sobota, 26 grudnia 2009

Poezja wojny

Dwóch samurajów.
Z dwóch różnych epok: jeden z końca lat sześćdziesiątych a drugi prawie już z samego końca XXw.
Wprawdzie jeden jest z Francji a drugi ze Stanów, ale mają coś wspólnego: jest to kodeks samurajski.
Jean-Pierre Melville rozpoczyna swój film od cytatu z Księgi Bushido: "Nie ma większej samotności, niż samotność samuraja, chyba że tygrysa w dżungli". Cytaty z Księgi Hagakuru wielokrotnie pojawiają się na ekranie filmu Jima Jarmuscha, począwszy od słów: "Każdego dnia trzeba widzieć się martwym". Różnica polega na tym, że Ghost Dog studiuje kodeks samurajski i świadomie realizuje w życie jego zasady, zaś bohater filmu Melville'a chyba nieświadomy jest roli przypisywanej mu przez reżysera.
Oczywiście zbieżności mogą być przypadkowe. Nikogo przecież nie dziwi nawiązywanie do różnych wersji kodeksu samurajów w filmach, w których bohaterowie (bądź Ci, którzy ich wymyślili) jakoś tam się z nimi utożsamiają. A że akurat swe wzorce odnaleźli w starożytnej Japonii... nie oni pierwsi i nie oni ostatni...
Zbieżności mogą być przypadkowe, mogą biec ścieżką całkowicie dowolnych skojarzeń... Oto twórca filmu (powiedzmy scenarzysta) siedzi sobie na skwerze. Z prawej strony improwizują chłopcy ze znanej grupki kolesi zwanej RZA, z lewej w budce sprzedaje francuskie lody gościu udający Francuza (udający, bo ni w ząb nie zna francuskiego a scenarzysta świetnie wykorzystywał tę swoją umiejętność zawsze, gdy kupował lody - zamiast waniliowych dostawał czekoladowe) a obok siada dziewczynka czytająca Rashomona; ktoś karmi gołębie. Załóżmy, że scenarzysta ma dużo czasu, jest wyciszony i pozwala myślom na swawolne wędrówki nomady humanistycznego. RZA i Rashomon wywołuje w zupełnie prosty sposób skojarzenie z Bushido... niemieckim raperem wzorującym się na amerykańskim gangsta rap, czyli takiej odmianie tego gatunku, w którym głównie o gangi i strzelaniny chodzi; skojarzenie z Rashomonem wzbogacić może naszą wędrówkę o pierwotne znaczenie Bushido związane z niepisanym kodeksem samurajskim. Ale jak tu umieścić opowieść o samuraju w świecie gangów i egzekucji rozpadającej się Ameryki? I tu zbawienne może okazać się nieopatrzne spojrzenie na lewą stronę, w kierunku 'francuskiego' lodziarza, z którym dogadać się nigdy nie było można... bo gdy (i tu sentymentalny odjazd w czasy młodości) nasz scenarzysta był w Paryżu i pod wpływem fascynacji kinem francuskim postanowił zostać filmowcem, to jeden z najwybitniejszych twórców tamtego czasu właśnie zmarł i pogadać z nim sobie nie mógł... a pewnie by było o czym... "Ten by potrafił opowiedzieć historię o samuraju w świecie gangsterów" - myśli sobie scenarzysta... I w tym momencie niczym widmo ukazuje mu się Melville... Jarmusch przeciera oczy i widzi, że to pies tylko... "Cholera - Ghost Dog..." - myśli sobie; ale widmo przypomniało mu coś, czego zapomnieć nigdy nie powinien był... Samuraj...
(cała ta historia kruszy się, gdy uświadomimy sobie, że Bushido nagrał pierwszą płytę w roku 98, wydał pierwszą w 99... a film Jarmuscha przecież z 99 jest; ale co tam, przecież mógł go znać w okresie, gdy improwizował z kolesiami na niemieckich skwerach)
I tak spodobała się ta scena Jarmuschowi, że umieścił ją w swoim filmie. Tyle że na jego miejscu siedzi Whitaker. I opowieść nie jest zupełnie ta sama. Jest tak, jak w Rashomonie, każdy widzi to samo zdarzenie, tę sama historię - inaczej. Każdy z nich - mistrz i uczeń. Pozostają jednak zbieżności, które można uznać za formę hołdu złożonego przez Jarmuscha francuskiemu mistrzowi gatunku.
A 'francuski' lodziarz? ...on tylko po raz kolejny uprzytamnia, że wszystko w tym świecie może być fikcją i stąd tak ostentacyjna filmowość, z którą mamy do czynienia w Ghost Dogu, po obejrzeniu którego zastanawiamy się, kto bardziej udaje gangsterów - ci z filmów, czy ci prawdziwi... kto jest tym lodziarzem, którego spotkać mógł Jarmusch...

Co łączy bohaterów kreowanych przez Delona i Whitakera?
Zawodowi mordercy, samotni, zamknięci w sobie, do bólu skupieni na zadaniu, które mają do wykonania, milczący perfekcjoniści... obaj prowadzą życie wojownika - ascety (a więc kobiet w ich życiu nie ma, przynajmniej w tradycyjnym sensie). Lojalni... ale tu mamy do czynienia z różnicą, o której później; różnicą, która podoba mi się...
obaj darzą uczuciem chyba jedynie ptaki... (i tu jedna z wielu różnic między dwoma filmami: ptaki informują obu o wizycie w miejscu zamieszkania nieproszonych gości, ale Jeff po prostu widzi mocno zaniepokojonego swego gubiącego piórka ptaszka w klatce, Ghost Dog zaś zastaje na swym dachu rzeźnię... - znak czasu...)
Fabułę filmów łączy konstrukcja w jej najbardziej podstawowych i węzłowych elementach (i masa różnych szczegółów, o których niech lepiej filmoznawcy....). Zawodowy morderca wykonuje wyrok, który nie w pełni zadowolił pracodawców, w wyniku czego jego życie zaczyna być zagrożone.
I oczywiście seppuku.
Jeff w scenie, w której jednym swoim gestem, spokojnym spojrzeniem potwierdza sens swojego życia. Jest zdecydowanie bardziej przekonujący niż Ghost Dog...
[tu kończy się moja tolerancja dla konwencji... to nie śmierć wasala w środowisku gangsterskim a śmierć mężczyzny lojalnego wobec kobiety, która nie jest ani jego kochanką ani tym bardziej żoną i której rola w losie bohatera nie jest do końca jednoznaczna, przemawia do mnie zdecydowanie bardziej.... choć to strasznie stary film... a może dlatego....]
O tej scenie chyba za wiele nie powinno się pisać.
Bo jest banalnie piękna.
I nie ma wątpliwości, że to kino tylko...
Ale i tak, wolę Melvilla...
W filmie Melvilla ujmuje mnie asceza... wnętrz, gry, słów...
cisza... tak niewiele słów trzeba...
stare paryskie kamienice; wnętrze, w którym mieszka Jeff; kolory zgniłej odrapanej:-) zieleni... to wszystko jest mi bardzo bliskie; to jak wyrzut sumienia, że zgromadziłem wokół siebie tyle zbędnych przedmiotów, a nawet tyle zbędnych książek...
no i to przekonanie, że mnogość celów niweczy cel właściwy...

A swoją drogą to myślałem, że to wilk jest w kulturze bytem będącym symbolem drapieżnej egzystencjalnej samotności...
a tu jeszcze i tygrys i niedźwiedź...
tyle, że u Melvilla nadal jest samotny wilk
zraniony samotny wilk
który pozostawia ślady

Ale Jarmusch opowiada zabawniej, to ten typ humoru przy którym śmiech mi się śmieje...
np. scena z budową jachtu na dachu wieżowca, współczesny Noe lekceważący oczywisty niby świat wokół niego
ale czy to takie śmieszne?
Gdy wiesz, że świat ulega rozpadowi,
gdy widzisz, jak Noe buduje swą łódź,
w ciągu siedmiu oddechów trzeba podjąć decyzję,
i jak twierdzili starożytni
"chodzi o determinację i odwagę, aby się przedrzeć na drugą stronę"
nawet jeżeli
jak twierdzili zlikwidowani przez Ghost Doga mordercy
niedźwiedzia samotnika
"teraz już żadnej starożytności nie ma".

Samuraj, reż. Jean-Pierre Melville
Ghost-Dog, reż. Jim Jarmusch

bhatir desz

kraina odpływów...

Jest w tym sporo arogancji - pisać notkę na blogu o powieści, która ma 400 stron.
Powieści, która wiele wątków posiada i którą też czytać można, idąc zupełnie różnymi ścieżkami interpretacyjnymi...
bardzo różnymi
Od lektury, podczas której skupiamy się na polityczno-socjologicznym wymiarze historii (z wyraźnym ciążeniem ku lewicowości) aż po próbę spojrzenia na świat przedstawiony z perspektywy niemal mistycznej metafory (i wzbogacone te niby rozwidlające się ścieżki są przez liczne przywołania Elegii Duinejskich Rilkiego sugerujące, że różnorodne odczytania mają gdzieś tam swój początek w jedności świata:
"nas, co o szczęściu myślimy,/ że się wznosi, przejęłoby/ omal niepokojące wzruszenie,/ skoro to, co szczęsliwe, pada"
bhatir desz)
"Człowiek ani przez chwilę nie zpomina tam, że jest na wrogim terenie"...

opowieść ta spleciona jest niczym "niebiański warkocz" Gangi rozlewający się "na szerokich i spragnionych równinach" i mamiący pokusą rozwiązania zwaną mohona...

