niedziela, 29 sierpnia 2010

Opowiedzieć siebie światu

Wydaje się, że jest to jedna z przyrodzonych cech ludzkich: pragnienie opowiedzenia siebie komuś. Nie wiem, czy nawet nie jest ona bardziej immanentnie ludzka niż potrzeba bliskości, bo ta druga przecież niemal całego zwierzęcego świata dotyczy. Można by zadać pytanie (na które odpowiedzi niewątpliwe nie poznamy): czy nie leży ona u źródeł literatury czy sztuki w ogóle? Co jest bardziej pierwotne: żywioł liryczny (nastawiony na ekspresję nadawcy) czy dramatyczny bądź epicki (sprawiający wrażenie, że obiektywną wizją świata przedstawionego zainteresować chce odbiorcę przede wszystkim) w tekstach, które jako pierwsze przekraczały funkcję li tylko komunikacyjną? Te banalne pytania można by mnożyć, aczkolwiek nie sądzę by były one tak nieaktualne. Bo gdzieś tam w swej istocie dotyczą tematu (w różny sposób formułowanego) przewijającego się we współczesnych dyskusjach o sztuce - kto jest ważniejszy: nadawca czy odbiorca dzieła? Która funkcja ważniejsza: czy ta związana z zabawą i relaksem, czy też ta odnosząca się do problemów nurtujących świat współczesny? W skrajnych przypadkach materią sztuki staje się sama sztuka a jej tematem ten, kto ją tworzy. Kogo to może interesować? Chyba tylko tych, którzy dostrzegają w refleksji sztuki nad samą sobą kwintesencję refleksji na temat sztuczności środków komunikowania się w ogóle pomiędzy ludźmi a w egzystencji artysty przykład, czasami skrajny z racji jego specyficznej wrażliwości (zakładamy, że ma taką), na fundamentalny konflikt pomiędzy człowiekiem i światem go otaczającym.
No tak, ale moja wstępna dygresja dość mocno się rozbujała kosząc po drodze wszystkie najistotniejsze problemy związane ze sztuki ontologią. A ja powrócę do zasadniczego pytania: skąd w człowieku taka potrzeba narzucenia innym narracji o sobie samym? Niby ona nie wszystkich dotyczy, nie każdy już po pierwszym piwie ma ochotę uraczyć mniej lub bardziej przypadkowych towarzyszy opowieścią o tym, że żona go zdradza i że miało być inaczej a u niego same dobre intencje. Są tacy, którzy nawet po zachęcie: "Powiedz coś o sobie" nie są skłonni do wynurzeń na swój temat. Według psychologów czynią źle. Nie powinni prawdy o sobie (jakkolwiek by ją pojmowali) skrywać przed światem, bo prędzej czy później ich zdrowie psychiczne może na tym ucierpieć. Nieprzypadkowo w kościele pojawiła się instytucja spowiedzi...
Ad rem...
W sumie to mógłbym zacząć inaczej - od krótkiej refleksji na temat "Wyznań" Augustyna bądź Rousseau, czyli dzieł, których tytuły mówią już same za siebie. Mogłyby one wskazywać na to, że trzeba być kimś szczególnym, by swym jestestwem a szczególnie refleksją na jego temat kogoś zainteresować. "Pamiętniki" Paska przeczą jednak tej opinii. Szczególne zainteresowanie różnorodnymi autokreacjami (bo przecież zawsze z czymś takim mamy do czynienia) dotyczy także tych tzw. przeciętnych. Bo choć banalny i zwyczajny sąsiad nie jest (przeważnie) w stanie zainteresować nas swymi wynurzeniami (szczególnie, gdy jest po którymś głębszym - tu warto zwrócić uwagę na jednego takiego, którego losem fascynują się od ponad stu lat kolejne pokolenia czytelników, czyli Marmieładowa; przykład niby literacki, ale jeżeli uświadomimy sobie, że ojciec pisarza był pierwowzorem tej postaci, to możemy wagę tej wątpliwości zawiesić), to przeciętniak z innej epoki już zaczyna budzić nasze zainteresowanie. Z jednej strony chcemy się po raz kolejny przekonać, że mentalność ludzka tak naprawdę niewiele się zmienia, z drugiej chcemy się pocieszyć być może, że gdy tworzyły takie gwiazdy jak np. Jan Andrzej Morsztyn, to tzw. przeciętna większość nie wiedziała o jego istnieniu, a więc nie mamy co mieć kompleksów, że nie jesteśmy au courant wobec najnowszych wydarzeń w sztuce.
