboga Włoszka, która w Nowym Jorku walczy z losem i Bogiem o swoje szczęście. Szóstka dzieci, dwóch mężow (pierwszy umiera, drugi wariuje) i Wielki Kryzys...

W "Ojcu chrzestnym" Coppola (t tak pewnie także jest w książce Puzo) wykreował świat, w którym to mężczyźni decydują o przetrwaniu rodziny. Kobiety w nim głosu nie mają, a jeśli tego nie rozumieją, to brutalnie wskazuje im się ich miejsce. Gdy nie są w stanie tego zaakceptować, dochodzi do rodzinnego dramatu. Ale to brak otwartości mężczyzn i ich kurczowe trzymanie się archaicznych obyczajów (głównie związanych z patriarchatem) prowadzi do tragedii.
W "Dziesiątej Alei" mamy do czynienia z tym samym światem wartości, z tą samą obyczajowością, która konfrontowana jest z Nowym Światem. Los dzieci Lucii Santy odzwierciedla rozmaitość ról, które w tym świecie mogą pełnić urodzeni już na tym odległym od tradycyjnych wartości kontynencie. Od gangstera po nauczycielkę czy lekarza. A ginie ten, który
w Italii pewnie wiódłby szczęśliwe życie (tak sobie wnioskuję na podstwie jego charakteru charakteryzującego się brakiem przystosowania). Cóż znaczy jedna ofiara...
Tym razem Puzo bardzo jednoznacznie wskazuje na to, że przetrwanie rodziny od kobiety zależy przede wszystkim. I w sposób niezwykle wiarygodny a jednocześnie przejmujący kreuje postać Lucii Santy - kobiety ubogiej, niezbyt przebojowej (w przeciwieństwie do niektórych jej włoskich przyjaciółek), słabo orientującej się w świecie - nawet bez jednoznacznego systemu wartości (pod koniec dochodzi do wniosku, że świat jest tak poukładany, że żadne zasady postępowania nie są w stanie zagwarantować nam sukcesu w życiu; a przecież jej ambicje są nader skromne), poza jedną - rodziną... Ale właśnie, w przeciwieństwie do niektórych naszych współczesych polityków, nie była to dla niej idea; co nie znaczy, że wszystkie decyzje podejmowała instynktownie. Ale spekulacje towarzyszące podejmoaniu przez nią niektórych z nich pojawiały się, gdy dochodziło do konfliktu wartości i musiała się sprzeniewierzyć czemuś odwiecznemu dla dobra...
Gorzki amerykański raj...
"Chciałam to wszystko osiągnąć bez cierpienia. Chciałam tego bez konieczności opłakiwania dwóch mężów i ukochanego dziecka. Chciałam tego wszystkiego, ale bez wzbudzania nienawiści u syna poczętego z prawdziwej miłości. Chciałam tego wszystkiego, ale nie kosztem wyrzutów sumienia, zgryzot, strachu przed śmiercią i grozą dnia sądu ostatecznego. Zachowując niewinność".
Można by powiedzieć: kazdy by tak chciał.
Lekturę kończymy odczuwając dla niej podziw... z jednoczesnym przekonaniem, że jest to podziw wobec postaw, które coraz mniej obecne są w świecie nas otaczającym (takie moje subiektywne wrażenie bardzo) i że teatralnej histerii na pogrzebie Vincenza przyglądałbym się z takim samym dystansem jak Gino...
Bo to z tym, przeklętym przez Lucię, bohaterem mam chyba najwięcej wspólnego. I w sumie powinienem sporządzić blogową notkę o tej postaci, obnażając się przy okazji. A ja sprytnie opisałem postać, z którą niewiele mam wspólnego, ale na której postawę patrzę z zadziwieniem podszytym zazdrością. Trochę jak Gino przyglądający się swojej matce (tyle że w jego spojrzeniu pod koniec był już widoczny ładunek demonicznego zła).
Gino, który wolał uciec na wojnę (która przerodziła się po ataku na Pearl Harbor w światową) niż być uwikłanym w relacje rodzinne.
"Teraz już była pewna, że Gino nie wróci po wojnie do domu. (...) Że zostanie pielgrzymem i w marzeniach będzie szukał swoich własnych Ameryk".