Ocywiście jest to także opowieść o miłości.. niemożliwej a spełnionej (są tacy, którzy by pewnie się ze mną nie zgodzili, a jednak...). 400 stron, a prawie żadnej sceny intymnej... prawie...
I żeby nie było watpliwości, jaki charakter ma ta scena, przytoczę ją tu obszernie (choć pozbawiam ją w ten sposób znaczącego kontekstu):
"zobaczyła na dalekim krańcu Gordźontoli tygrysa gramolącego się z wody na drzewo. (...) Dostrzegł ich w tej samej chwili, w której go zauważyli. (...) Bez mrugnięcia powieką obserwował ich przez dłuższą chwilę, kołysał mu się jedynie koniec ogona. Pija pomyślała, że gdyby mogła położyć rękę na jego futrze, poczułaby z pewnością mocne uderzenie serca. (...)
księżycowe światło zgasło, a ryk wiatru ponownie zaatakował ich uszy. Pija objęła nogami gałąź (...) Kiedy była zwrócona twarzą do pnia, opletli drzewo liną z sari, a Fokir zrobił na niej mocny węzeł. Ledwie z tym zdążyli, gdy sztorm uderzył ponownie. Nagle powietrze wypełniło się wirującymi rzeczami.
(...) Wiatr nacierał na nich teraz z przeciwnego kierunku. Wcześniej osłaniał ją pień drzewa, teraz było to ciało Fokira. (...) Czy od samego początku wiedział, że jego ciało będzie musiało ją chronić, kiedy oko cyklonu przetoczy się nad nimi? Próbowała oswobodzić się z uścisku i usiąść tak, żeby choć ten jeden raz to ona go oslaniała. Ale jego ciało trwało nieporuszone i nie dała rady się uwolnić, zwłaszcza teraz, gdy wichura naciskała na niego od tyłu. Byli wtuleni w siebie tak mocno, że odczuwała siłę uderzenia wszystkiego, co w niego trafiało, i deszcz spływający mu po plecach. Czuła kość jego policzka, jakby się złączyła z jej własnymi. Było tak, jakby sztorm dał im to, czego nie mogło dać życie - połączył ich, scalił w jedno".
scena potężnie intymna
(czasami mam ochotę na blogu umieszczać tylko cytaty z książek, które aktualnie czytam - często wręcz nie stać mnie na jakiś sensowny komentarz...
pisanie o książkach, filmach, spektaklach to taka proteza właściwej twórczości, do której człowiek nie jest zdolny)

Pija i Fokir - ona zna tylko angielski a on tylko po bengalsku; ona jest wykształcona amerykanką o hinduskim pochodzeniu a on prostym rybakiem na wodach Sundarbanu; ona samotnym wędrującym po świecie badaczem natury a on ma uwielbiane przez siebie dziecko i żonę wychowaną w środowisku bardzo tradycyjnym; kompletny brak możliwości kontaktu... tego werbalnego oczywiście...
pomiędzy nimi Wielka Cisza, która pozwala im się wzajemnie zrozumieć,
a wszystko rozgrywa się na niepokojących i nieprzewidywalnych wodach, które nawet na moment całkowicie ich zniewalają w swoim milczącym i niezracjonalizowanym świecie pierwotnym
wody, które są żywiołem, nad którym najbardziej panuje Fokir
a po tych przytoczonych przeze mnie zmaganiach Erosa i Tanatosa Pija przez kilka dni chodziła po wyspie Fokira, po jego mieszkaniu... w podarowanej jej kolorowej sari (strój jej całkowicie obcy)...
nie muszę dodawać, że Fokir już nie żył...
Jest jeszcze ten trzeci (zna języki, dzięki niemu Pija jakoś może porozumieć się werbalnie z Fokirem; wykształcony, bogaty hindus; Pija mu sie oczywiście podoba i nie miałby nic przeciwko romansowi, których ma na koncie wiele; nie rozumie wody i nie rozumie wzajemnej fascynacji - prostego rybaka i młodej uczonej amerykanki) - Kanaj... ten, który musi być wytrącony z poczucia oczywistości; bo to on mógłby być narratorem tej opowieści; narratorem, dla którego opowiedziane zdarzenia miały chyba największą wartość; a może po prsotu - powinny mieć...

ten, który na splątany warkocz Gangi próbuje spojrzeć z perspektywy mohony, nie zatraciwszy jednocześnie jego komplikacji

Rozległe wody Sundarbanu. Miejsce, w którym człowiek nigdy nie może mieć poczucia pewności i bezpieczeństwa. Tajemnicze i niebezpieczne jak cały świat pierwotny - tkwiący do dziś gdzieś głęboko w człowieku. Rzeczywistość wewnętrzna, nad którą tylko do pewnego stopnia możemy zapanować, budując wały zabezpieczające. W każdej chwili przypływ może na jakiś czas unicestwić cały nasz opanowany świat - na chwilę. W tym świecie tygrysy ludojady, które nawet w czasie odpływu, gdy bhatir desz objawia się naszym zmysłom, mogą unicestwić człowieka. Ale spotkanie z tygrysem może być także momentem wytrącenia człowieka z poczucia oczywistości; gdy "mózg zalewa powódź czystych doznań".
Świat, w którym gwarancję bezpieczeństwa możemy zyskać dzięki wierze w dobroczynną Bon Bibi i złowrogiego Dokkhin Raja; ta wiara jest równie prawdziwa i równie niepewna, jak wszelkie ustalenia współczesnej nauki. Człowiek zdany jest na siły potężniejsze od siebie.
A "słowa są jak wiatr marszczący powierzchnę wody. Rzeka zaś płynie niżej, niesłyszalna, niewidoczna".

Amitav Ghosh Żarłoczny przypływ

niedziela, 20 grudnia 2009

Zagrożeni miłością

Pisałem już o tym, że akcja filmów Antonioniego rozgrywa się przede wszystkim w środowisku ludzi, których potrzeby bytowe są w pełni zaspokojone (i jest to pewnie eufemizm). Fakt ten mógłby powodować, że świat w tych filmach przedstawiony jest nam obcy. I choć rzeczywiście wśród bohaterek Antonioniego czułbym się bardzo nieswojo, to dzięki umiejscowieniu akcji w tym środowisku widz ma okazję przyjrzeć się ludziom, którym los ofiarował niemal nieskończoną ilość wolnego czasu. Nie są oni zaabsorbowani codzienną walką o byt, która nie pozostawia czasu na zastanowienie się nad sensem rutynowych życiowych zabiegów. Troszkę w naszym zastępstwie doświadczają możliwości swobodnego wyboru... niemal wszystkiego... ale przede wszystkim wyboru sposobu na życie szczęśliwe a przynajmniej satysfakcjonujące.
Nieograniczani bytem mogą decydować o świadomości sensu.

W jakim stopniu o naszym poczuciu sensu decydują okoliczności, w które jesteśmy wmanewrowani przez miejsce urodzenia i przypadkowe decyzje podejmowane przez nas w przeszłości. Albo - nie przypadkowe a takie, których konsekwencji nie mogliśmy przewidzieć... bo nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć konsekwencji...
Przestrzeń sensu generowana przez pojawiające się niemal z prędkością światła motywy, potrzeby, pragnienia - do których zrealizowania dążymy nie zastanawiając się nad źródłem tego napędu...
(ze szczególną ostrością uświadamiam sobie ten problem podczas okresu świątecznego - który już przecież nastał - gdy mogę sobie niezaangażowany stanąć z boku i poprzyglądać się temu zabieganiu, którego cel już dawno bardzo zdawał mi się nazbyt z innego świata... (nader ludzkiego niestety)
Jedna z epizodycznych bohaterek "Przyjaciółek" Antonioniego w pewnym momencie mówi, że "szczęście polega na tym, że nie ma czasu na zastanawianie się nad tym, czy jest się szczęśliwym" i "gdy już dokonało się jakiegoś życiowego wyboru, to należy go ze wszystkich sił bronić". Ja chyba tak nie potrafię. Nie potrafię się nie zastanawiać (czasami obsesyjnie), co doprowadziło mnie do tego punktu, w którym jestem. I potrzeba szczęścia jest w tym momencie mniej istotna niż pragnienie ogarnięcia własnego losu. Niezależnie od tego, jak mocno towarzyszy temu myśl o absurdalności takiego celu. Z jednym na pewno potrafię się zgodzić: punktem wyjścia do dalszego życia jest zawsze Teraz, czyli że decyzje wcześniej podjęte muszą mieć sens, jeśli moje dalsze życie ma mieć sens; trzeba ich bronić (niekoniecznie werbalnie, można po prostu bronić owego Teraz... to chyba jest jednoznaczne).

"Przyjaciółki" Antonioniego (blog stanie się monotematyczny w trakcie trwania tego mojego prywatnego festiwalu Antonioniego) zostały nakręcone na podstawie utworu Pavese. Ciekawe, jak treść filmu ma się do pierwowzoru literackiego? Bo w filmie jest wszystko to, co charakterystyczne dla tzw dojrzałej twórczości Antonioniego... tyle że w całkiem już starej oprawie (wciąga mnie ten odległy klimat kina lat pięćdziesiątych coraz bardziej; oglądanie tych filmów wprowadza mnie w swoisty stan kontemplacji - jest w nich jakaś niezwykła czystość wypowiedzi; pytanie, w jakim stopniu to wrażenie bierze się stąd, że realia - to, co widzimy - jest tak bardzo nie z naszego świata... może dzięki temu możemy wnikliwiej obserwować to, co kryje się pod podszewką zdarzeń składających się na akcję - i to właśnie okazuje się mocno uniwersalne; nie mówiąc już o tym, że siatka zdarzeń u Antonioniego jest nader krucha i po prostu nudna... by dotknąć jądra rzeczywistości trzeba otrząsnąć się z przyćmiewającej jasne spojrzenie erupcji atrakcji w postaci np. takiego nagromadzenia zdarzeń, które podziwiamy lub w których uczestniczymy, które nie przyzwala na pojawienie się cienia podejrzenia, że to tylko wata cukrowa, nic więcej... - ale karkołomne zdanie, mimo to zostawiam je...:-))

uczuciowa pustka, ktorej przezwyciężanie prowadzi do jeszcze większego cierpienia i... samounicestwienia
sceptycyzm co do trwałości uczuć (i tych deklarowanych wczesniej i tych rodzących się dopiero)
pragnienie wymazania z pamięci świata swego istnienia

Są oczywiście w tym filmie bohaterowie, którzy wydają sie kochać prawdziwie. Jedna popełnia samobójstwo. Inny - porzucony - (Karl spoglądający z oddali, jak jego ukochana wraca do świata, w którym o sensie stanowi praca - w domu mody) pewnie jakoś sobie poradzi (porzuceni mężczyźni jakoś nie robią takiego wrażenia, jak porzucone kobiety). I ta najwazniejsza, która decyduje się na życie z mężczyzną, o którym wie (mimo jego zapewnień, że kocha), iż kochać nie potrafi; dla którego rezygnuje z kariery artystycznej - czy to możemy nazywać szczęściem. Zresztą w tym wypadku mieliśmy do czynienia ze swoistym nieuświadomionym szantażem: mężczyzna wdaje się w romans w sytuacji, gdy jego żona w przeciwieństwie do niego zaczyna odnosić artystyczne sukcesy. Niezwykłe są meandry naszych kompleksów; niezwykła jest też skuteczność tego rodzaju poczynań (oczywiście tylko wtedy, gdy kobieta jest zdecydowana wejść w tego rodzaju układ, czyli pewnie przeważnie...) Lorenzo - kolejny mężczyzna zagubiony w nieokreśłonej przestrzeni swoich pragnień; unieszczęśliwiający kobiety, które staną na jego drodze; mężczyzna, który jak dziecko potrafi dać się zauroczyć uśmiechowi młodej dziewczyny i który dwa dni później, gdy ona już nie potrafi bez niego żyć, mówi jej, że "nikogo nie potrzebuje".
On oczywiście nie potrafi żyć bez innych, ale problem powraca...
Inni ludzie...
Czy można bez nich żyć?
Czy człowiek, chcąc być z innymi, skazany jest na nieautentyczne związki, pozorowane relacje?
Czy, by być w związku, musi zaakceptować partnera, którym pogardza?
I ten ironiczny tytuł - "Przyjaciółki"... (choć Antonioni już dawno został okrzyknięty znawcą przede wszystkim kobiecej duszy, to byłbym daleki od niedoceniania jego znajomości mężczyzn; jedno jest pewne - hipokryzja i zakłamanie mężczyzn objawia się inaczej niż ta dotycząca kobiet - opisana w tym filmie; zakłamana męska przyjaźń to niewatpliwie zupełnie inne zjawisko kulturowe niż zakłamana przyjaźń kobiet- bez wartościowania, obie są żenujące).