Opowiadamy o sobie nie tylko słowami. Facebook jest przykładem w tej chwili chyba najbardziej masowego upubliczniania własnego bytu. Ilość zdjęć zamieszczona na tym portalu jest chyba najmocniejszym argumentem na istnienie potrzeby, której dotyczy tytuł wpisu. Można oczywiście zapytać, czy jest to potrzeba szczerej spowiedzi czy autokreacji? A może jeszcze czegoś innego, np. ucieczki od anonimowości.
I jeszcze jedno: pragnienie uwiecznienia siebie w przeróżnych okolicznościach. Banałem już stało się to, że jeżeli w jakiejś atrakcyjnej turystycznie okolicy nie dysponujemy aparatem lub kamerą, to pobyt w tym miejscu nagle pozbawiony jest istotnej części uroku. A więc fotografujemy i filmujemy siebie od najmłodszych lat. I tak jak pismo zabiło pamięć, to być może zdjęcia (i filmy oczywiście) zabijają indywidualne doświadczanie świata.
Narracja o naszym życiu zaczyna sprowadzać się do ciągu zdjęć i fragmentów filmów. Znika z pamięci to, co było poza kadrem. Tym bardziej, że każdy na temat rzeczywistości niesfilmowanej może mieć inne zdanie (nie tylko chodzi o opinie ale także o fakty - nie będę tego rozwijał, bo i tak moja dygresyjność rozbrykała się dziś ponad miarę, ale fascynująco pisze o tym Barnes w książce "Nie ma się czego bać"). Ale jakże często (zbyt często) zapominamy o banalnej (przynajmniej od połowy XX wieku) prawdzie sformułowanej przez Mc Luhana, że "środek przekazu jest także przekazem" (ostatnio mój bliski [mogę tak chyba Jacku powiedzieć:-)] znajomy po odkryciu barwnych zdjęć sprzed stu lat żartobliwie dał wyraz swemu zdziwieniu, że wtedy świat nie był czarno-biały; zrobił to oczywiście na facebooku:-)). No i to co najważniejsze: techniczna strona środka przekazu a także konwencja kształtują nasze wyobrażenie o świecie przedstawionym czy to na zdjęciu, czy też filmie. O prawdzie na temat tegoż świata. I choć nie jestem zwolennikiem relatywizmu co do istnienia Prawdy, to jednocześnie cechuje mnie radykalny(!) sceptycyzm wobec jakichkolwiek prawd na temat tego świata formułowanych przez kogokolwiek (znowu - nie będę pisał o tym czynniku ludzkim, który związany jest z intencjami, uprzedzeniami itp. i który dodatkowo to wyobrażenie o prawdzie wypacza).
O sztuczności sztuki zapominamy szczególnie wtedy, gdy oglądamy filmy reprezentujące wypracowany przez Hollywood "styl zerowy", którego celem jest pozostawienie w widzu pewności, że obserwował świat bez pośrednictwa żadnego medium. Jakże zaczynamy się denerwować, gdy twórca, chcąc nam przypomnieć, że to konwencja li tylko jest, istnienie tego medium nam uświadamia. Sposoby są oczywiście przeróżne (np. manifestacyjna, czyli przesadna obecność konwencji) - zawsze wytrącają widza z błogiego obserwowania akcji w poczuciu, że świat jest właśnie taki. Jak wiemy, wchodząc na sale kinową (czy też teatralną oczywiście) zawieramy swoisty kontrakt, bo przecież nie jest tak, że wierzymy tak naprawdę naprawdę. Ale czasami mam wrażenie, że kontrakt ten jest tak głęboko uwewnętrzniany, że nie jesteśmy w stanie zaakceptować stylu opowieści, która dotyczy nie tylko przygód bohatera, lecz także sposobu opowiadania o nich.