Mario Puzo: Dziesiąta Aleja

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Gorycz władzy

Najbardziej samotni są bohaterowie mitów
... i wielcy tego świata (co czasami na jedno wychodzi). Pewnie jeszcze kilka innych kategorii by się znalazło (z tych najbardziej dramatycznych to jeszcze samotność choroby i cierpienia a także starości... szczególnie tej, gdy się jest rzeczywiście całkowicie pozbawionym bliskich...), lecz ja chciałem kilka słów o "Elżbiecie królowej Anglii" Ferdynanda Brucknera. Obejrzałem sobie ten stary telewizyjny spektakl i zatęskniłem bardzo za tradycyjnym teatrem telewizji. Jest to jedna z tych strat, które przyniosła nam wolność. Strat niepotrzebnych. Widząc to, co dzieje się obecnie w telewizji, trudno mieć nadzieję na powrót tej niezwykłej i wyjątkowej formuły teatru.

Elżbieta Brucknera...
ponieważ to teatr, nie oczekiwałem skrupulatnego odtworzenia słów, zdarzeń, postaci...
Teatr pozwala na zasadzie syntezy zwrócić uwagę na jakiś szczególny aspekt wydarzeń historycznych, których dotyczy. I czasami rzeczywiście to te wydarzenia zaczynają w pełni decydować o napięciu dramaturgicznym do tego stopnia, że zapomina się o człowieku. W tej sztuce jest i jedno i drugie.
Trzy godziny (w teatrze to już coraz rzadziej się zdarza taka długa sztuka, widzowie coraz mniej cierpliwi są, siedzenia coraz twardsze, pragnienie zamiany miejsca dojmujące), więc wiele różnych rzeczy można było w tym spektaklu pomieścić.
Ale ponieważ ja (i tu przypomnę po raz kolejny) nie recenzję piszę a jedynie pisanie piszę zbaczając czasami na bezdroża, więc pominę np. przeobrażanie się Anglii z kraju skoncentrowanego na obronie swej odrębności i suwerenności w państwo o ambicjach (zrealizowanych jak wiemy) mocarstwowych.
Pominę też konfrontację dwóch rodzajów władców: Filipa poświęcającego się dla idei chrystusowej (w imię której unieszczęśliwił - choćby za pomocą inkwizycji - wielu ludzi) i Elżbiety - pragmatyka z kompleksem braku idei... (ale napięcie istniejące pomiędzy tą dwójką jest w sztuce niezwykle ambiwalentne; taki niemal wzorcowy przykład bliskości, jaka rodzi się pomiędzy zaciekłymi wrogami)
Są to tematy wciągające bardzo, ale...
Elżbieta ma lat 60 a Essex... dużo dużo mniej...
Kobieta, która osiągnęła wszystko, co w jej sytuacji było możliwe (i to bez parytetów i armii feministek)...
Kobieta, której kobiecość staje się ważna tylko jako element polityki dynastycznej (co oczywiście specjalnie jej nie wyróżnia wśród władców tamtych czasów, ale warto pamiętać o tym, gdy staramy się spojrzeć na nią jak na kobietę właśnie).
Kobieta stara...
W jaki sposób odróżnić szczere uwielbienie od fałszywych pochlebstw? Jest to trudne w prostych sytuacjach zależności. A co dopiero, gdy ona jest królową. Przyzwyczajoną zresztą do tego, że się ją podziwia. Jest też kobietą, która chciałaby być kochana nie jako królowa, lecz właśnie jako kobieta (czy rzeczywiście tego pragnęła, nigdy się nie dowiemy, ale przecież jest to bardzo prawdopodobne). Ale jest także starą kobietą...
Nigdy nie będzie wiedziała, czy jest autentycznie kochana (i ta gorycz niesamowita, gdy dowiaduje się od Bacona, że był on współautorem listów Essexa do niej; i to jego 'niewinne'
zadawanie jej bólu, gdy jej to mówi... tylko tak można choć trochę poniżyć tę, która wczesniej sama takie okazje wykorzystywała).
Tego rodzaju zależność zawsze naznaczona będzie piętnem nieufności.
i trzeba swą miłość bardzo mocno stłumić, by wydać wyrok na wielbiciela, który zdradził
Podobno po ścięciu Essexa Elżbieta już nigdy nie funkcjonowała tak jak wcześniej. Nawet, jesli to legenda, to wielce prawdopodobna.
samotność wielkich
samotność starości
Jeżeli wszyscy sa całkowicie od ciebie uzaleznieni, żadne ich słowo, nawet to dotyczące najintymniejszych uczuć, nie może być wiarygodne.
A i tak przy całej ostrożności i dystansie nie można ustrzec się takiego Bacona (niektórzy twierdzą, że to on był Szekspirem, bo w przeciwieństwie do stratfordczyka był świetnie wykształcony), który potrafi cynicznie wykorzystać swą inteligencję, by osiągnąć cel, czyli pchnięcie Anglii na drogę rozwoju mocarstwowego. Na drodze stoi mu tylko stara, ostrożna nazbyt królowa (oj, musiał mocno przeżywać ten ambitny i inteligentny karierowicz to, że kobieta przypomina mu, gdzie jest jego miejsce w szeregu).
Ale potrafił... stać się reżyserem zdarzeń (przynajmniej w tej sztuce), a królowa umierając miała poczucie pewnie, że to, co było blaskiem ostatnich lat jej panowania - miłość - mogło być (właśnie - mogło być, bo nie musiało: Essex przecież mógł ją rzeczywiście kochać, tyle że wykorzystany został przez Bacona a później jego urażona duma pchnęła go na drogę spisku... ale tutaj to możemy gdybać w nieskończoność... i to ciekawe nawet jest; jak było, nawet królowa się pewnie nigdy nie dowiedziała) tylko elementem perfidnego planu.
I Ona - mistrzyni udawania, Ona - która nikomu nie pokazywała się bez niemalże już barokowej charakteryzacji - została ograna (niezwykła scena, gdy Essex zobaczył ją w negliżu - porażający dramat starej kobiety, która i tak potrafiła zachować dumę...)