Świat, w którym jedną z najważniejszych decyzji jest ta, dotycząca wyboru sukienki, którą należy włożyć na wieczór. Świat, w którym o ślubie decyduje także sukienka - atrakcyjna suknia ślubna (którą postanowiła założyć jedna z bohaterek, a skoro bez ślubu to nie bardzo, więc weźmie ślub). Świat, w którym czujemy upokorzenie życiem, gdy rano po przebudzeniu mamy zmęczoną twarz...
Świat, w którym główną bohaterką jest szefowa Domu Mody.
Ale zdarzają się chwile, w których człowiek może być wytrącony z tych oczywistych kolein: "W obliczu czyjeś śmierci odruchowo oddzielamy prawdę od fałszu". Dla samotnej Clelii ta chwila słabości powoduje, że, spragniona czyjegoś ciepła i oparcia, obdarza nadzieją uczucia Carla...
Ale wytrącenie człowieka z kolein, jego przebudzenie, ma charakter chwilowy. Koleiny są gwarancją spokoju i bezpieczeństwa, a przyszłość, związana z trwałą i niezmienną miłością, jest jak banalna, szara, odrapana ściana. Powrót jest nieunikniony.

Zagrożenie miłością minęło...

"Przyjaciółki", reż. M. Antonioni

sobota, 12 grudnia 2009

Kto za życia przez moment był w niebie...

Antonioni
rok 1953

Po obejrzeniu tego filmu po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak niewiele dla mnie znaczy usytuowanie utworu w porządku hierarchicznym sporządzonym przez znawców. I nie chodzi tu o to, że oceny specjalistów nie mają dla mnie znaczenia. Nie znaczy to też, że film mnie zachwycił. Wystarczy mi to, że dostrzegłem w nim sprawy, które mnie zafrapowały.
Prosty z tego wniosek wyciągnąć można, że niekonieczny jest kontakt z arcydziełem, by sprowokowane myśli dostać mogły pożywkę, by sobie pobrykać.

Dlatego unikam ocen; nie czuję się kompetentny.
Dlatego piszę bloga a nie recenzje do tygodników.
Dlatego na blogu także nie chciałbym pisać recenzji, choć wiem, że czasami w ton recenzenta popadam.
Staram się przyglądać myślom spuszczonym z uwięzi, ciesząc się, że zaistniał dla tej chwilowej rozpusty mentalnej pretekst.

W filmie mamy do czynienia z sytuacją przeciwną do upadku Albatrosa.
Gdy Nielotowi pozwoli się przez chwilę uwierzyć, że ma duszę orła.

Antonioni nieustannie opowiada o uczuciach. O błędnych ścieżkach miłości. O pragnieniach konfrontowanych z pejzażem przedmieścia.
Gdzie wszystko jest niedo...
Czarno-białe przedmieście to miejsce, w którym można dostrzec pokraczne początki miasta sąsiadujące z procesem rozkładu. Jeżeli w takiej przestrzeni spotykają się kochankowie, możemy łatwo przewidzieć, co będą czuć niebawem i w którym kierunku zmierzać będzie ich romans, czy też, jaki jest stan ich emocji... tych najważniejszych. Typowy pejzaż mentalny. U Antonioniego podmiotem złudnych pragnień jest chyba zawsze kobieta. To ona jest wmanewrowana przez mężczyzn we wiarę w nieprzemijające uczucia. Przez mężczyzn, którzy nawet nie próbują jej później uświadomić, że uczestniczyła w grze ich ulotnych pożądań. Tchórzliwi faceci, którzy nie potrafią podjąć decyzji, bo łączyłoby się z to wyrzeczeniem przyjemności i zmusiłoby do ponoszenia odpowiedzialności. Bardzo lubimy niedookreślone związki trwające w zawieszeniu. Nie mówiąc już o takich sytuacjach, jak ta ukazana w filmie, gdy jasne opowiedzenie się może wystawiać na szwank karierę, podważyć prestiż, czy tez narazić na komplikacje towarzyskie.
Tytuł filmu - Dama bez kamelii - od początku wpisuje tę opowieść w bardzo znany kontekst.
Kobieta jako towar (lubię ten temat omawiać przy okazji Lalki, więc nie będę tego utworu przywoływać jako kontekst, bo jest dla mnie zbyt oczywisty) .
Małżeństwo Clary, poddającej się decyzjom mężczyzn niemal bez oporu - w zasadzie bez oporu, tyle, że widzimy jej niechęć, mimo którego i tak pozostaje bierna (ale gdy już stać ją na samodzielność i odwagę, to mężczyźni zawodzą) - ma w sobie coś z prostytucji. Lecz nie tylko jej bierność o tym decyduje. Prawie tego nie widać (styl pisma Antonioniego), ale matka w sposób niedostrzegalny ale skuteczny decyduje o jej przyszłości (nie ma tu jednakże demonicznego wymiaru charakterystycznego dla tego rodzaju sytuacji u Dostojewskiego, nie jest to też element prawie już kapitalistycznej kalkulacji jak u Balzaca), by później przez moment pławić się w rozkosznym uczuciu spełnienia życiowego. To, że nawet najbliżsi w filmach Michelangela nie próbują się zrozumieć, także jest stałym składnikiem wyobrażeń o świecie Mistrza z Ferrary.
Jak takie małżeństwo będzie wyglądało, łatwo sobie wyobrazić. Z podobnym układem mieliśmy do czynienia w "Kronice pewnej miłości". Tyle, że w tym filmie Clara w momencie załamania wyrzucała mężowi, że wiedział, że ona wychodzi za mąż nie kochając go.

Lecz w tym filmie odwołanie do francuskiego pisarza (mam na myśli Aleksandra Dumas oczywiście) ma, moim zdaniem jeszcze jedno, głębsze znaczenie.
Bohaterka jest aktorką. Zaczęła robić karierę w banalnych produkcjach o sentymentalnej miłości naznaczonej erotyzmem. Jest piękna. Publika to lubi. Stała się sławna. Uwierzyła, że jest aktorką.
Chorobliwie zazdrosny mąż zabrania jej grać w takich filmach. Bohaterka stopniowo sobie uświadamia niemal pornograficzny wymiar tego rodzaju produkcji. Przejęła ten punkt widzenia. Chyba nawet poczuła, że zdobyta w ten sposób popularność, jest rodzajem prostytucji. Chyba nawet miała poczucie, że grzeszy (ciekawe co na to nasi współcześni gwiazdorzy, czy jeszcze ktoś w odniesieniu do sztuki przykłada tego rodzaju racje moralne rodem ze średniowiecza).
I jak bohaterka Damy kameliowej została pozostawiona sama sobie (winą może obarczać także uaktywnienie się w niej woli działania, przestała być bierna, zaczęła podejmować samodzielne decyzje dotyczące jej życia - to także swoisty tragizm) w momencie, gdy doświadczyła świata, w którym istnieje prawdziwa miłość. Uświadomiła sobie, że bycie na ekranie, pozwalanie na to, by nas fotografowano (jesteśmy wybrani tylko ze względu na atrakcyjne ciało), nie czyni z nas aktorów. Bycie Aktorem to bycie Albatrosem. To lata pracy i wewnętrznego doskonalenia się. To cierpienie i wzniosłość.
I jak bohaterka Damy kameliowej zmuszona jest wrócić do swej pierwotnej profesji. Z pełną świadomością życiowej porażki. Z pełną świadomością, że teraz wszystko zależy od trwałości urody naszego ciała. Nic więcej... bo więcej, to nie nasz świat.
Problem każdego, kto wyrwany ze swego naturalnego środowiska przez nieszczęśliwy (?!) zbieg wypadków, poczuje urok oddychania czystszym powietrzem i się przekona, że by pozostać w tej piękniejszej atmosferze, trzeba mieć skrzydła.

Szczyt okrucieństwa.
Pozwolić komuś uwierzyć, że jest wart bardzo dużo, a następnie pozwolić mu spadać w takim tempie, by zdążył jeszcze sobie uświadomić, że nigdy nie miał skrzydeł.

Znowu powtórzę: ten facet mówił do mnie i o mnie.

Dama bez kamelii, reż. Michelangelo Antonioni

piątek, 11 grudnia 2009

Z perspektywy samotnego wilka

niby jedna powieść, a można by z niej zrobić co najmniej dwie, jeśli nie więcej

najnowszy Mankell czyli Chińczyk

Na dalekiej szwedzkiej północy
wśród śniegów zasypujących ślady ludzkiego istnienia
dokonano koszmarnej zbrodni.
Lecz zamiast Wallandera, który dzięki swej psiej intuicji potrafi spod śnieżnej pokrywy wydobyć na światło dzienne obłędne dowody prawdy, do akcji wkracza skrupulatna policjantka mająca poczucie, że rzeczywistość, której istnienie właśnie odkryła, przerasta jej poczucie prawdopodobieństwa.
Tym razem bohaterką charakteryzującą się umiejętnością dostrzegania w świecie obecności śladów przeszłych zdarzeń jest sędzina będąca kilka lat przed emeryturą. Potrafi zawierzyć swej intuicji i przeczuciom; potrafi zawierzyć pamięci nieświadomej i wydobyć spod zaśnieżonych warstw złudnej rzeczywistości to, co wydaje się być niewidoczne. Uwalnia umysł od rutynowego postrzegania świata i dzięki temu od czasu do czasu, to co istotne, ma szanse pojawić się w świadomości. Gdy już to nastąpi, jej wyćwiczony na sali sądowej racjonalny sposób myślenia próbuje tę rozsypaną i wysoce niespójną układankę ułożyć w sensowną całość. Lecz poczucie zagrożenia, mącące jasne spojrzenie, mimo wszystko doprowadza w kluczowym momencie do stanu zagubienia w tym labiryncie do tego stopnia, że nie jest w stanie odróżnić wroga od sojusznika. Opuszczona chwilowo przez tych, którym na pewno mogłaby zaufać, zdana jest jednak na przypadek. Zakwestionowany w ten sposób jest i rozum i intuicja. Bo ludźmi jesteśmy tylko...
Wallander często poddaje się sile przeczucia. I Mankell zapewne świadom jest, iż jego bohater odkrywa prawdę dzięki tej umiejętności. Brigitta Roslin też ją posiada. Lecz, mimo że dzięki niej jest w stanie odkryć więcej, nie jest w stanie samodzielnie umknąć śmiertlenemu niebezpieczeństwu. Konieczny jest drugi człowiek. Obserwujący ją z zewnątrz.
Mankell jest sceptykim... chciałoby sie powiedzieć - epistemologicznym...

