środa, 1 września 2010

Wpis okolicznościowy

Do jednego z miesięczników dołączono dzisiaj film "Na zachodzie bez zmian".
Słynna powieść Ericha Marii Remarque'a.
Manifest pacyfizmu.
Zdobył sobie to miano dzięki bezkompromisowemu ukazaniu tego, co działo się w okopach niemieckich podczas I wojny światowej. Bezkompromisowemu, bo autor uświadamia tym, którzy komentują działania wojenne z perspektywy cichego, nienarażonego na działania wojenne miasteczka, czym w praktyce jest wojna w XX wieku. Odziera ją z 'ducha' wielkości ukazując człowieka, który nurzając się w błocie, omijając porozrzucane cząstki ciał przyjaciół i wrogów, wyzwala w sobie najbardziej atawistyczne cechy, by przetrwać.
Remarque swą powieść pisał w roku 1927; film nakręcony w 1979 (30 lat tylko nieco osłabiło siłę jego oddziaływania) jest remake'em pierwszej ekranizacji z 1929 roku. Po cóż te daty? By mieć świadomość miary: nasza wrażliwość na okrucieństwa ukazywane na ekranie czy na zdjęciach jest już bardzo otępiała i niekoniecznie wyzwala w trakcie ich oglądania reakcje pacyfistyczne. A rok 1927 jest o tyle istotny, że sprowokował mnie do zrobienia małego wypadu w stronę polskiej literatury tego czasu. Bo cóż niebanalnego można by napisac dziś o okrucieństwie wojny czy też o pacyfizmie (choć muszę powiedzieć, że pokrewne tematy z cyklu "bić się czy nie bić" często plączą mi się po głowie i nie zawsze jestem w stanie jasno orzec, jaka jest moja ocena np. naszych powstań).
Natomiast początek dwudziestolecia międzywojennego jest jednym z tych momentów, które są świadectwem tego, jak bardzo pod pewnym względem nieeuropejscy byliśmy. Bo powieść Remarque'a nie była jedynym głosem tego czasu na temat absurdalności wzajemnego wyżynania się przez gatunek zwany człowiekiem (w Polsce dopiero w 35 wyszła "Sól ziemi" Wittlina, w której jednak tylko pewne akcenty pacyfistyczne są obecne). Setki żołnierzy powracających z okopów tej pierwszej nowoczesnej wojny już nigdy nie potrafiło uwierzyć w człowieka a tym bardziej w Boga. Tylko nie u nas... bo myśmy dzięki tej wojnie niepodległość odzyskali. Dla nas nie była ona świadectwem koszmaru, który ludzie z taką beztroską są w stanie sobie zafundować (u nas wiadomo - ten temat dopiero po obozach koncentracyjnych i łagrach się pojawił), lecz zrządzenia losu, Boskiej opatrzności, która jednak czuwa nad naszym narodem. Ta wojna nie była dla nas przekleństwem.
Tak to sobie myślałem ogladając ten film - niekoniecznie pacyfizm, lecz okrutny relatywizm w postrzeganiu historii. I patrząc na rozpadające się w powietrzu ludzkie ciała miałem w głowie jednocześnie radosny klimat twórczości młodych Warszawiaków: Tuwima, Wierzyńskiego, Jasieńskiego... i ożeniwszy ten wojenny naturalizm z niepodległościowym witalizmem jakoś przestałem się dziwić, że mniej więcej w tym samym czasie w spokojnej Szwajcarii zrodził się najbardziej nonsensowny kierunek w sztuce, czyli dadaizm...
Ale i jeszcze jedna myśl, być może nieprzypadkowa, do głowy mi się zakradła.
Jest taka scena w "Hamlecie":
Hamlet: Co to za wojska łaskawy panie?
Kapitan: Norweskie.
Hamlet: A przeciw komu ciągną (...)?
Kapiat: Idą na Polskę. (...)
Hamlet: Czy wojna toczy się o cała Polskę,
Czy też o jakiś teren przy granicy?
Kapitan: Prawdą a Bogiem, bez fantazjowania,
Idziemy zdobyć mały skrawek ziemi:
Ma to-to nazwę, ale nic poza tym.
Za pięć dukatów nie wziąłbym w dzierżawę
Tego zagonu. I zresztą Norwegia
Czy Polska więcej na nim nie zarobią,
Gdyby go nawet od ręki sprzedały.
Hamlet: No, to Polacy nie będa go bronić.
Kapitan: A będą, będą: już tam wojska stoją.
Hamlet: Więc warto gubić dwa tysiące dusz,
Tracić dwadzieścia tysięcy dukatów,
Żeby rozstrzygnąć spór o to źdźbło słomy?
(...)

Teraz w zasadzie należałoby przytoczyć cały monolog Hamleta, w którym przeciwstawia on swą opieszałość w działaniu zaangażowaniu mijających go wojaków. Krótki fragment:
Choćby te wojska, tłumne i kosztowne,
Pod wodzą księcia, wiotkiego młodzika,
W którym ambicją napełniony duch
Drwi sobie z przyszłych niewidocznych następstw,
Gotów narażać niepewną doczesność
Na groźby losu i ryzyko smierci
W walce o byle co - skorupkę jajka!
Prawdziwie wielki jest nie ten, kto czeka
Na wielki powód do boju, lecz ten
Dla kogo słomka to powód dość wielki,
Kiedy w grę wchodzi honor.
(Barańczak oczywiście jako tłumacz; wiem, że cytat długi, lecz Szekspira nigdy za wiele:-))

Co by powiedzieli żołnierze toczący bezsensowne śmiertelne boje o przesunięcie frontu o 8 km; boje, w których poległo pół miliona tych, którym Hamlet tak zazdrości woli czynu. I honoru... Może jednak lepiej pozostać Hamletem na etapie wątpliwości podejrzewanym o szaleństwo niż być dzielnym Fortynbrasem, który bez mrugnięcia okiem wyśle na front najbardziej żywotną część swego narodu. Hamlet poszukuje sensu i daje wyraz bezpodstawnej nadziei, że ci, którzy stają się mięsem armatnim, ten sens odnaleźli. Jeżeli już, to chyba tylko redukując, tę zgubną dla bohatera Szekspira, zdolność do refleksji - by nie wylądować w szpitalu psychiatrycznym. Zdecydowanie łatwiej funkcjonuje się w świecie wyzbywszy się potrzeby sensu. Na pewno łatwiej się zabija...

Wpis jest okolicznościowy, bo dziś 1. września; dzień, w którym wybuchła ta wojna, która dla nas jest taką traumą jak dla zachodu była już ta, która wybuchła w 1914.
Dziś jest 1. września i już od jutra będę gadał o Szekspirze, Tuwimie, dwudziestoleciu... ale trochę inaczej:-)

Erich Maria Remarque: Na zachodzie bez zmian reż. D. Mann