Czas chyba przejść do źródeł tych moich dzisiejszych dygresji.
Przyczyną tego ciągu przyczynkarskich refleksji na temat sztuki jest film Jonathana Caouette'a "Tarnation"; zwycięzca festiwalu Era Nowe Horyzonty w roku 2005 (zaznaczam to, ponieważ dopiero w tym - 2010 - roku po raz pierwszy na tym festiwalu byłem i jakoś nie potrafiłem nic o nim napisać, a ten film mógłby być swoistym odzwierciedleniem tego, co wydaje się istotą tej wakacyjnej imprezy, więc refleksja na jego temat w pewnym stopniu zastępuje wpis dotyczący festiwalu).
Wszystko, co dotąd napisałem, w jakiś sposób odnosi się do tego filmu. I ponieważ uciekam od pisania tekstów przypominających recenzję, nie będę tego mocno uszczegóławiał.
Kilka słów tylko... (być może kilka)
Film - bolesna spowiedź, czy też - jak chcą niektórzy - swoista terapia.
Bo jest to wyznanie człowieka mocno poharatanego. Opowieść o ranach, które pozostawia na człowieku rodzina. Ale też o potrzebie a i o istnieniu(!) miłości.
Film opatrzony etykietką - dokument...
Bohaterem i autorem jest Jonathan Caouette, który od 11 roku życia z pasją się fotografował a przede wszystkim - filmował. Posiada chorobliwą skłonność do autokreacji wynikającą ze zdiagnozowanej depersonalizacji. Oglądając film odnosimy wrażenie, że Jonathan wtedy, gdy nie jest obecny w kadrze, nie istnieje. I być może jest to pewien rodzaj prawdy psychologicznej odzwierciedlającej w ekstremalnym stopniu to, o czym wcześniej pisałem - tę niezbędną człowiekowi współczesnemu potrzebę uwieczniania się, kreowania własnego wizerunku na potrzeby publiki. Tym bardziej, że utwór zmontowany jest z fragmentów amatorskich filmów, zdjęć, wypowiedzi nagranych na automatyczne sekretarki, czyli z materiałów, które każdy z nas gromadzi w domowych archiwach. A więc środek przekazu staje się tym razem bardzo widocznym tematem dzieła. I paradoksalnie taki kształt formalny filmu wzmacniać może sceptycyzm odbiorcy co do prawdziwości tegoż przekazu. Paradoksalnie, bo przyjęła się już konwencja polegająca na tym, że jeżeli tworzymy film niedoskonały technicznie, na poziomie amatorskim - to jest on bliższy prawdy. Ale przecież, nawet jeżeli te materiały są autentyczne, to przecież także obarczone grzechem (dla niektórych błogosławieństwem) konwencji i ograniczeń technicznych.
Nie wiemy, jaka jest Prawda. Nawet ta najistotniejsza - dotycząca genezy tego, kim jesteśmy. Nawet jeżeli dysponujemy bardzo bogatym archiwum rodzinnym, to i tak wiedzieć będziemy tylko tyle, ile wyczytać jesteśmy w stanie z ułomnego środka przekazu.
Los Jonathana naznaczony jest bolesną traumą - min. związaną z chorą psychicznie matką. Film zdaje się mówić, że terapia jest niemożliwa - strach przed genetycznym dziedzictwem pozostanie... Ale jednocześnie, mimo tak radykalnego podkreślenia sztuczności każdej opowieści - nawet tej najbardziej intymnej - autor daje szansę życiu. Paradoks - ale banalnie oczywisty: o życiu opowiadać można tylko za pomocą jakiegoś środka przekazu; tylko w ramach konwencji dajemy innym świadectwo życia...
Reszta jest milczeniem:-)