Roslin prowadzi i rozstrzyga sumiennie wiele spraw w sądzie. I każda z nich mogłaby być punktem wyjścia do kolejnej powieści z Wallanderem w roli głównej. Tak jakby Mankell chciał nam powiedzieć, że jego słynny cykl mógłby mieć jeszcze wiele części (pomysłów mu nie brakuje). Ale po co? Chińczyk jest powieścią która wykracza poza świat komisarza z Ystad.

Na dalekiej szwedzkiej północy popełniono koszmarną zbrodnię.
Zbrodni dokonano 12 stycznia 2006 roku. A ponieważ jest to dzień moich imienin, starałem się przypomnieć sobie, co wtedy robiłem. Bezskutecznie. Pamiętam jedynie, że był to okres, w którym nie byłem w najlepszej kondycji. Jeżeli wtedy usłyszałbym o zbrodni stulecia wytrącającej świat z błogiego, bezpiecznego snu, którego treścią jest codzienna i oczywista wydawałoby się stabilizacja, nie zrobiłaby ona pewnie na mnie takiego wrażenia jak ta - fikcyjna całkowicie.
fikcyjna ale jednocześnie prawdopodobna - tylko czy aż?
Miejscowość (a właściwie osada), w której do niej doszło, także jest fikcyjna. Autor skrupulatnie sprawdził to na mapie.
Hesjovallen
To ciekawe - są autorzy, którzy robią wszystko, by akcja ich utworu rozgrywała się w zakamarkach ulic, które bez trudu jesteśmy w stanie odnaleźć na planie jakiegoś znanego miasta (a już szczególne podniecenie towarzyszy nam podczas śledzenia poczynań tych zbrodniarzy, którzy dają upust swej oryginalnej wyobraźni dwie przecznice od naszego domu). Autor Chińczyka zaś wymyśla tak koszmarną zbrodnię, że nie chce, by jakaś realnie istniejąca miejscowość była z nią kojarzona. To chyba jest jakiś rodzaj pisarskiej moralności...

Hesjovallen
osada na dalekiej północy
mieszkali tu sami starcy powiązani ze sobą więzami krwi
(więzy krwi bywają zabójcze)
i para tak samo starzejących się byłych hipisów
(hipisi także się starzeją)
hipisów, którzy ziścili swe pragnienia, by uciec od cywilizacji na północ
(jak najdalej)
i jeszcze zdziwaczała staruszka snująca się w zimową noc w szlafroku
po opuszczonych zaśnieżonych ulicach starających się zapomnieć o ostatniej dobie
(czy na taką pustkę chciałbym czasami uciec?
ta osada nie istnieje przecież)

Zbrodnia niemal doskonała. Do tego stopnia, że policja, otrzymawszy w jej przekonaniu oczywiste dowody przestępstwa, zamknęłaby śledztwo z poczuciem, że zagadka została rozwiązana. Bo czy ktoś o zdrowych zmysłach poszukiwałby genezy zbrodni w roku 1863 w dalekich Chinach czy też Ameryce?
1863
Kojarzy nam się ta data bardzo jednoznacznie.
I choć Mankell nie mógł przewidzieć (jakieś pismo MSZ powinno wystosować, potępiające tak elementarną nieznajomość naszej historii), że podczas lektury jego powieści dwie daty będą miały dla mnie bardzo osobiste lub narodowe znaczenie, to te moje skojarzenia nie są tak zupełnie absurdalne z punktu widzenia mojej lektury tej powieści.
Dla Polaka sprawą kompletnie nieistotną jest to, że w 1863 r. porywano z Chin setki (!) biedaków, by po przetransportowaniu przez ocean wykorzystać ich do budowy transkontynentalnej kolei w kolebce nowoczesnego świata. W 1863 r. ważniejsze było co innego... najważniejsze
Mankell w swej książce tak prowadzi narrację, że jesteśmy zmuszani od czasu do czasu do zmiany punktu widzenia; zmiany podmiotu, z perspektywy którego obserwujemy rzeczywistość (nie jest to Virginia Wolf, ale na pewno z jej szkoły wywodzi się ten sposób prezentacji świata przedstawionego). Narracja personalna powoduje, że bohater, który wydawał się nam obcy i chłodny, w kolejnej części powieści staje się bliski do tego stopnia, że zaczynamy się utożsamiać z jego sposobem postrzegania świata.
Czasami jest to tylko epizod. Ale znaczący, bo stanowiący klamrę opowieści.
Punkt widzenia samotnego wygłodniałego wilka poszukującego zwierzyny na dalekiej północy podczas styczniowej ciemnej nocy.
Kanibalizm samotnego wilka.
I jego śmierć na końcu - będąca zamknięciem historii; zamknięciem, o którym tak marzy główna bohaterka - ale ona nie jest świadoma, czytając o ustrzeleniu leśnego samotnika, że to koniec... nie wie przecież, że gdzieś tam, ponad jej światem ktoś zdecydował o postawieniu finalnej kropki; ona już chyba do końca życia będzie miała momenty lęku związane z poczuciem, że historia jeszcze nie dobiegła końca.
Do momentu ostatecznego zakończenia nigdy nie możemy mieć pewności, które zdarzenie jest finałem jakiegoś tam wątku w naszym życiu.

Technika narracji prowadzi do tego, że pod koniec utworu czytelnik (przynajmniej tak było w moim przypadku) zaczyna się utożsamić z postacią najbardziej negatywną w tym świecie przedstawionym. Z samotnym wilkiem w ludzkiej skórze, który bezwzględnie walczy o byt i dla którego prawo zemsty nie zna granic czasu i przestrzeni. Nawet jeżeli jego przodkowie doznali upokorzeń 140 lat wcześniej.
Okrutna gloryfikacja pamięci.
Wsłuchując się w jego opowieść, zaczynamy rozumieć jego potrzebę krwi; a stosunek Ya Ru do angielskiego kolonializmu i pychy wyspiarzy czasami jest mi bardzo bliski.
Opowieść o wiecznym istnieniu niedostrzegalnej różnicy między głodem wilka a prawem krwi dyktującym potrzebę zemsty.
Opowieść kwestionująca egocentryzm charakterystyczny dla naszego postrzegania świata;
także europocentryzm.
Bo to, co najważniejsze w tej powieści, dzieje się w Chinach właśnie. I to tam jest centrum świata współczesnego. W Państwie Środka przez wieki pogardzanym, a przecież wyprzedzającym naszą kulturę we wszystkich dziedzinach... kiedyś w przeszłości i zapewne w przyszłości... jeśli nie już dzisiaj...
Chiny, w których na najwyższych szczeblach decyduje się być może już dzisiaj kształt przyszłego świata (Chiny, które stały się dla Witkacego symbolem nadchodzącej katastrofy: bohaterka przebywająca w Pekinie ma poczucie, że stała się nic nieznaczącą monadą w milionowym mrowisku - to też Witkacy - i że nikt nie zauważy jej zniknięcia).
Chiny, które kolonizują Afrykę, łącznie z tak bliskim sercu Mankella Mozambikiem (spędza tam połowę swego życia na zmianę ze Szwecją, więc chyba wie, co pisze...)
Chiny, które stają się poligonem walki pomiędzy światem zamożnych właścicieli i konsumentów a nędzarzami. Poligonem, któremu winien się przyglądać świat cały, bo przecież bunt poniżonych nędzarzy staje się o wiele bardziej realnym zagrożeniem dla cywilizowanego (?) świata niż efekt cieplarniany (w jednym roku wybuchło w Chinach 90 000 zamieszek; wszystkie stłumione za pomocą wojska - dane z książki Mankella).

To nie jest jedna powieść,
ale postać sędziny wiąże całą intrygę w całość (wcale nie jasną i oczywistą, nie wszystko zostało odkryte - pozostały ślady, dzięki którym, być może, obraz rzeczywistości okazałby się zupełnie nieprzewidywalny; taka jest już natura zdarzeń, w które jesteśmy uwikłani - nigdy nie możemy mieć pewności, że uchwyciliśmy wszystkie ich przyczyny i konsekwencje... więcej - jesteśmy w stanie uchwycić sens spójny tylko z naszym o tym świecie wyobrażeniu, łudząc się, że spod zalegających naszą pamięć zasp nie wyłoni się w momencie jakieś nieoczekiwanej odwilży szczegół wytrącający nas z kolein oczywistości)
i nie mogę nie przytoczyć jednej z wielu myśli Roslin:
"W głębi serca jestem nomadą (...) Nomadów nie ciągnie do lasu, ale do rozległych równin".
I choć z kobietą chyba trudniej jest mi się utożsamić niż z bohaterem płci brzydszej (szczególnie, gdy ma zamiłowanie do alkoholu i boryka się z problemami czterdziestolatków tak ja Wallander), to Mankell i tym razem nie zawodzi. Często aż za bardzo rozumiem rozterki tej kobiety (ale może właśnie dlatego, że została wykreowana przez mężczyznę).

A od teraz 12 stycznia moje myśli mknąć będą na daleką północ, by spojrzeć na świat z perspektywy samotnego wilka zagubionego pośród zaśnieżonych fiordów, wietrzącego świeży zapach krwi... (oj, chyba przesadziłem...)

H. Mankell Chińczyk



wtorek, 8 grudnia 2009

Zanim napiszę o "Powiększeniu"...