Tradycyjny teatr telewizji, który pozwala z bliska przyglądać się niezwykłemu kunsztowi aktorskiemu. Bo to spektakl przede wszystkim bardzo teatralny i aktorski...
Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jan Frycz, Marek Walczewski, Henryk Machalica, Zdzisław Wardejn, Bogusz Bilewski, Adam Ferency, Piotr Machalica, Michał Bajor...

F. Bruckner, Elżbieta królowa Anglii, reż. Laco Adamik

sobota, 5 czerwca 2010

Narracja historyczna czyli radość pisania

Historia...
O historii różnie bardzo można. Tak w literaturze jak i w kinie (zresztą w podręcznikach także, ale ten tekst nie będzie dotyczył wątpliwości dotyczących tego, w jakim stopniu naukowe książki historyczne są także jednym z typów narracji o świecie; narracji, której wyróżnikiem jest konwencja mająca swe korzenie w dziewiętnastowiecznym scjentyzmie).
Można niczym Aleksander Dumas skupić się na przygodach całkowicie fikcyjnych bohaterów, których brawurowe awantury całkowicie dominują nad poważniejszą analizą skomplikowanych procesów historycznych (a więc siłą rzeczy tło - czyli tak zwana prawda historyczna - jest uproszczona tak, by zbytnio nie absorbować czytelnika; niestety czytelnik nieświadomy konwencji w takim wypadku zaczyna postrzegać przeszłość przez pryzmat tychże uproszczeń i w ten sposób horyzont wyobrażeń dotyczących komplikacji świata, w którym żyjemy dramatycznie ubożeje).
Można też skupić się na postaciach, które znamy z podręczników do historii: na Elżbiecie, Henryku czy Williamie (wtedy, gdy zakochany jest). Uproszczonych interpretacji w dziełach opowiadających o ich losach także jest co niemiara oczywiście, ale przynajmniej prowokują do przyjrzenia się poważniejszego historii.
No i jeszcze gdzieś tam jest ktoś taki, jak Teodor Parnicki, którego pisanie jest jakby przekopywaniem się przez sterty różnych innych tekstów po to, by uświadomić czytelnikowi, że nasz sposób postrzegania historii zapośredniczony jest przez zmieniające się permanentnie konwencje (które on jednocześnie w swoich utworach wykorzystuje, co potwornie utrudnia lekturę - ale mi się podobało).
Gdy dawno temu chłopcem małym byłem zdecydowanie bardziej przepadałem za wersją reprezentowaną przez Sienkiewicza niż np. przez Golubiewa. Dzisiaj jest inaczej. Z tym, że różnica przede wszystkim polega na 'zdolności filmu (obecnie zdecydowanie częściej niż z książkami mam do czynienia z tego typu filmami) do skłonienia mnie do ponownego obejrzenia'; a powracam do tych, które prowokują mnie do poszukiwania dodatkowych informacji, dzięki którym lepiej zrozumiałbym czasy i ludzi... gdy tego nie ma, film prędzej czy później ulega zapomnieniu...