Tarnation, reż. Jonathan Caouette

P.s. W całym tym wywodzie nie wspomniałem o tzw. blogosferze, czyli świecie, który swą popularność zawdzięcza min. właśnie tej potrzebie mówienia o sobie. Nie ma wątpliwości, że mój blog także takiej potrzebie czyni zadość. Czyni to jednak nie wprost. Komunikuję siebie poprzez opowieści o tym, co przeczytałem czy - częściej - obejrzałem. Czasami nawet komunikuję siebie sobie. Należę do tych, którzy zdziwieni są faktem, że ludzie potrafią szczerze i bezpośrednio o sobie opowiadać nie czując zażenowania. Tym bardziej, że jestem przekonany, że niewiele o sobie wiemy.

piątek, 20 sierpnia 2010

Zemsta Ariadny

kolejny wpis Kubie dedykowany

Nie zamierzałem pisać o tym filmie, ale sprowokowany czy też namówiony spróbuję skrobnąć kilka słów. Może nie o nim samym a o różnych skojarzeniach czy też wątkach nomadycznych, które przecierały swe szlaki podczas tych dwóch godzin w kinie i nieco po nim.
IncepcjaLubię filmy Nolana. Niezależnie od tego, czy mam do czynienia z fabułą sensacyjną czy też nieco bardziej dosłownie oniryczną, lubię być wciągany w jego świat wyobraźni czy też wodzony na pokuszenie jego pomysłami. Byłbym pewnie idealnym przedmiotem penetracji przez specjalistów z jego ostatniego dzieła... choć może nie - pewnie byłoby to dla nich zbyt banalne a i efekt mało satysfakcjonujący, bo tajemnic żadnych ważnych dla przetrwania świata czy innej korporacji nie skrywam. Chyba że chcieliby zaszczepić mi idee wszechświatowej rewolucji... lecz do tego też nie wystarczy pomysł - trzeba mieć jeszcze odpowiednie zaplecze. Stąd wniosek, że przeciętność i niewielkie społeczne znaczenie skutecznie chronią człowieka przed zakusami specjalistów z firmy Cobba. Pozostaje jedynie niepokój co do takich możliwości w ogóle... Skoro już dziś możliwe jest tzw. świadome śnienie (lecz indywidualne z tego co wiem), to być może przyszłość jeszcze bardziej otworzy przed nami wrota nieświadomości. Nie sądzę jednakże, by miało to wyglądać tak, jak w filmie Nolana, aczkolwiek reżyser podszedł do koncepcji nader poważnie (nie będę jednak szczegółowo analizował psychologicznych aspektów filmu, bo ani nie czuję się kompetentny, ani też nie uważam, że są one tak niezbędnie konieczne).
Sen.
Życie snem.
Dawno temu bardzo czytałem opowiadanie Briusowa (o Calderonie nie będzie w tym wpisie, przynajmnie bezpośrednio) napisane na początku XX wieku (tytułu nie pomnę), którego bohaterowie tak bardzo zasmakowali w świecie snu, że śnienie stało się dla nich niezbędnym do 'życia' nałogiem. Tak bardzo weszli w tę senną rzeczywistość, że zawsze wracali do tego samego marzenia kontynuując tam swoje, w ich przekonaniu - prawdziwe - życie. Jeden z bohaterów filmu Nolana o tego rodzaju nałogowcach mówi: "Oni tu przychodzą, aby się obudzić". Tzw. realny świat w tej sytuacji zaczyna być mniej rzeczywisty. Można by wysnuć z tego wniosek, że sen zawsze jest tą rzeczywistością, w której wszystko dzieje się zgodnie z naszymi oczekiwaniami. W filmie tak jest: świat Cobba i Mal jest ich ideałem. Pewnie dlatego, że - w przeciwieństwie do nas - posiedli umiejętność świadomego kreowania własnych sennych wyobrażeń. To rzeczywiście musiała być idealna para, skoro ich wyobrażenia nie rodziły żadnych konfliktów. Chyba że mamy do czynienia cały czas tylko i wyłącznie z marzeniem sennym Cobba (który zresztą sam podczas ostatniej rozmowy z Mal mówi, że nie potrafi jej sobie wyobrazić całej - także z wadami). Taa... byłby to dowód, że chyba jednak cały czas siedzimy tylko i wyłącznie w głowie Cobba, w której dokonuje się proces zneutralizowania oddziaływania projekcji Mal... Zresztą Nolan zostawił jeszcze kilka innych śladów, których celem było podważenie naszej pewności co do realności istnienia świata przedstawionego. Takie wirusy... tyle, że nazbyt czytelne i dzięki temu niegroźnie funkcjonować sobie mogą w świecie ludycznym (a otwarte zakończenie przypomina mi "Wyspę tajemnic" traktującą o podobnej niepewności - no i też di Caprio w środku tego świata).
Aczkolwiek problem nie ma charakteru tylko i wyłącznie fantastycznego. Gdzie jest to miejsce w mózgu, w którym rodzą się idee? Nasze najbardziej często nieprawdopodobne pomysły? Czy rzeczywiście tylko przez sen jestem w stanie tam wkroczyć, by wpisać tam własny projekt? Wiadomo, że nie. Oczywiście marzeniem wszystkich polityków jest, by taki bezpośredni wgląd do mózgów wyborców mieć (wymieniłem tylko polityków, bo uznałem, że władza jest tą wartością, dla której człowiek jest w stanie najwięcej poświęcić - ale oczywiście mogę się mylić; zaznaczam jednak, że nie tylko o władzę stricte polityczną mi chodzi, a o każdą próbę zdobycia dominacji nad drugim człowiekiem). Przeciętny Polak jako tako kojarzyć powinien słynne cztery słowa: "Daj mi rząd dusz!" Firma Cobba mogłaby mu go zagwarantować ("Co ja zechcę, niech wnet zgadną"... ciekawe, czy Nolan zna Mickiewicza... wiem, wiem, głupie pytanie...).