Zrobiłem sobie mikołajkowy prezent i kupiłem niezwykły przedmiot
8 filmów Antonioniego w dość zaskakującym opakowaniu (na ogół nie przywiązuję do tego wagi i zamawiając nie liczyłem na szczególną oprawę - a opakowanie także skłoniło do refleksji; szaro - czarny kartonik, w którego wnętrzu przyciężkawa sztabka z zawartością płytek; oczywiście wszystkie czarne i aby wyjąć jeden, trzeba zawsze rozwinąć całość poskładanej płachty; do sedna zawartości docieramy rozpakowując - za każdym razem - mało atrakcyjną powłokę kojarzącą się z paczuszkami z czasów PRL-u zapakowanymi w odbijający rzeczywistość papier))
Czekałem na taki moment dość długo. Przypomniano już przy różnych okolicznościach prawie wszystkich wielkich minionych. Bergman doczekał się cudnego wydania zestawu swoich filmów (oczywiście o Polsce mówię), a Antonioni jakby w zapomnienie odszedł, jakby był najmniej ważny (poza oczywiście "Powiększeniem", które dość często przypominano - nie mam oczywiście nic przeciwko, ale dlaczego tylko ten jeden...).
A dla mnie to chyba on był zawsze najważniejszy...
A zmarł w tym samym dniu co Bergman. Ale jakoś różnie o tych śmierciach w mediach mówiono. Nawet trochę żal mi było pamiętam, gdy gaworzyłem o tym w zaprzyjaźnionej knajpie (bo to środek wakacji był), wypowiadając już wtedy marzenie, że być może ta właśnie śmierć stanie się pretekstem... (śmierć - znowu Bergman...), no i stała się być może...
Oglądając dawno temu (nie będę się przyznawał kiedy nie ze względu na wiek, ale by uniknąć wstydu wynikającego z tego, jak późno zacząłem odnajdywać w kulturze odbicie jakiegoś tam mojego wewnętrznego wyczucia świata) jego filmy, jeszcze niewiele rozumiejąc, czułem, że ten facet mówi na pewno do mnie. Bergman przemawiał z pozycji Mistrza i czułem zbyt duży respekt (i chyba nie jego pytania wtedy sobie zadawałem). Fellini jakoś ze swoim poczuciem humoru nie pozwalał mi się traktować poważnie (choć zawsze tę powagę dostrzegałem). Kurosawa z kolei zbyt patetyczny momentami. A Visconti... cóż nie przepadam za operą...
I choć zabrzmiało to jak krytyka, to nie o nią tu chodzi (bo każdego z wyżej wymienionych z mniej lub bardziej zapartym tchem oglądałem... no trochę przesadziłem, ale coś z tym tchem się działo). Chodzi o spotkanie. Antonioni mówił do mnie w moim języku o sprawach, o których jeszcze wtedy nie wiedziałem, że będą ważne dla mnie do dzisiaj.
I nie ma co ukrywać - jest najnudniejszy, najpowolniejszy - zawsze czułem, ze to jakaś istotna część prawdy o mnie. Tej najgłębszej... najnudniejszej... gdzie nic nie ma... żadnych wyuczonych formułek i sposobów na życie.
A gdy na egzaminie na jedną z filmowych uczelni, na którą zdawałem, kazano mi analizować sceny z "Zawodu reporter" uznałem to za znak od losu. I do dzisiaj się zastanawiam, czy porażka na egzaminie to rzeczywiście sygnał od bożej opatrzności...

Do dzisiaj znałem tylko kanon filmów Antonioniego. Bez tych początkowych, ale i bez tych końcowych.
Dzisiaj obejrzałem jego debiut - Kronikę pewnej miłości.
rok 1950 - warto o tym wspomnieć, bo to dawno bardzo temu (i znowu szykuje mi się dłuższa podróż w czasy, gdy żaden Anioł zafrasowany zbytnio mym losem nie był)
przecudna przestarzała konwencja
urocze czarno-białe zdjęcia
i jeszcze cytat z Antonioniego: "Film, który można opowiedzieć, to nie jest udany film" (nie tylko filmu dotyczy przecież - dedykuję tym wszystkim, którzy pragną wniknąć w kody kulturowe na skróty, czytając streszczenia...)
jak to zrobić, żeby nie opowiadać; zawsze się opowiada, ale ... chyba przede wszystkim o sobie, a nie o filmie...

Nieatrakcyjny Mediolan końca lat czterdziestych. Szare bloki, zmywane deszczem ulice.

To jest debiut, a przecież zasadniczym pytaniem, które stawia tu Antonioni, jest to dotyczące szczęścia: Dlaczego ludzie nie mogą być ze sobą szczęśliwi... nawet jeżeli się kochają... jeżeli się kochają... jeżeli im się tylko nie wydaje...
Antonioni nie dramatyzuje, nie wynosi ludzkich pragnień do poziomu wyniosłych rezygnacji; i to mi się właśnie podoba. Choć 'podoba' nie jest tu właściwym słowem - to jest właśnie ten poziom komunikacji bezpośredniej, który zawsze odczuwałem; on mówi do mnie normalnie. Nawet, gdy mówi o milionerach. Ale czyż mówiąc o pragnieniu szczęścia można pominąć środowisko tych, którym zazdrościmy kasy... nawet jeżeli w konsekwencji sprowadza się to do jakichś banalnych konstatacji...
To jest debiut, a przecież jest to już film o niemożności porozumienia i właśnie miłości... szczególnie wtedy, gdy jesteśmy w stanie uczynić wszystko, by doszło do spełnienia...
wtedy to 'wszystko' stoi na drodze spełnienia - gdy już wydaje się, że przeszkody pozostały poza nami...

Przeczytałem w opisie filmu, że mamy w nim do czynienia z zakończeniem otwartym.
Raczej nie:
Gdy już jest po wszystkim (nie będę opowiadał po czym) kobieta z histerią pyta mężczyzny swego życia:
- Kochamy się? Do jutra?
- Tak....
Guido wsiada do taksówki:
- Na dworzec...

Czy to jest zakończenie otwarte....

A ostania wymiana zdań może kojarzyć się rzeczywiście z "Do widzenia, do jutra". Tyle że Morgenstern opowiada bardziej beztroską historię.

M. Antonioni: Kronika pewnej miłości

sobota, 7 listopada 2009

Na północ... jak najdalej

Często mam ogromną ochotę rzucić wszystko i zaszyć się na jakimś bezludziu z dala od...

za często
za często jak na fakt, że tego nie realizuję
wszystko wskazuje na to, że jest to tylko mentalna ucieczka od chwilowych kłopotów i infantylne pragnienie życia bezproblemowego
jakby z dala od ludzi nie było problemów

jakbym nie wiedział, że od siebie nie ucieknę

Ten powiększający się rozziew pomiędzy pragnieniem tchórzliwej ucieczki od świata a codziennym biernym przyklaskiwaniem codzienności czasami przysłaniam wejściem w jakąś fikcyjną opowieść, w której bohater w moim zastępstwie boryka się z oddzieleniem od świata.
Takim filmem był rewelacyjny "Into the Wild"...
stąd moja fascynacja "Wielką Ciszą"...
(ciekawe, że żadna opowieść o bezludnej wyspie jakoś szczególnie mnie nie fascynuje)
A wczoraj obejrzałem sobie skromne "Białe szaleństwo"...
tytuł w moim wypadku zniechęcający, sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią o zimowych sportach, co mnie jakoś szczególnie nie pociąga; a okazuje się, że w filmie mamy do czynienia z szaleństwem synonimicznym do obłędu, dalekim od beztroskiej zabawy na śniegu

Biel jest wszechogarniająca. Pustka niemal nieskończona. Od czasu do czasu tylko ktoś, kto z dala od innych pielęgnuje jakieś swoje dziwactwo.
Choroba Jomara polega na skłonności do poddawania się całkowitej bierności. Jakże często rozpoznajemy w sobie podobną przywarę. Różnica polega na tym, że znajdujemy w sobie siłę, by pokusę nicnierobienia zwalczyć. Cienka jest granica między chorobą a zdrowiem. Czasami zazdrościmy (no może liczba mnoga nie jest uzasadniona - zazdroszczę) tym, którzy do tego stopnia mają w nosie świat ich otaczający, że niezależnie od konsekwencji (oczywiście nie mam na myśli tych, którzy dzięki troskliwości otoczenia będą jakoś przed światem usprawiedliwieni) odwracają się do ściany i nie chcą zrezygnować ze stanu leżenia. Jak Jomar...
A gdy już postanowił coś zdziałać, to z kolei całkowicie biernie przyglądał się, jak płonie - całkiem dosłownie - jego dotychczasowe życie. I ruszył na północ.
Odwrócić się do ściany.
Albo obrócić się na północ i ruszyć przed siebie.
Przez śnieżną pustkę.
Wielką śnieżną ciszę.
Spośród ludzi, których spotyka dla mnie najważniejszy był staruszek w wigwamie na środku zamarznietego jeziora. Na tej małej przestrzeni miał wszystko, czego potrzeba człowiekowi oczekującemu na śmierć. Mógł spokojnie leżec i smażyć na ognisku łowione w przerębli ryby popijając je gorzałką dostarczaną mu przez zapobiegliwą córkę. Z pełną świadomością, że życie pozostać musi tajemnicą.
Spodobała mi się jedna jego cecha. Gdy Jomar dopytywał się, czy ktoś jest w wigwamie, nie odpowiadał mając nadzieję, że jego milczenie spowoduje odejście nieproszonego gościa.
Nie był spragniony wizyt czy kontaktu z innymi ludźmi.
Zresztą nie on jeden w tym filmie.
Inni ludzie to tylko kłopot.
Zdecydowanie bardziej interesujący jest samotny pobyt na środku jeziora pośród zaśnieżonych gór.
Taka śmierć także jest zdecydowanie...interesująca?...
śmierć jest niezauważalna

Specyficzna symbolika. Specyficzne skojarzenia.
Życie od śmierci oddziela gruby lód. Jego topnienie - będące przyczyną śmierci - zapowiada nadejście wiosny. Spotkanie ze śmiercią jest niczym spojrzenie w wodną czeluść znajdującą się pośrodku topniejącego lodu. Śmierć wyłaniająca się z królestwa nieświadomości...

tak naprawdę to tam żadnej ciszy nie było: albo wiał całkiem głośno wiatr, albo można było posłuchać niezłej muzyki
Wielka śnieżna cisza - podoba mi się...

Podobieństwo do "Prostej historii" jest oczywiste, ale ta opowieść jest prostsza.

"Białe szaleństwo", reż. Rune Denstad Langlo

niedziela, 1 listopada 2009

Perwersja w cieniu stalowni

A może nawet nie w cieniu - a w bezpośrednim kontakcie... bo niemal wchłonięty przez stalowe płyty wyznaje Martin swą zbrodnię rodem z Dostojewskiego (Domalewski ma przed sobą niezłą przyszłość wydaje mi się... nie tylko na podstawie roli w tej sztuce; bardzo podobał mi się w tak krytykowanym "Poskromieniu..."; poczekajmy...).