(właśnie sobie uświadomiłem, że wszystko, co dotąd tu napisałem, wstępem jest tylko do sformułowania glosy do właśnie obejrzanego filmu Kapitan Alatriste [a dlaczego ten film a nie "Robin Hood" najnowszy, tego nie wiem, choć przecież film Ridleya Scotta mógłby być pretekstem do bardziej śmiałego pisania nie na temat; ale o nim to może kiedyś, bo tam jednak jest coś, co lubię bardzo, czyli tworzenie się mitu...]; i dobrze, że sobie przypomniałem, bo skuszony kolejnymi skojarzeniami pewnie do tego filmu nigdy bym nie doszedł zbłądziwszy wśród wijących się znaczeniami dygresji nomadycznych i okazałoby się, że mój tekst tekstem nie jest [co nie znaczy, że przestałby Być - zostałby jedynie zaklasyfikowany pogardliwie do klasy grafomanii, czyli bytów, które na istnienie nie zasłużyły i które są pozostałością aktu nazbyt dowolnego i w dodatku roszczącego sobie... i pewnie w ten sposób doszedłbym do "Ucieczki z kina Wolność" - filmu opowiadającego między innymi o miejscu, w którym przebywają twórcze twory wykluczone] , bo pozbawiony jest kilku immanentnych cech wyróżniających tego rodzaju twory; warto jednak ostrzec czytelników, których prace są jeszcze wciąż oceniane przez belfra: broń Boże nie bierzcie przykładu, pisząc swe dysertacje, z Nomady...)