Ale poza marzeniami tych, którzy dobrem świata tłumaczą swoje niezaspokojone popędy, są też i niepokoje tych, którzy mają rzeczywiście realny wpływ na kształt co niektórych umysłów. Tych, którzy nieopatrznie zasiać mogą ideę, która rozrastać się może już całkowicie poza ich wolą a tym bardziej intencją. Ideę równie katastrofalną w skutkach, jak zasianie sceptycyzmu w nieświadomości Mal przez Cobba. Omawiając na lekcjach Szekspira czy Dostojewskiego częstokroć sobie myślałem, że to może i dobrze, że uczniowie tak nie bardzo rozumieją, nie doczytali, a może i nie mają pojęcia (wiem, bluźnierstwa belferskie teraz plotę, ale nie o prowokację mi chodzi). Zaszczepić, niczym wirus, w nastolatku istotę monologu Hamleta... czy to nie jest zbrodnia? Albo ostatnie słowa Makbeta? Oczywiście, to zbrodniarz był, ale idea pozostanie w główce być może... a co gorsza w główce tej ambitniejszej właśnie (bo przeciętny pamięta tylko o czarownicach i o tym, że to żona zła była; powiedzmy, że pamięta - niech naiwnym belfrem będę). Nie trzeba podłączać się kabelkami, by mieć poczucie odpowiedzialności za rozrastające się nie w mojej głowie idee.
Idea jak wirus - to chyba ważne w tym filmie jest. Bo to tytuł przecież.
Belferska incepcja - taka mała dygresyjka.
A wracając do filmu...
Niezwykle widowiskowy był. Pejzaże niewątpliwie nie z moich snów. Ale tego się czepiać nie mogę, bo to subiektywne przecież bardzo. Mogę jedynie skonstatować, że marzenia senne projektowanego współczesnego odbiorcy karmić się muszą (tak pewnie zakładają twórcy filmu, a wydając taką kasę, pewnie wiedzą, jak jest) już tylko pejzażem rodem z filmów sensacyjnych, z Bondem na czele oczywiście. Ja wiem, że w tym filmie ktoś taki jak architekt pełnił istotną rolę i zapewne jej projekty odpowiadały wyobraźni pana Fischera, i tym bardziej czuję się coraz bardziej wyalienowany. Do kilku rzeczy, które czynią ze mnie małego outsidera doszła jeszcze jedna: poranna ułomna świadomość marzenia sennego. To, co rankiem pamiętam, jest przeważnie kameralne a przestrzeń sprowadza się do skrawków porzuconego domostwa na tle szerokiego pejzażu. Nie miejskiego oczywiście a natury. A jedyną naturą w tym filmie był ocean - czyli najbardziej powszechny symbol nieświadomości i jej destrukcyjnej siły. Co zresztą znalazło wyraz w pejzażu limbo w zakończeniu filmu (limbo to jest ten poziom piekła, do którego trafiają nieochrzczone duszyczki). Gdybym się znalazł w rzeczywistości, która dominowała w tym filmie, pewnie dość szybko bym się zorientował, że to sen wykoncypowany, by mnie wykorzystać.
Tylko po co?
Marco Polo pozostawił po sobie słynną opowieść o półmitycznym Starcu z Gór i asasynach. Usypiał on mianowicie młodych chłopców (być może odurzał ich haszyszem) - chłopców zdrowych i krzepkich - i następnie przenosił ich do ogrodu rozkoszy. Tam w towarzystwie niewiast niezwykłej piękności oraz innych pomniejszych przyjemności doświadczali czegoś, co niektórzy są skłonni nazywać rajem. Lecz gdy już do tej rajskiej dziedziny przywykli jak do czegoś oczywistego, znowu ich usypiał i przenosił do naszego nudnego świata. A tu, Starzec z Gór dając nadzieję powrotu, czasami uświadamiając, że to sen dający przedsmak życia pośmiertnego był tylko, mógł zażądać od takiego młodzieńca dokładnie wszystkiego... i byli to najbardziej bezwzględni wojownicy. By powrócić do ogrodu rozkoszy, byli w stanie oddać nie tylko duszę i ciało (czy jest coś jeszcze?).
Film Nolana także i o tym jest. O tej upragnionej bardzo we współczesnym świecie ucieczce ku rajom wydawałoby się odzyskanym (Mal ma zdecydowanie syndrom asasyna). I nieważne czy to jest sen, czy narkotyki. Efekt jest ten sam: zanurzenie się we własnej subiektywności, w której sami sobie hołdy składamy i stawiamy się na podium. Bo nie jest to przecież świat, w którym spotkamy Innego. Nie rozpoznamy go nawet w sobie.
A to jest to, czego na temat snu w tym filmie w zasadzie nie ma: sen - ten niepokojący, pot czasami pozostawiający - konfrontuje nas z tym Innym w nas, którego dotąd nie chcieliśmy poznać.
Di Caprio strzela do armii broniącej Fischera przed manipulacją i Ariadne stwierdza:
- Niszczysz część jego umysłu.
- Nie, to tylko projekcje... - odpowiada on"
Bym powiedział: Skoro te projekcje są tak jawne, to jaki sens znowu je wypierać (nie mówiąc o tym, że Fischer już nie żył - przynajmniej na tym poziomie - a projekcje nadal były w 100% sprawne; jeżeli nie umarł zupełnie, to przynajmniej z aktywnością jego umysłu powinno coś się pogorszyć chyba...) ?
No tak, ale Cobbowi nie na zdrowiu psychicznym Fischera zależało..
I tak moglibyśmy psychologicznie o wielu szczegółach, wieloznacznych bardzo.
Ale chyba nie warto, bo to przecież przede wszystkim sensacyjny film był z pięknym utworem na przebudzenie.