Trzy znaczące elementy scenografii: ogromne płyty chyba przeznaczone na kadłuby okrętów (zapewne wojennych), stół, przy którym gromadzi się rodzina niczym do ostatniej wieczerzy (choć na tę ostatnią trzeba nam poczekać do końca sztuki) i platforma, na której trzy Szekspirowskie wiedźmy sygnalizują kontekst historyczny.

ogromne, nieruchome, martwe płyty i grupa mocno powiązanych ze sobą emocjonalnie ludzi
martwe płyty ciążące niczym fatum nad ludzkim losem
Wszystkie podstawowe decyzje, które podejmuje się w tej rodzinie, podporządkowane są dobru fabryki. To ona jest podmiotem narzucającym swa wolę rodzinie Essenbeck.
Rodzinie?
Łączy ich wspólny interes i ewentualnie geny...
Jest to dom, w którym nie liczy się człowiek, nie mówiąc o jego wolności wyboru...
i kompletnie bez znaczenia jest system polityczny, z którym aktualnie mamy do czynienia. Niektórym widzom brakuje w tym spektaklu szerszego tła związanego z kontekstem nazistowskim. Dla mnie są to takie same demony historii jak inne. Tyle że w tym wypadku są w tle.. Bo bardziej zatrważające moim zdaniem jest to, że wszelkie decyzje przesądzające o losie członków rodziny uzależnione są przede wszystkim od przyszłości stalowni... nazizm jest tylko przypadłością historyczną, do której trzeba się dostosować... gdyby Rosjanie w latach dwudziestych zajęli Polskę a w latach trzydziestych Niemcy (takie political fiction), to Herbert zostałby dyrektorem fabryki... oczywiście gdyby przeżył wkroczenie Rosjan; bo ciągle zapominamy, że reżim stalinowski był bardziej zbrodniczy (jeśli można to stopniować) niż hitlerowski...
Nieważne, kto zostaje dyrektorem stalowni, ważne, że wartością podstawową jest jej przetrwanie... staje się ona, jak wiele współczesnych instytucji, Bogiem... gdy inni bogowie zamierają...
Jeżeli jeszcze uświadomimy sobie, że stalownie przetrwały klęskę Tysiącletniej Rzeszy i maja się całkiem dobrze, a przynajmniej konta ich właścicieli, to nazizm możemy uznać za niemniej przegrana stronę w tych zapasach jak rodzinę...
Choć oczywiście możemy sporo powiedzieć o moralnych aspektach upadku rodu Essenbeck... (nie wiem co na to Aschenback, bo podejrzewam, że dziś jakiś jego potomek odcina kupony od nazistowskiej przeszłości... Aschenback, który, dzięki emocjonalnemu zdystansowaniu i specyficznej skromności staje się reżyserem rodzinnej dramy - świetna rola Falkowskiego), to nie ma wątpliwości, że nie jest to najważniejsze... przynajmniej dla mnie...
Bo o tym już przecież Szekspir... i dlatego przywoływany jest w tej sztuce...
Zbrodnicze dążenie do władzy jak w wypadku "Makbeta" i lady Makbet (Kolak zdecydowanie bardziej przekonująca niż Dałkowska) wskazująca drogę...
Friederich Bruckmann Bonaszewskiego - dla mnie rewalacyjny; nawet nie Makbet a Ryszard III, który niemal od początku sztuki nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, dopóki nie poniesie klęski... ciągle nieprzytomny, ciągle rozbiegane oczy... ciągle chciałby już być kilka kroków do przodu... (aktor ciągle w roli... i oczywiście można by powiedzieć, że spieszył się na pociąg do Warszawy i dlatego tak nerwowo grał... można by... dla mnie Ryszard III).
I Martin, który niczym Hamlet chce zgwałcić matkę ( niesamowita scena - ale dopiero z Kolak...) ...
Hamlet pedofil, bo mama pokochała innego - temat na Festiwal Szekspirowski...
Młody człowiek zamknięty między murem ze stali i matką zakochaną w innym mężczyźnie ujście dla swych emocji musi znaleźć w sferze mocno perwersyjnej...

Największą perwersją współczesnego człowieka jest chyba gotowość oddania swego losu we władanie czegoś w rodzaju tych stalowych płyt. Prędzej czy później będzie musiał odreagować... i wtedy się zdziwimy, że siedzą w nim takie demony...

Nie pamiętam zupełnie filmu Viscontiego - i to chyba dobrze...
dzięki temu byłem w teatrze

Zmierzch bogów, reż. Grzegorz Wiśniewski

sobota, 24 października 2009

Na pieszo

Scena się obraca znacząco skrzypiąc...
Się albo sobie...
Świat będący w permanentnym ruchu mógłby wydawać takie odgłosy, gdyby przejmował się ludzkim wysiłkami, by go zniszczyć...
Ale on tylko sobie się znajduje w jednej wiecznej eksplozji.
Wojna rozumiana jako katastrofa wydaje się być stanem ulubionym tego świata. A innego ponoć nie ma...
A na scenie jedynie kamień. Jak wiemy - istota doskonała. Spoglądająca na nas swym jasnym i spokojnym spojrzeniem z oddali bezczucia. Kwintesencja kosmosu zamknięta w chłodnych granicach kamiennego sensu.
Mrożek czy raczej Anna Augustynowicz (bo to jednak ona zmieniła wytyczne dotyczące scenografii wymyślonej wcześniej przez autora sztuki) umieszcza w tym świecie pozbawionym jakichkolwiek wytycznych czy kierunków grupę bohaterów stanowiących niejako syntezę kondycji społeczeństwa w momencie przełomu. Każdego... niekoniecznie tylko tego związanego z II wojną, choć wiadomo, że ten bardzo jednoznacznie widoczny jest w sztuce i spektaklu.

Dawno temu ważna była dla mnie w tej sztuce przede wszystkim postać Superiusza. Teraz przyglądając się Bace odczułem, jak bardzo już ta postać przestała mnie intrygować. Z moim dawnym filologicznym zainteresowaniem teraz praktycznie (dosłownie) syn mój częściej się boryka niż ja. Czasami nawet już mam nieskromne wrażenie, że tego gościa zrozumiałem (i może stąd to ochłodzenie uczuć)... Witkacego oczywiście, nie - syna...
Kpi sobie z niego Mrożek czy nie? z Witkacego oczywiście, nie - z Syna...
bo Syn to chyba właśnie największym szacunkiem przez autora jest obdarzony; można by pomyśleć, że Synem to gdzieś tam Mrożek być mógłby...
Dzisiaj właśnie kluczowa dla mnie jest relacja Ojca z Synem. Ojciec i Syn są zawsze - "My skądś ich znamy". Swojscy, swoi... (specyficzne, że Nauczyciel to "nietutejszy" jest)
W świecie permanentnego zagrożenia Syn ma prawo oczekiwać od Ojca klarownych wytycznych dotyczących tego, jak postępować. W sztuce zaś rady Ojca sprowadzają się np. do stereotypowego nakazu "Odłóż to na swoje miejsce"; nakazu, który każdy chyba słyszał wielokrotnie ze strony rodziców... I Ojciec dokładnie tak funkcjonuje. Tak jest bezpiecznie. To nie konserwatyzm a chęć przeżycia. Chęć kontynuowania życia. Świat jest nieustannym wyzwaniem, szczególnie gdy podstawową zasadą jest 'przetrwać'. Jak się zachować, by się nie narazić, nie wiedząc, czy mamy do czynienia z wrogiem czy przyjacielem... na szczęście w sztuce obcy okazał się trupem. Ale w życiu nieustannie mamy z tego rodzaju sytuacjami do czynienia. Z sytuacjami, w których lepiej poczekać z wypowiedzeniem tego, co się myśli, do momentu, w którym będziemy pewni opinii rozmówców...
Być może świat ludzki jeszcze istnieje tylko dlatego, że o jego przetrwanie zabiegają tego typu ludzie. Wszyscy natchnieni ideologowie już dawno i to kilkakrotnie by ten świat unicestwili... oczywiście w imię lepszego świata... lepszy niebyt niż to, co jest...takie sobie.
Ojciec skutecznie unika wszelkich sytuacji, które wymagałyby od niego opowiedzenia się, narażenia życia... dopóki się nie upije oczywiście, a i w tym wypadku prawie mu się upiekło. No może poza tym, że Syn już nie słuchał go tak bezkrytycznie. Ale ten moment i tak by nastąpił. Tyle że może w mniej kompromitującej Ojca sytuacji... Kontekst biblijny wskazywałby jednak, że jest to sytuacja uniwersalna... kompromitacja Ojca w oczach Syna. Może dzięki temu, mimo permanentnej asekuracji, świat posuwa się do przodu... bo choć przez moment Syn chce być jednak inny...
Można by uznać, że żenująca kompromitacja Ojca jest niezbędnym warunkiem postępu. I w ten sposób usprawiedliwić wszystkie swoje niecne czyny.

Tak, to nie egotyzm Superiusza i jego arystokratyzm ducha mnie w tej sztuce dziś intryguje. Istnienie, które nie może istnieć bez pytania o sens swego istnienia. Byt, który nie może istnieć bez kobiety - pielęgniarki i tragarza. Kompletnie niepraktyczny hipochondryk, dle którego oderwana część ludzkiego ciała...obcego ciała... jest tylko problemem teoretycznym.
Tak... Superiusza już całkowicie oswoiłem; dla mnie fascynujący, bo obcy jest Ojciec ("Ja nigdy dla siebie, ja zawsze dla rodziny" - ja tam zawsze byłem zwolennikiem zdrowego egoizmu... zdrowego dla mnie oczywiście, więc z tą postacią utożsamić się nie mogę).

I obraca się ten świat w skrzypiącym rytmie, świat oliwiony najbardziej uniwersalną walutą - bimbrem...