Ad rem...
1622 - 1643, Hiszpania, wojna trzydziestoletnia (w odległej Rzeczypospolitej - byłoby to od , mniej więcej, bitwy pod Chocimiem po założenie miasta Wejherowa... nieoceniona wikipedia)
od hiszpańskich wojen we Flandrii (charakteryzowanej nader ponuro przez bohatera filmu; ciekawe, co by powiedział o ziemiach jeszcze bardziej oddalonych od jego centrum świata, czyli od Madrytu) po bitwę pod Rocroi (specyficzne, że w sekwencji pokazującej tę bitwę, mamy do czynienia z jednej strony z heroiczną grupą żołnierzy hiszpańskich - nieźle zresztą sfatygowanych - a po drugiej z przeważającymi siłami wojsk francuskich w całkiem jeszcze niezłym stanie; i choć trudno Hiszpanom zarzucać fałszowanie historii, bo pod koniec bitwy rzeczywiście tak to mogło wyglądać, aczkolwiek na jej początku stosunek sił był dokładnie odwrotny [w filmie mamy do czynienia zresztą ze swoistym komentarzem do twórczego traktowania pamięci o przeszłości: bohaterowie w pewnym momencie komentują prawdę historyczną obrazu Velazqueza "Kapitulacja Bredy"; obrazu dotyczącego wydarzenia, w którym uczestniczyli - i wytknąwszy mu pierwej nieścisłości, stwierdzają, że i tak jest wybitne])
czyli czas stopniowego podupadania potęgi Hiszpanii i gdybyśmy mieli szukać problemu dotyczącego, będących w tle, procesów historycznych, to pewnie musielibyśmy wymienić ten właśnie
Dlaczego do tego doszło? Dlaczego Hiszpanie dali się pokonać mniej licznym Francuzom (ale przypominam: o tym, że stosunek sił taki właśnie był, to tylko ewentualnie Hiszpan wie a nie przeciętny widz, który takiego pytania sobie nie zada - on wyjdzie z kina z niezwykle heroicznym wyobrażeniem o ludziach pochodzących z Półwyspu Iberyjskiego i w ten sposób utrwali się przekonanie, że gdy jest nas mniej, gdy jesteśmy wycieńczeni walką a przeciwnik proponuje nam korzystne warunki kapitulacji, to należy gardząc wrogiem dać głowę pod nóż [notabene później Hiszpanie przyjęli warunki zawieszenia broni, o czym w filmie nikt nie pisnął])?
Utwór jest typowym reprezentantem gatunku 'płaszcza i szpady' (i trzeba przyznać, że oba te rekwizyty dość często są w użyciu), więc tylko zarysowuje w tle pewne propozycje odpowiedzi na tak postawione pytanie: zdemoralizowany król, intrygi arystokracji, prywata, niedoinwestowanie armii (można by powiedzieć, że jest to kolejny dowód na to, że już wtedy do Europy należeliśmy, boć przecie u nas równie budująca sytuacja miała miejsce; tylko jak oni - przy takim nastawieniu - mogli przez 30 lat tę wojnę prowadzić?)
Ale czy tak naprawdę jest to problem, który powinien nas intrygować a tym bardziej niepokoić?
To chyba dobrze, że jedno z mocarstw nieco podupadło (myślę tak pewnie, bo Hiszpanem nie jestem)...
Niezależnie od tego, jak historycznie uzasadniona, nie budzi mego zachwytu polityka mocarstwowa - czy to dziś, czy w XVII w. I wiem, że jest to spojrzenie ahistoryczne, aczkolwiek myślę, że uzasadnione, jeżeli pojawia się przy okazji snucia refleksji o filmie historycznym.
Bo po co dziś ktoś taki film robi?