Ps. Jeśli to tylko marzenie Cobba było (a wszystko na to wskazuje), to niezły koszmar i spotkanie z Innym w sobie jak najbardziej ma miejsce. Tylko że on tam pozostał... Zemsta Ariadny w n-tym pokoleniu...

Ch. Nolan: Incepcja

wtorek, 17 sierpnia 2010

Wyrzuty sumienia 'kanos'

Dopiero teraz przeczytałem pierwszą powieść Majgull Axelsson ("Droga do piekła"). Z tego, co dotychczas poznałem, wydaje się być najmniej magiczna (w sensie dosłownym - niezależnie od narracji podążającej trzema ciągami czasowymi nie dzieje się w niej nic, co byłoby sprzeczne z naszym poczuciem prawdopodobieństwa; w późniejszych utworach - przynajmniej w tych, które znam - mamy już do czynienia z pomysłami odbiegającymi od przeciętnego poczucia rzeczywistości). Poza tym - podobne motywy, ta sama wrażliwość i analogiczny punkt widzenia.
Kobiecy - można by było powiedzieć.
Bo autorka, bo bohaterka...
Ale mylne by to było. Bo choć kuszące jest mówienie o kobietach jako o tej bardziej sponiewieranej części ludzkości (i mi nawet na tym blogu to się czasem zdarza), to jest ono i nieco przebrzmiałe i , w odniesieniu do tej powieści, niepełne.
Jest to utwór poświęcony wyznawcom 'Czarnego Nazarejczyka'.
"To Chrystus Trzeciego Świata. Chrystus odrzuconych. Chrystus samotności".

Droga do piekła...
czyli gdzie?

Tym, co przeważnie nam się z tym miejscem kojarzy, to temperatura. Na Filipinach, gdzie akcja między innymi się rozgrywa, jej źródłem jest wulkan, którego niespodziewana (a jakże - musi być niespodziewana, boć przecie dziś tego rodzaju kataklizmy muszą zaskakiwać, zbyt przyzwyczajeni jesteśmy do oczywistego status quo będącego źródłem poczucia bezpieczeństwa) erupcja staje się źródłem zniszczenia w tym dosłownym ale i w metaforycznym sensie. Cecylia doświadcza bardzo głębokiego szoku konfrontując swe europejskie współczucie z oczekiwaniami i wyobrażeniami tych, którym chce pomóc. Coraz częściej z tego rodzaju problemem się spotykam. Bo już dawno przecież nie chodzi o to, że świat dzieli się na biednych i bogatych. Nawet nie o to, że ci bogaci wszystko zawdzięczają biednym. I nawet nie o to, że czas z tym skończyć.
Przyswojono już także świadomość szkodliwości i ograniczoności europocentryzmu.
Choć z tym ostatnim problemem wciąż się borykamy myślę. I ta książka między innymi o tym jest. Począwszy od zasadniczego pytania: w jakim stopniu moje współczucie już nacechowane jest właśnie europocentryzmem, a co za tym idzie - poczuciem wyższości. Być może pogardy.
Strachu
(a jest się czego bać: NogNog chce, podobnie jak tłuszcza w filmie "Dzień, w którym umarł Bóg", przede wszystkim zemsty; a my - kulturalni przedstawiciele kultury zachodnioeuropejskiej - możemy oczywiście wymyślać na ich określenie całą masę poniżających epitetów, co nie zmieni faktu, że są Oni dziełem właśnie naszej cywilizacji i powinniśmy się w nich przeglądać jak w lustrze, które przetarte nieco chusteczką naiwnej subtelności odsłoniłoby odczłowieczone twarze naszych przodków).
A przede wszystkim poczucia winy.
Ale w związku z tym Ricky i Cecylia nigdy się nie zaprzyjaźnią. Taki przede wszystkim wyciąga wniosek Majgull Axelsson.
To tak jak w "Weselu" ale jest to o niebo bardziej okrutne.
Tym bardziej, że piekło ma się w najlepsze.
Dzieci pracujące w fabrykach na Dalekim Wschodzie (i pewnie nie tylko), by zapełnić tanimi towarami nasze supermarkiety. Dzieci, które w kilka lat stają się żebrzącymi staruszkami. Które, wbrew nawet najlepszym intencjom (tak tak - to ten piekielny bruk) Cecylii nigdy nie będą wiedziały, co to sukienka z falbankami i lalka. Dolly zabita przez NogNoga, by oszczędzić jej poniżenia w krainie mamionego sumienia.
Testowanie leków przez wielkie koncerny farmaceutyczne w zapomnianych krajach afrykańskich (a to już "Wierny ogrodnik", który mi się tu jakoś skojarzył).
Kupowanie brakujących na naszym rynku ludzkich organów - wszędzie tam, gdzie bieda zmusza do pozbycia się nerki jeszcze za życia (to w tej powieści) czy też tam, gdzie nikt nie zauważy zniknięcia 'dawcy' (to już Mankell: "Mężczyzna, który się uśmiechał").
A gdy ten świat skrzywdzonych i poniżonych zniknie z powierzchni ziemi zmieciony impetem cywilizacyjnym, pojawią się zapewne dobrze odżywieni moraliści przekonujący wszystkich, iż najbardziej ludzkie i humanitarne jest zachowanie status quo niepomni tego, że ich byt ufundowany jest na piekle (zawsze można je nazwać 'obiektywnymi prawami historii').
Specyficzne, że niebo także nie zachwyca w tym świecie. Bo jest to higieniczna Szwecja. Przypominająca osiedle z klocków lego, z jakim mamy do czynienia w filmie "Burrowing". Osiedle, z którego najlepiej się ewakuować (to uproszczenie jest, ale uproszczenie bohaterki - jej córka bardzo tego kraju nie chce opuszczać).
Tylko gdzie?
Bo przecież nie na Alaskę jak bohater "Into the wild"...