S. Mrożek Pieszo, reż. A. Augustynowicz

niedziela, 18 października 2009

O miłośnikach starożytności i kobiecego ciała

Aby czytać kryminały mieszczące się we wspomnianym wcześniej nurcie Chandlerowskim, trzeba być przygotowanym na obraz rzeczywistości daleki od tego oświetlonego letnim światłem południa.
Figurą tego świata może być jeden z fragmentów ostatniej powieści Krajewskiego: "Powiadano, że rzeczne podziemia to tajny przestępczy świat, kolonia trędowatych i ladacznic, azyl morderców i sodomitów. Jako dziecko wyobrażał sobie, że tam przy płonących rzekach siedzą krwawe Furie, a piekielne psy napełniają otchłanie swym wyciem. Jako człowiek dorosły wielokrotnie chciał tam wejść i poznać to przeklęte miejsce, które było wedle miejskiej legendy, godne pióra Dantego".
Lektura tego rodzaju kryminałów przypomina często wędrowanie przez tego rodzaju przestrzenie, kolejne kręgi piekła.
Tym razem Krajewski, znawca kultury starożytnej, wpisuje swa opowieść w jeden z najsłynniejszych mitów: w historię Minotaura. Po raz kolejny okazuje się, że starożytni powiedzieli już niemal wszystko o człowieku. A co ważniejsze - to, co wydaje nam się w tych archaicznych opowieściach okrutne i nieludzkie - jest jak najbardziej obecne w świecie nas otaczającym. Chyba że uznamy cały ten świat za wytwór chorej wyobraźni pisarza. Czytając doniesienia prasy codziennej musimy jednak porzucić taką naiwną interpretację.
To, co wydaje się mityczne w opisie ukrytej w podziemiach miasta rzeki Pełtwi, dzieje się obok, być może za ścianą... może w naszych osobistych ukrytych pragnieniach...
A tym, co się przede wszystkim kotłuje w odmętach tej zapomnianej rzeki, to ludzka niezaspokojona chuć. Cała powieść wypełniona jest przeróżnymi odmianami ludzkich zainteresowań seksualnych. Od tych stosunkowo niewinnych (zaspokajanie swoich potrzeb w salonce pociągu z przygodnymi prostytutkami), poprzez homoseksualne orgie artystów baletu aż po wynaturzone potrzeby tytułowego Minotaura... I choć w utworze Minotaurem nazwany jest typ o wyglądzie potwora (co byłoby zgodne z niemal dosłownym odczytaniem mitu), to ja byłbym skłonny widzieć cechy jego natury także w jego urodziwym promotorze. Zdecydowanie bardziej przerażające jest ukrywanie się bestii w pięknym ciele niż w apokaliptycznej bestii.
Swoją drogą uzmysłowienie sobie , że proceder dostarczania młodych słowianek do europejskich burdeli, nie jest odkryciem współczesnym, także daje do myślenia. W sumie to przecież mit o Minotaurze zawiera w sobie dokładnie taką samą historię. Zadziwia to zapotrzebowanie na dziewice w tym społeczeństwie samców...
Czytelnika dotychczasowych książek Krajewskiego ich główny bohater już niczym nie zaskoczy.
Eberhard Mock jak zwykle nadużywa alkoholu, bywa agresywny i wulgarny, niezbyt przejmuje się prawem prowadząc śledztwo, lubi dobrze zjeść - czasami jego gust wydaje się wyrafinowany, ale częściej symbolem preferencji jego kubeczków smakowych jest po prostu solidna golonka - no i oczywiście od czasu do czasu z zakamarków intelektualnej przeszłości wyłaniają się różne łacińskie sentencje. Ile jest w nim samego Krajewskiego? Albo jego pragnień? Pytanie niegodne badacza literatury, ale na blogu jak najbardziej zasadne...wystarczy, że mi przyszło do głowy.
Bo to, że ma wykształcenie klasyczne, wszyscy wiedzą. Ale czy np. Krajewski jest zwolennikiem istnienia Guantanamo? Zakończenie powieści mogłoby o tym świadczyć.
Zresztą, w tej powieści było dwóch głównych bohaterów. Ale Popielski - policjant lwowski - bardzo mocno przypomina Mocka. Niezwykłym wydaje się fakt tak wielu zbieżności - a przede wszystkim to zamiłowanie do kultury starożytnej. Cudowna zbieżność.... Obaj należą do klubu miłośników starozytności i kobiecego ciała; i obaj za swoją uznać mogliby sentencję : Investigo ergo sum.
Może na początku Popielski nie popierał brutalnych metod Mocka, ale w zakończeniu uczeń przerósł mistrza. Stał się sędzią i katem. Czyżby w ten sposób Krajewski dawał wyraz swemu przekonaniu, że inaczej zwalczyć zła nie sposób... czyżby patrzenie w twarz zbrodniarza "bezczelną, pewną siebie, bezkarną" było tym, co we wspólczesnym świecie najbardziej mu doskwiera?
Na pewno decyzja Popielskiego, by zostać prywatnym detektywem, spowoduje, że za jakiś czas znowu go spotkamy...
jeszcze kilka słów o utworach topograficznych, czyli takich, które przypominają metodę twórczą Prusa. Znana jest anegdota o tym, w jaki sposób powstawała cała część paryska "Lalki": Prus opisywał spacer Wokulskiego po Paryżu cały czas kątem oka spogladając na plan stolicy Francji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że i w wypadku tej powieści było podobnie...

Marek Krajewski Głowa Minotaura

sobota, 17 października 2009

Podwodne zapasy Erosa i Tanatosa

Są dwie filmowe wersje "Tataraku" - opowiadania Iwaszkiewicza. W obydwu pojawia się opis tytułowego tataraku, którego pominąć się nie da.
"Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Jeżeli się potrze w palcach zieloną jego wstążkę, miejscami przymarszczoną, poczuje się zapach, łagodną woń "wierzbami ocienionej wody" jak mówił Słowacki, trochę tylko zatrącającą wschodnim nardem. Ale kiedy się takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy się włoży nos w bruzdę, wyłożoną jak gdyby watą, czuje się obok kadzidlanej woni zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek, po prostu błota.
Zapach ten na początku mojego życia skojarzył się z obrazem gwałtownej śmierci".
W opowiadaniu mamy jeszcze zarys sytuacji narracyjnej. Dość osobliwej i pociągającej. Narrator od 25 lat spotyka się raz w roku z kobietą, o której mówi, że jest prawdziwą przyjaciółką. A dzieje się tak dlatego, że są swoimi żywotami kompletnie niezainteresowani i dzięki temu mogą być ze sobą całkowicie szczerzy. Swoisty warunek szczerości; ale może rzeczywiście jedyny. Chyba tylko w takiej sytuacji możemy drugiej osobie powiedzieć dokładnie wszystko nie raniąc jej przy okazji.
Wajda także ten element autoteliczny zachował, lecz, co zrozumiałe, dotyczy on procesu realizacji filmu. Co ciekawe, ten dzisiaj już może mało odkrywczy pomysł w tym akurat wypadku znajduje swoje odzwierciedlenie w pierwowzorze literackim.

Tatarak - życie naznaczone śmiercią; świeżość zapachu przechodząca w gnijący odór błota; spotkanie młodości z przekwitaniem...
Niezwykła umiejętność Iwaszkiewicza do odnajdywania w otaczającej nas rzeczywistości figur i znaków odnoszących się do najbardziej podstawowych ludzkich problemów. Powolny, mocno niewspółczesny nurt tej prozy nie po raz pierwszy stał się dla Wajdy okazją do wytchnienia po tematach dotyczących wielkiej polityki. Okazją do zatrzymania kamery na rejestrowaniu specyficznego charakteru kształtowania się nurtu rzeki... I niczym bohaterowie Iwaszkiewicza, którzy próbują uchwycić i zamknąć czas niczym Syzyf zniewalający bożka śmierci, odprawia swój rytuał...
W opowiadaniu Iwaszkiewicza Marta kilkakrotnie płynie z nurtem rzeki, bo pod prąd się nie da; i wraca brzegiem. Pod prąd się nie da...
W żadnej z ekranizacji "Tataraku" nie ma tej sceny. Zbyt oczywista? Mało filmowa?
Jest natomiast u Wajdy ucieczka Jandy z planu po scenie, gdy walczy o życie ze ściągającą ją w wodną otchłań śmiercią. Filmowe odzwierciedlanie monologu, którego treścią są ostatnie chwile spędzone ze swoim mężem.
Kolejne dzieło w którym twórca odprawia dziady...
Janda zachowała telefon męża (płaci rachunki) i od czasu do czasu do niego dzwoni, by posłuchać włączającej się sekretarki.
Janda tworząc ten film zmaga się niczym Marta po wodą ze zniewalającą siłą śmierci. I chyba tym razem wygrywa człowiek...
Płynąca woda - nieuchwytny czas; stojąca woda - otchłanie nieświadomości...
Marta siedząca na brzegu i przyglądająca się młodości sprawnie pokonującej opór wody uświadamia sobie, że w tym momencie doszło w jej życiu do najbardziej spektakularnego spotkania Erosa i Tanatosa. Stojąca woda zarośniętego tatarakiem oczka staje się niemal projekcją jej wewnętrznego dramatu. Zmysłowemu muśnięciu ust towarzyszy histeryczna podwodna walka z utraconą nadzieją. I choć w tej scenie udaje się jej wydostać na brzeg, to wygrana jednak jak zwykle jest po stronie śmierci.
A towarzyszy całej sytuacji bolesna świadomość bohaterki, że po tym dotknięciu młodości nieodwołalnie musi nadejść śmierć. Tak jakby zniknięcie na moment poczucia "zbędności istnienia" musiało być w ten sposób okupione; aromatem śmierci, "która miała się stać niebawem również jej udziałem". O czym chyba jeszcze w tym momencie nie wiedziała. W opowiadaniu ma świadomość swej bliskiej śmierci już w momencie, gdy relacjonuje swą historię narratorowi. W filmie Wajdy pojawia się wątek dotyczący tej sytuacji zaczerpnięty z opowiadania Maraia "Nagłe wezwanie". Niezwykła zbieżność: mąż lekarz mając świadomość śmiertelnej choroby żony obserwuje jej zafscynownie młodym mężczyzną...
Mnie ten kontekst zafrapował z innego powodu.
Maraia dopiero odkrywam. W lipcu oglądałem na scenie "Żar". Z przejęciem przyglądałem się z bliska Szaflarskiej, Zapasiewiczowi i Gogolewskiemu. Po spektaklu myślałem o niezwykłej roli Szaflarskiej w filmie "Pora umierać".
Tydzień później zmarł Zapasiewicz.

J. Iwaszkiewicz TatarakTatarak, reż. A. Szafiański
Tatarak, reż. A. Wajda

środa, 14 października 2009

W labiryncie pamięci

W jakim stopniu pamięć jest częścią duszy?
jeśli coś takiego oczywiście istnieje:-)
tożsamości, charakteru, osobowości?
Kim staje się człowiek pozbawiony pamięci?
Strach przed takim stanem spędza sen z powiek wielu... mi także i to nierzadko...
Ubezwłasnowolnienie z tym stanem związane poraża mnie... i coraz bardziej staję się zwolennikiem eutanazji; przynajmniej jeśli chodzi o moją osobę...
czy jeszcze wtedy jestem osobą?

Inaczej sprawa wygląda w wypadku zaniku pamięci krótkotrwałej (gdy wydarzenia z odległej przeszłości pozostają w pamięci i nadal są podstawą osobowości... czy na pewno? czy taki stan zatrzymania pamięci na jakimś tam punkcie nie powoduje, że stajemy się swoistą skamieliną z wyrytymi znakami przeszłości, której miejscem najwłaściwszym jest muzeum?).
Jak żyć z pamięcią obejmująca obszar 15 min.? Życie staje się nieustannym filmem krótkometrażowym. By zachować jakąkolwiek ciągłość zdarzeń (a więc i tożsamości) można robić zdjęcia i notować najistotniejsze informacje dotyczące świata, w którym jesteśmy zanurzeni (tworzymy coś w rodzaju protez pamięci). W ten sposób życie staje się nieustannym seansem detektywistycznym. Niemal w każdej chwili zaczynamy interpretować świat od początku. A ponieważ, jak wiemy, interpretacja sztuką swobody i dowolności wielkiej jest - na podstawie tego samego zestawu zdjęć i notatek można stworzyć w każdej chwili kompletnie różne obrazy zdarzeń i sytuacji, w których się uczestniczy. Przyjaciel może być postrzegany jako wróg, rodzinne miasto jako egzotyczna wyspa, żona jako źródło miłości albo zawiści i zdrady... By takich pomyłek nie popełniać notatki powinny być coraz dokładniejsze. A ponieważ zakładamy, że pamięć krótkotrwała to ok. 15 min... nasze życie sprowadziłoby się np. do czytania w kółko notatki, na której czytanie potrzeba dokładnie 15 min... i tak życie staje się już nie filmem a ciągiem czarnych znaczków...
W gruncie rzeczy życie co niektórych ludzi zanurzonych w kulturze troszeczkę tak wygląda. I nieważne, czy jest to maniak niewychodzący z kina czy naukowiec przez całe życie zajmujący się np. życiem i twórczością Gombrowicza. W dość dużym stopniu ich egzystencja stopniowo coraz szczelniej opatulona jest przez teksty kultury, które tak nimi owładnęły. I choć z ich pamięcią nie dzieje się nic złego, a naukowiec to już szczególnie powinien pielęgnować jej sprawność, to zawartość tejże może uczynić z nich równie absurdalny byt jak ten wczytujący się przez 15 min w skrawek własnego życia, które przecież już także stało się literaturą...
Zresztą przypadek Jana Błońskiego jest wybitnie znaczący i symboliczny...