Mam nadzieję, że poza rozrywką w postaci obserwowania przygód, mniej lub bardziej oryginalnych, twórcy chcą zaoferować choć namiastkę dyskusji ze współczesnością (a jeśli w ogóle ich to nie obchodzi, a film cieszy się popularnością, to jest to dość ponury obraz, ale - współczesności). A to, choć trochę uzasadniać może stawianie pytań o charakterze ahistorycznym.
A więc typowy kolos u schyłku, któremu trudno współczuć - a i więcej: heroiczna klęska pod Rocroi, będąca zapewne świadectwem niewydolności państwa i nieudolności elity rządzącej - z ulgą powinna być przyjmowana.
Jest jednak inaczej, bo widz nie z Kolosem a z bohaterami utożsamiwszy się pierwej, podziwia ich męstwo i ogarnięty współczuciem dla walczących kończy oglądanie filmu (ostatni kadr - zatrzymany - kapitan Alatrist z wściekle atawistycznym okrzykiem na ustach rusza do samobójczego ataku). Co zresztą im właśnie się należy (że tak lewacko dopowiem).
No właśnie, przecież ten film nie o procesach historycznych jest (tak, jakbym kolejny wstęp do wpisu miał za sobą:-)) a o dwóch ludziach żyjących w czasach, w których niebycie żołnierzem mogło tylko niektórym kobietom się podobać - i to tym, które matkami albo siostrami były.

Świat mężczyzn - ich cynizmu i honoru ( w zależności od sytuacji i sfery).
Świat, w którym kobiety, jeśli są rozsądne, także muszą , by zadbać o swą przyszłość - porzucić mrzonki o uczuciach. I porzucają. Lecz, paradoksalnie, to mężczyźni są ich niewolnikami. Bo ci, których się wyrzekły, kochają je nadal i są w stanie im wszystko wybaczyć. Można by z tego wyciągnąć wniosek, że - zgodnie z gatunkiem - ze światem honoru do czynienia mamy. Tu się jednak zaczyna kłopot - z tym etosem różnie bywa. Są sytuacje, w których nawet wieloletni towarzysz broni może nam zadać śmiertelny cios rapierem - co ciekawe, nikt nie jest tym faktem zdziwiony ani oburzony; jeśli ciosy były wzajemne, to jeszcze sobie w ostatniej chwili pogadają o tym, jaki ten świat jest beznadziejny. Można powiedzieć, że mamy w tym filmie do czynienia z opromienionym niemało etosem najemnika, który zbratany jest ze śmiercią (taki zawód i dziś pewnie najemnicy wynajmujący się do robienia wojny raz są po przeciwnych stronach a innym razem po tej samej... i trudno, żeby mieli do siebie pretensje w momencie, gdy są zmuszeni wzajemnie się pozabijać; byłoby to nieprofesjonalne), walczy przeważnie zgodnie z ustalonymi zasadami (choć gdy jest krucho z forsą, to jest człowiekiem do wynajęcia i podejmuje się zadań, które raczej do ukształtowania legendy się nie przyczynią).
Świat, w którym mężczyzna uświadamia sobie, że może być potrzebny kochanej kobiecie, gdy jest już za późno. I wcale nie ma w tym nic romantycznego. A także w tym, że inna kobieta, by być pewniejszą swej przyszłości, porzuca kochanka, który przecież prędzej czy później zginie. I płacze ona potem do końca życia.
Świat, w którym bohater (Vigo Mortensen grający troszkę podobnie do swej roli we "Władcy pierścieni") do końca czuwa nad życiem syna swego kumpla, bo ten mu taką prośbę wyszeptał umierając podczas bitwy. Ale ten sam bohater potrafi bez mrugnięcia okiem innego swego kumpla zabić, gdy ten wyciągnął rękę nie po swoje złoto - żeby nie było, nie był później pewien, czy ten nie miał racji. Ale znowu było za późno.
Bo on tylko najemnikiem był.

