środa, 29 maja 2019

Trojanki po raz wtóry


Jeszcze małe 5 groszy o „Trojankach” Klaty, bo po raz kolejny sobie tę przyjemność sprawiłem. Kilka skojarzeń do głowy przyszło. Czytanie znaków. Subiektywne.

Piasek pokrywający całą scenę ma oczywiście bardzo realne odniesienia do położenia geograficznego Troi. Ale przecież to i skojarzenie z piaskownicą być może, w której bogowie zabawiają się ludźmi niczym niefrasobliwe i obrażalskie małe demony z osiedlowych placów zabaw. Gotowe zniszczyć świat pod byle osobistym pretekstem związanym z urażoną przewrażliwioną dumą. Uwypuklone to zostało jeszcze przez sposób gry Sylwii Góry-Weber wcielającej się w rolę Ateny: infantylny śmiech, nagłe niemotywowane zmiany emocji, obrażona dziewczynka, której kolega z piaskownicy poszturchnął  lalkę.
Można się obruszyć. Powiedzieć, że bogowie (Bóg jeden jak twierdzą niektórzy) tacy nie są. Jeżeli On jest, to pewna, że nie taki. Ale wielu bardzo, bardzo ludzi zachowuje się tak, jakby tacy byli, jakby nawet ten Jedyny dla niektórych właśnie takim infantylnym humorom ulegał. Zsyłając potop lub żywy ogień na tych, którzy podrażnili jego ego.
I ci ludzie, brodzący na bosaka w piasku. Z trudem poruszający się w świecie, w którym każdy ich ruch skrępowany jest okolicznościami Losu. Aż dziw bierze, że potrafią być samodzielni. Albo im się wydaje, że są samodzielni.
Piasek to pustynia. Z której wyłaniają się umarli. Bądź się pogrążają w tym piasku niepamięci.

Autentyczne w tej sztuce wydają się być tylko ból i cierpienie. Takie przynajmniej mamy wrażenie do pewnego momentu. Bo gdy Hekabe po dokonaniu zemsty siada sobie z Polymestorem na piaseczku i gaworzą niczym podstarzali plażowicze na sopockiej plaży o mającej nadejść przyszłości, przypominamy sobie, że to teatr tylko. I to cierpienie i ból, które tak przejmujące  wcześniej także. Ale czy chodziło twórcy o to, by uprzytomnić nam, że nawet skrajne emocje w życiu teatralizujemy? Że Formą, jakby powiedział Gombrowicz, jest wszystko. Od manifestowania doświadczanego cierpienia aż po to oczywiste wtopienie się w tłum masek. W tym spektaklu są one antyczne, ale choć różniły się od tych Jamesa Ensora, to i tak skojarzenie z nimi miałem. Bo co za różnica? Skoro o dezyindywidualizacji świadczą. Tłum wojów greckich, których Talthybios charakteryzuje jako szlachetnych herosów oddających cześć dzielnej Polyksenie poświęconej na grobie Achillesa. Najmocniejsza scena w spektaklu, odzwierciedlająca kontrast istniejący pomiędzy wzniosłą opowieścią o wojnie a haniebną rzeczywistością. Tłum opasłych opojów gwałcących niewinność i kobiecość. Nieważne, czy robią to w maskach antycznych czy współczesnych. Są częścią ulegającej zwierzęcym instynktom masy. To chyba to najbardziej poniżające zniewolenie ukazane w tej sztuce. Brodząc w piasku jesteśmy naiwnie przekonani, że jesteśmy sobą, że własną niezawisłą wolą z wysiłkiem niemałym kształtujemy swój los; gwałcąc stajemy się częścią dzikiego stada. Dla niepoznaki przyodzianego w antyczne maski starców. Są tacy, którzy nadal nie widzą, że to tylko maski skrywające prymitywne instynkty.
Łydki, łydki, łydki
Wojna to gwałt a nie wzniosła pieśń na cześć bohaterstwa. Jasno świecić w jej świecie może tylko postawa kobiecego cierpienia przejmująco ukazana w tańcu Kasandry, podczas oglądania którego zawsze przechodzi mnie dreszcz estetycznego (tak, tak, bo to przecież nadal forma) wzruszenia. Pod jego  koniec zwycięzcy faceci wnoszą na scenę leżaki i deskę do surfingu. Jest to zapowiedź następnej części, w której przenosimy się do Egiptu niczym na wczasy all inclusive z biura podróży „Itaka”. Ale miałem też skojarzenie odwołujące się do bieżącego życia politycznego. Nasz świat płonie, a dla wielu najważniejsza jest ta plaża właśnie. Która łączy w sobie dramatyczne przeciwstawienie bezmyślnego leżakowania z trudnościami związanymi z brodzeniem w przez okoliczności losu.  
Takie proste myślątko dotyczące spraw aktualnych miałem także, gdy zobaczyłem Polydora owiniętego w folię, co miało w jakiś sposób pewnie przypominać, że utopiony został i gdzieś tam na dnie spoczywa. Ta folia rzeczywiście mieniła się niczym krystaliczna morska woda. Ale to folia była przecież. Sztuczna. Jakby rodem z naszych współczesnych głębin, których mieszkańcy już się plastykiem odżywiają. A my w związku z tym także.

Ciągle się zastanawiam, czy to dobrze, że po ciosie, który widzowie dostają od Trojanek, ciosie, który wyrzuty sumienia i traumę przynajmniej w facetach pozostawiać powinien, widz dostaje rozluźniająca farsę, która wprawdzie tłumaczy się antyczną tradycją, ale jednocześnie powoduje, że zapomina się o opresyjności systemu i konieczności przeciwstawienia się niezależnie jak głęboko przyszłoby brodzić w piaskach pustyni. A może ta ostatnia część to już o nas jest właśnie. O tym, że wolimy egipskie wczasy i kuplety farsowej Helenki niż mierzenie się z infantylnymi bóstwami bawiącymi się naszą egzystencją? Może, śmiejąc się podczas tej ostatniej części, stajemy się aktorami uczestniczącymi w farsie? I rozluźnieni, i zadowoleni wychodzimy z teatru. Bo to Troja i dawno temu. A w ogóle teatr tylko.

Eurypides Trojanki reż. Jan Klata