Ale jest w tej powieści epizod, którego bohaterką jest Szwedka mieszkająca w Indiach wśród pariasów. Taki mit odrzucenia dobrobytu w imię idei. Ale oto co ona mówi: "Myśli pani, że zwariowałam, o nie, dobrze wiem, co robię. Luksus i nadkonsumpcja w krajach wysoko rozwinietych, i nędza, i cierpienie w krajach Trzeciego Świata nie będą trwały wiecznie. Nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego! Nie chciałabym wtedy być z dziećmi w bogatym świecie. Wszyscy się usmażycie, udusicie od tych waszych spalin, sczeźniecie w ogniu zemsty... A ja przeżyję, ja, mój mąż i moje dzieci, my przeżyjemy. I będziemy żyć z pracy naszych rąk, z tego, co rodzi ziemia. W harmonii! Wie pani, co to takiego? Wie pani, czym jest prawdziwa harmonia?"
Czy to tak musi być? Bezsilność albo religijne nawiedzenie? Podszyte w dodatku jadem Tymona Ateńczyka? Gdy dzieci przymierają głodem...
Bliska mi jest narratorska "...nienawiść do tych, którzy są bardziej lojalni wobec abstrakcji niż ludzi. Gniew na dorosłych, którzy pielęgnują swoje idee z większą czułością niż własne dzieci. Strach przed ludźmi gotowymi poświęcić dzieci..."
Ten epizod pozostawia 'kanos' w sytuacji jeszcze bardziej beznadziejnej...

Podoba mi się u Majgull Axelsson, że o trapiących sumienie Europejczyka problemach opowiada za pośrednictwem medium, które także mocno poharatane jest przez życie. I choć bardzo wiele ran łączy Cecylię z bohaterkami innych książek szwedzkiej pisarki, to ta wspólnota traumy wcale mi nie przeszkadza. Mogłoby oczywiście mnie razić, że to mężczyźni są najczęściej przyczyną ich nieszczęścia, ale cóż... kobiecy punkt widzenia...
(do którego jeszcze wrócę, bo właśnie ukazała się najnowsza powieść pisarki:-))

Majgull Axelsson: Droga do piekła

środa, 4 sierpnia 2010

Okaleczanie i uzdrawianie świata

Dwa filmy Jasminy Zbanic (inaczej się pisze, ale mam tylko polskie litery): "Grbavica" i "Jej droga".
Pejzaż obyczajowo-mentalny kilkanaście lat po krwawym wybuchu narodowo-religijnego fanatyzmu na Bałkanach. W miejskim pejzażu tylko gdzieniegdzie pozostały ślady ruin przypominające o krwawej wyzwoleńczej jatce. I pewnie niedługo znikną.
Gorzej z pejzażem wewnętrznym.

Znowu moja narracja dotyczyć będzie przede wszystkim kobiet.