Ja nawet nie wiem, czy o tym filmie warto było tyle pisać. Lecz tyle mojego, ile sobie postukam w klawisze:-) - utwory, o których piszę, są tylko dla mnie pretekstem - i to nie tyle do refleksji, co pisania właśnie... (ktoś mnie tydzień temu zapytał, co mi sprawia przyjemność - bo ja taki dziwny niby jestem - to odpowiadam: między innymi właśnie to - pisanie, oglądanie, czytanie; i nie po to, żeby z tego coś było - sprawia mi radość sam stan - pisania, oglądania, czytania...
no i jeszcze lubię, gdy mnie myślątka niczym spuszczeni z łańcucha nomadzi doprowadzają do miejsca, którego dotąd nie znałem:-)
No właśnie, żebym nie zapomniał: film ten bardzo dobrze się ogląda; jest sprawnie zrobiony, w miarę klarownie opowiedziany, są dobre kreacje aktorskie (piękne dwie kobiety: Elena Anaya i Ariadna Gil) i obrazy - o tak! - nawiązujące między innymi do Velazqueza (a jednocześnie miały być pewnie wiarygodne, bo dużo na nich brudu i krwi a bohaterowie nieraz i w łachmanach, ale czasami to wszystko jednak jakoś tak bardzo malownicze jest, mało odrażające i podejrzewamy, że pewnie nie śmierdzi... - to niesamowite jak turpizm wpłynął na skonwencjonalizowanie estetyczne brzydoty - ona naprawdę stała się ładna).
Dobre kino, żeby sobie odpocząć a później jeszcze kilka słów napisać; słów nie pod przymusem przywoływanych do porządku, co możliwe tylko wtedy, gdy kilka dni wyjętych jest z rytmu codzienności.

Kapitan Alatriste, reż. Agustin Diaz Yanes

czwartek, 3 czerwca 2010

Nie-boski klasztor

Mimo że w naszej kulturze powstały takie dzieła jak Faust czy Mistrz i Małgorzata, to mam wrażenie, że bohater tych książek - czyli diabeł - współcześnie najlepiej zadomowił się w kulturze popularnej. A ponieważ Behemotha nie słucham a i nie przepadam za tanimi horrorami (oczywiście nie mam na myśli filmów Polańskiego), to rzadko coś współczesnego prowokuje mnie do snucia myślątek na temat ducha, który przeczy. Zresztą, nawet, gdy próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, kim jest Woland, to także towarzyszy mi świadomość, że traktuję go jako symbol czy też figurę literacką, a nie jako znak sił demonicznych realnie wpływających na ludzki los.
(przyznaję jednocześnie, że gdy wypowiadam imię Diabła towarzyszy mi leciutki nieokreślony lęk, który pewnie i Bułhakow miał na myśli ostrzegając, by go nie przywoływać bez potrzeby, bo a nuż może się ucieleśnić)
Nawet gdy oglądałem świetny spektakl Lupy Mistrz i Małgorzata i uświadomiłem sobie dzięki niemu, że można pojawienie się świty Wolanda w Moskwie potraktować jako intensywne pragnienie bycia - kogoś, kto z tego świata został już wyeliminowany (bo przecież pojawia się ona w momencie, w którym Berlioz kategorycznie umieszcza jego istnienie wśród mitów i legend). Bo to straszne być przecież musi - poczucie, że się istnieje wspóistniejące ze świadomością, że nikt twego istnienia nie zauważa. Jakież to ludzkie... i jak bardzo musi taka samotność doskwierać...
Tak, tylko że ja, przyglądając się tej świetnej scenie, w której diabelskie towarzystwo próbuje być (nie ma tego w powieści, a było popisem subtelnego, bardzo oszczędnego aktorstwa - zagrać pragnienie bycia!), nadal o człowieku a nie o wyparciu nie-boskiego z naszego świata myślałem (nie mówiąc o tym, że przede wszystkim zachwycony byłem samą sceną i aktorstwem - czyli estetyka wzięła górę nad metafizyką, co dość istotnym problemem religijnym jest).

Musiałem ten wstęp zrobić, bo obejrzałem dziś film, po którym mocno skonsternowany byłem (wciąż w sumie jestem). I dzisiejszy wpis, bardziej niż kiedykolwiek, robię dla siebie - mam nadzieję, że moje komórki zwane szarymi (dlaczego w tym wypadku nie ciemnymi) nieco się rozbrykają i mimo czasu wolnego ułatwią mi choć w jakimś stopniu ogarnięcie tego, co opowiedział mi Manoel de Oliveira w filmie Klasztor.
Sięgnąłem po niego skuszony krótką notką, w której pojawiła się informacja, że bohater tego filmu (Malkovich, zadziwiający mnie rozmaitością filmów, w których gra - od Lotu skazańców przez Niebezpieczne związki po tak hermetyczne dzieło jak to) poszukuje w tytułowym klasztorze dowodów na to, że Szekspir nie był Anglikiem lecz hiszpańskim żydem. Pomyślałem sobie, że będzie to kolejne dzieło zainspirowane tak niejasną biografią twórcy, który wciąż inspiruje kolejne pokolenia badaczy do pisania prac na temat jego istnienia czy wręcz nieistnienia (prawie tak jak z Wolandem Lupy - duch Szekspira musi się nieźle zżymać spacerując po niebiańskich łąkach, gdy docierają do niego kolejne teorie, w których się udowadnia, że w ogóle nie istniał a jego utwory są dziełem np. Marlowe'a).
Film z Szekspirem (tak mi się przynajmniej wydaje) niewiele ma wspólnego. To, że filmowy profesor zajmuje się wspomnianym problemem ma chyba służyć uwypukleniu pewnej ludzkiej cechy: dumnemu dążeniu do nieśmiertelności uzyskanej na drodze duchowego rozwoju, a dzięki wykorzystaniu do tego tak wydumanego tematu badań podkreślona zostaje absurdalna ludzka ambicja, której celem jest dokonanie niemożliwego.
To nie Szekspir jest niezbędny do zrozumienia lepszego tego filmu a Goethe. To jego Faust przywoływany jest co rusz przez bohaterów i to z bohaterem tego dzieła zaczynamy w pewnym momencie utożsamiać Michaela (niestety - Fausta znam niewystarczająco, co tym bardziej utrudnia mi rozmowę z Oliveirą). A w pewnym momencie inny bohater tego filmu niemal każe siebie utożsamiać z Mefistofelesem (Naltar cytuje dzieło Goethego z pamięci).
Bohater, niczym Faust, jest we władzy żądzy wiedzy (lecz w tym filmie, podobnie jak i w Mistrzu i Małgorzacie nie mamy do czynienia z prostymi analogiami do dzieła Goethego, np. to Mefistofeles zakochuje się w towarzyszce życia Michaela - Helene [tak, tak znowu Faust] i to ona w gruncie rzeczy potraktowała go instrumentalnie, by odzyskać uczucie męża zatopionego w zapleśniałej stercie archiwalnych papierzysk [w roli Helen - Catherine Deneuve o nieśmiertelnej urodzie]; Helen, która także walczy z cielesnymi siłami ciemności, ale jednocześnie kojarzona jest z Jasnowłosą Dziewicą, figurą Matki Boskiej i może dzięki temu okazuje się silniejsza od Naltara). Profesor od Szekspira spotyka na swej drodze... członków sekty satanistycznej. Niemal od początku jest to dla widza jasne, od momentu, gdy Naltar staje na tle wielkiego pentagramu; od tego momentu zaczęła się moja konsternacja, bo myślałem że obejrzę klimatyczny film, którego akcja rozgrywa się w ascetycznym miejscu doświadczania Wielkiej Ciszy. I opowieści o tych, którzy - dawno dawno temu - w tym niezwykłym miejscu dawali wyraz ludzkiej woli w dążeniu do świętości, w filmie się pojawiają. Poznajemy wraz z bohaterami surowe groty, w których, zapominając o potrzebach ciała, wznosili się na wyżyny ducha. Lecz już na początku przewodnikowi wyrywa się spontaniczna uwaga, że byli głupcami. A przewodnik - Baltazar - jest niezwykle podobny do najwyższego kapłana kościoła satanizmu laveyańskiego Antona Szandora La Veya (wiem to przez przypadek, bo oczywiście odpaliłem sobie wikipedię, by coś niecoś doczytać a tam zdjęcie, które jak ulał pasuje do aktora - Almeidy - aktora, który gra rolę bohatera mieszającego w swych wypowiedziach kilka języków...).
W hierarchii wartości satanizmu laveyańskiego najważniejsze jest opowiedzenie się po stronie życia, witalności (seksualność i pragnienia z nią związane nie są tu oczywiście bez znaczenia). Zgodnie z jego zasadami człowiek powinien dążyć do zaspokojenia swoich pragnień za wszelką cenę, nie oglądając się na jakiekolwiek ograniczenia moralne czy kulturowe (to też oczywiście na podstawie wikipedii:-)). Przytoczyłem te najważniejsze zasady, bo są one ważne dla zrozumienia podstawowego konfliktu, z którym mamy do czynienia w tym filmie.
Czytając notkę w wikipedii, pomyślałem sobie, że 90% światopoglądu laveyańczyków (nie wiem, czy istnieje takie słowo:-)) odzwierciedla typ postawy przeciętnego człowieka współczesnego. Więc może Oliveira właśnie na ten temat też chciał mi coś powiedzieć; może uzmysławia, jak bardzo nieświadomymi członkami jakieś sekty jesteśmy. A przecież nigdy byśmy się do tego nie przyznali... (Tym bardziej, że oni chyba w osobowego diabła nie bardzo wierzą. A i ich cześć dla zwierząt z modą na wegetarianizm ideologiczny troszkę ma wspólnego)
Do myślenia także daje to, że klasztor to już dziś muzeum dość mocno splądrowane i popadające w ruinę, a kustoszem tegoż jest czciciel diabła Naltar, który mówi w pewnym momencie: "Teraz jest lepiej, ludzie są dobrowolnie źli"(towarzyszy tej wypowiedzi demoniczny śmiech Luisa Miguela Cinty, którego uroda nie pozostawia złudzeń co do roli, którą kreuje).

Oglądanie tego filmu jest źródłem swoistej przyjemności. Mimo że pozbawiony byłem komfortu rozumienia z niezwykle perwersyjną uwagą wpatrywałem się w ekran. Powolny rytm i wysmakowane zdjęcia nie pozwalały na oderwanie uwagi. I choć sfera ludzkich, bardzo ludzkich pragnień jest tam mocno obecna, to nieobecna tam jest trywialna cielesność. Wszystko rozgrywa się w wymiarze duchowym. A bardzo ważnym elementem wyrazu jest muzyka. Muzyka Mauzamiego (utwór, do którego podałem link, troszkę przypomina muzykę z filmu) niemal od początku niepokoi uświadamiając, że zauroczenie obrazem rzeczywistości może nas sprowadzić na Manowce. Uprzedza nas o tym twórca na samym początku, ostrzegając w momencie przekraczania przez bohaterów bram klasztoru: "Jeżeli wchodzicie do tego klasztoru, bądźcie głusi, ślepi i niemi", co oczywiście kojarzyć się musi ze słynnym napisem nad wejściem do bram piekieł w Boskiej komedii:
"Pozbądźcie się wszelkiej nadziei wy, którzy tu wchodzicie".

Klasztor, reż. Manoel de Oliveira