Większość mężczyzn funkcjonuje tak, jakby wojna nie była w ich życiu jakimś szczególnym wydarzeniem. Ciekawe z czego to wynika? Czy z tego, że niezależnie od tego, czy jest wojna czy nie, mężczyźni funkcjonują podobnie: ich świat to mniej lub bardziej ukryta przemoc i namiętności? Czy też są mniej wrażliwi? Niezależnie od przyczyny swoimi decyzjami organizują świat kobietom. Albo chciałoby się powiedzieć - organizują kobietom piekło, z którego one próbują stworzyć świat.
Wyjątkiem mógłby być Amar, który próbuje stłumić przeszłość w sposób nader tradycyjny czyli nadużywając alkoholu. A gdy już uda mu się znaleźć antidotum na ów zgubny nałóg, to okazuje się nim ortodoksyjna religijność, którą chciałby narzucić swej życiowej partnerce. A jeśli uświadomimy sobie, że wiara, która odnowiła jego życie, to islam, nie zdziwimy się, że Luna nie bardzo jest skłonna pójść w jego ślady. Z filmu ("Jej droga") można by wyciągnąć wniosek, że lepiej mieć męża alkoholika niż ortodoksyjnego muzułmanina. Luna by zapewne powiedziała, że jest trzecie wyjście: wyleczyć się z alkoholu w imię miłości, którą przecież oboje tak namiętnie deklarują i w którą nie mamy powodu nie wierzyć.
Ale dlaczego nawrócony Amar jest gorszy niż grzeszący muzułmanin? Skąd ta niechęć do wewnętrznej czystości? Czy możliwy jest związek wiernie idącego za wskazaniami proroka mężczyzny z kobietą, dla której nakazy i zakazy religijne odzierają życie z wszystkiego, co radosne i barwne? Z filmu wynika, że nie.
A we mnie pozostał niepokój. Czy aż tak to, co Boskie musi się kłócić z tym, co bardzo ludzkie?
W tym filmie wojna jest daleko w tle. Przewija się gdzieś w oddali motyw domu, z którym zetknąłem się w sztuce "Kamień". Domu, który trzeba było opuścić i o którym już nie tylko bohaterka może powiedzieć: "mój dom".
Historia jest jednak zdecydowanie bardziej uniwersalna. Nie ma nic specyficznego w tym, że z życiowego kryzysu i zagubienia znajduje się wyjście w przestrzeni o charakterze religijnej, dzięki której świat wydaje się być bezpiecznie uporządkowany. Tylko co wtedy mają zrobić ci, którzy na takie rozwiązanie się nie godzą i wiązali się wcześniej w gruncie rzeczy z innym człowiekiem? W tym filmie zmienia się mężczyzna i on, jak na film przez kobietę zrobiony przystało, chce narzucić nowego siebie a przede wszystkim wyznawaną przez siebie wiarę swej małżonce. Ale przecież sytuację spokojnie można by było odwrócić. Czy tak trudno wyobrazić sobie sytuację, w której to kobieta poddaje się wyzwoleńczej (w jej przekonaniu) idei a mężczyzna pozostaje nadal blisko namiętnej tkanki życia (choć trochę to wbrew stereotypom oczywiście) ?
Zdecydowanie bardziej naznaczony przeszłością wojenną jest film "Grbavica". Teraźniejszość jest w nim w sposób niewidoczny dla wprawnego oka osadzona na niedawnej (-naście lat) krwawej przeszłości. Gdybym był turystą przebywającym na wycieczce w Sarajewie, to pewnie nie dostrzegłbym tej podskórnej tkanki czasu.
Wszyscy zapewne pamiętają apel papieża, by zgwałcone podczas wojny na Bałkanach kobiety nie usuwały ciąży (jestem przeciwnikiem aborcji, lecz nigdy nie odważyłbym się tak brutalnie skrzywdzonym ludziom radzić, co mają czynić).
Esma urodziła Sarę.
I, mimo że dopóki była w ciąży, nienawidziła tego życia poczętego z nienawiści, to po narodzinach pokochała córkę. To jest chyba jedna z tych rzeczy, których mężczyźni nie potrafią zrozumieć. Bo dla nich najważniejszą wartością jest honor, a on wymaga, by nigdy nie przestać nienawidzić.

Tożsamość Sary...
Jak się odnaleźć w świecie kształtowanym przez kult bohaterów narodowych, gdy jest się dzieckiem spłodzonym podczas gwałtu w obozie jenieckim? Gdy ojcem jest anonimowy czetnik, utwierdzający swym czynem odwieczne prawo wojenne? Gdy mamy problem z okazaniem szacunku matce, której uczucie i determinacja są w stanie naprawić to, co bezkompromisowo wysadziła w powietrze kultura honoru ufundowana na prawie odwetu?

Dwa filmy o Bośni współczesnej. Okaleczonej przez męskie zabawy z bronią i instynktem. O Bośni, w której kobiety próbują normalnie żyć. Mimo...
mimo że nie wiadomo, kiedy znowu panowie zechcą zmienić świat w imię jakieś idei

"Grbavica"
"Jej droga"
reż. Jasmina Zbanic