Właściwie to ja chciałem o filmie...
Pomysł, by opowiedzieć historię człowieka właśnie "z taką przypadłością" (czyli z zanikiem pamięci krótkotrwałej) juz sam wystarczyłby, by mnie zainteresować. Uwikłanie tejże opowieści w zdarzenia o charakterze kryminalnym pozwala w sposób szczególnie wyrazisty pokazać niebezpieczeństwa, które z takim stanem się wiążą. Niebezpieczeństwa permanentnej manipulacji...
Myślę, że posiadając taką przypadłość dość szybko człowiek jest w stanie utracić motywację do działania czy w ogóle życia. A może tracimy ją wraz z utratą pamięci krótkotrwałej. Może i odwrotnie - ludzie pozbawieni motywacji mogą mieć kłopoty z taką właśnie pamięcią. Może... nie znam się na tym, ale jakoś tam jest to dla mnie prawdopodobne. Motywacja jest przecież trwałą pamięcią celu. A gdy jest nią zemsta, której przyczyna usytuowana jest w czasach, które pamiętamy... to mamy już gotowy pomysł na scenariusz.
Christopher Nolan zmontował tak swój film, że niemal do końca gubimy się w labiryncie protez pamięci wraz z bohaterem. I i po obejrzeniu filmu nie możemy mieć pewności, czy ostateczna wersja jest tą jedyną i właśnie ostateczną. Gra z widzem nie jest już tylko zręcznym zacieraniem śladów przez reżysera i scenarzystę, ale staje się immanentną częścią opowieści. Przez ponad godzinę stajemy się kimś z zanikiem pamięci...

Swoją drogą bardzo różne są te filmy Nolana, które obejrzałem: Mroczny rycerz, Bezsenność, Prestiż (film o dwóch konkurujących ze sobą magikach jakoś tak pod koniec XIX wieku; film dość długo sprawiający wrażenie realistycznego, by pozostawić wrażenie magicznej metafory; film, w którym Christian Bale był dla mnie najbardziej przekonujący) , no i właśnie Memento...

Memento, reż. Christopher Nolan

poniedziałek, 12 października 2009

to, co widzimy

taki sobie film, lekko (lekko - bo lata trzydzieste to jeszcze ciągle nie tak daleko) kostiumowy (w jednej z kryminalnych powieści Mankella grupa młodych ludzi przebierających się w historyczne stroje uwidoczniona jest na zdjęciu w kostiumach (!) z dwudziestolecia - a więc są to już kostiumy historyczne), o skrytej mocno namiętności (choć to tylko sam początek filmu)
skrytej - bo tak nakazywały obowiązki wobec środowiska, w którym wychowani zostali bohaterowie filmu
czyli typowa miłość romantyczna

Opowieść o dziewczynce, obdarzonej wyobraźnią iście literacką, która na podstawie bardzo subiektywnych przesłanek, stworzyła w swojej główce historię będącą źródłem nieszczęścia...
bo jeszcze dodatkowo sama nie była wolna od emocji, które podpowiadały jej, jaka wersja prawdy ukoi najbardziej jej niespełnione oczekiwania
(czyli - gdzieś tam na marginesie - mała opowieść o emocjonalnych źródłach plotki)

Dwie sceny wydają się być najważniejsze.
Trzynastoletnia dziewczynka podejrzała przez okno sytuację, którą bardzo subiektywnie zinterpretowała.
Młoda kobieta rozbiera się niemal do naga przed mężczyzną. Wskakuje do wody, by po chwili ociekając wodą stanąć przed nim w wyzywającej wydawałoby się pozie.
W wyobraźni mocno oddalonej obserwatorki (zazdrosnej i zakochanej) młody mężczyzna stał się facetem o obsesji seksualnej.
Interpretujemy rzeczywistość skrajnie subiektywnie nie umiejąc oddzielić własnych obsesji czy też po prostu jakiegoś tam stanu emocjonalnego od postrzeganego przez nas obrazu rzeczywistości. Czy w ogóle jesteśmy w stanie inaczej poznawać i nazywać świat nas otaczający.
Nie ma problemu do momentu, w którym nie dzielimy się naszymi wnioskami z innymi. I gdy te nasze obserwacje nie dotyczą innych ludzi, którym w ten sposób przyklejamy fałszywa łatkę.

Z drugiej strony jednak trzeba przyznać, że dziewczynka dostrzegła to, co w tej scenie było jednak prawdziwe. Pomiędzy ludźmi, których obserwowała toczyła się skryta gra emocji, które ci sami przed sobą jeszcze skrywali. I znalazło to potwierdzenie...
Najpierw Robbie spontanicznie pisze tekścik adresowany do Cecilii (bohaterowie owej sceny) o zbyt jawnej treści erotycznej.
I dość szybko okazuje się, że łączy ich miłość.
Okazuje się, że wyobraźnia literacka pozwala przeniknąć pozory rzeczywistości, by odsłonić 'to, co ukryte' nawet przed uczestnikami zdarzenia.

Dzięki oddaleniu Briony (młoda obserwatorka) dostrzegła w tej scenie to, co było jej istotą; tyle tylko, że przypisała uczuciom łączącym obserwowaną parę nazbyt biologiczne imię...
czy nazbyt?
Można powiedzieć, że pokuta, którą sobie w przyszłości wyznaczyła (która de facto dotyczyła nieco późniejszego zdarzenia oczywiście) nie wiązała się z zadośćuczynieniem a z ukaraniem samej siebie za zbyt wyuzdaną wyobraźnię...

Nie ma jednak wątpliwości, że to, co zobaczyła Briony przy fontannie, zdecydowało o tym, jak postrzegała rzeczywistość kilka godzin później. I gdy wbrew oczywistości nakazała swoim zmysłom widzieć to, co zgodne było z jej wcześniejszą interpretacją rzeczywistości. I choć wyglądało to na oczywistą zemstę za zawiedzione uczucie, to bardzo prawdopodobne, że gdy zeznawała przeciwko Robbiemu, była przekonana, ze mówi prawdę.

Zmysły nie zawsze są najlepszym świadectwem prawdy. Nigdy nie możemy być pewni, czy prawdy o rzeczywistości po prostu sobie nie wmawiamy.

Druga scena - czy wręcz sekwencja - ma charakter metapoetycki (często opowieść snuta jest w rytmie wystukiwanej na maszynie historii).
W zakończeniu filmu okazuje się, że cały film jest opowieścią staruszki o imieniu Briony właśnie...
Opowieścią, która być może jest tą własciwą formą pokuty.
Twórczość jako forma zadośćuczynienia; czy może uspokojenia sumienia...
Film ma dwa zakończenia: to upragnione i to rzeczywiste. Łatwo się domyślić, że to rzeczywiste zgodne jest ze schematem miłości romantycznej...

W filmie kilkakrotnie pojawia się motyw powrotu.
Przede wszystkim w odniesieniu do zasadniczego wątku miłosnego. Cecilia bardzo pragnie powrotu Robbiego.
Ale też żołnierze angielscy uciekający z Francji (mocno rozbudowane, niezwykle przejmujące sceny spod Dunkierki będące figurą emocjonalego chaosu i roztrzaskanych więzi międzyludzkich) obiecują, że powrócą... i choć w filmie to nie następuje (!), wiemy, że powrócili...
Powróciła też na dobre historia miłości. Wprawdzie już na kartach powieści i w wersji bardziej przez nas oczekiwanej, ale w sposób zdecydowanie bardziej trwałej... zgodnie z niezwykle trwałym w naszej literaturze toposem...
I co z tego...
Briony napisała swą powieść. Być może umrze z poczuciem spełnienia.
Ale może lepiej by było, gdyby jej powieść nie miała pretekstu w rzeczywistości, by powstać...
Gdyby Robbie nie uratował jej życia, gdy wystawiała jego, wymyśloną przez siebie, miłość na próbę...

I kilka znaczących scen rozgrywających się w pod powierzchnią wody, czy z wodą w roli głównej (bo cóż np. oddziela uciekających, stęsknionych żołnierzy od ich upragnionej wyspy...)...
bo źródłem tego, co najważniejsze w tej historii jest to, co dzieje się pod powierzchnią świadomości...

Pokuta, reż. Joe Wright

niedziela, 11 października 2009

to, co ukryte

Dlaczego lubimy kryminały?
ci którzy lubią oczywiście

Wielbiciele Agaty i Sherlocka należą przede wszystkim do wielbicieli zagadek i rebusów wszelkiego rodzaju. I pewnie w swej istocie u początków gatunku przede wszystkim o to chodziło. Rozwiązywanie zadań z wieloma niewiadomymi.
Wielbiciele Agaty i Sherlocka wpadają w histerię, gdy złośliwie zdradzi im się treść ostatniej strony utworu.
I im subtelniejsza i bardziej przewrotna konstrukcja utworu - tym lepiej. Autor musi być 'o krok' przed czytelnikiem. Musi umieć go w sposób jak najbardziej prawdopodobny zaskoczyć. Musi mieć w sobie coś z przestępcy zacierającego ślady. A jednocześnie musi pozostawić wrażenie, że jest z czytelnikiem całkowicie szczery (na tym polega genialność dobrych twórców tego gatunku - muszą być zbrodniarzami doskonałymi...). To rzeczywistość ma się okazać zaskakująca i nieobliczalna.
W śledzeniu mordercy jest coś z odkrywania ukrytej prawdy o rzeczywistości. Niemal wszystko objawia się w końcu jako coś zupełnie innego niż się wydaje. Tego rodzaju utwory uczą, być może szkodliwie, że nie powinniśmy wierzyć bezkrytycznie w żadne słowo - i to które formułowane jest przez bohatera i to, które jest komentarzem narratora... uczy nas gry ze światem. Tyle że dotyczy ona najokrytniejszej strony tego świata.

ludzie, sytuacje
świat cały
są inne niż sie wydają
prawda jest ukryta
w geście
nieopatrznym przejęzyczeniu
pozornym nieładzie w szufladzie biurka

I gdyby 'tylko' o rozwiązanie zagadki chodziło, to pewnie moje czytanie i oglądanie tego rodzaju utworów skończyłoby się wraz z wygaśnięciem mojego licealnego zainteresowania dla matematyki.
Nużą mnie kryminały współczesne, które kontynuują ten, szlachetny dla niektórych, nurt w tego rodzaju literaturze i filmie (np. Akunin - mimo całego szacunku, jaki mam do tego autora, jeśli chodzi o pietyzm związany z odtworzeniem realiów historycznych).
Ktoś taki jak Chandler musiał się w pewnym momencie pojawić.
Samotny detektyw, niestroniący od alkoholu, z całym przykrym bagażem życiowych doświadczeń, z mocno zachwianym kręgosłupem moralnym często...
poza jedną zasadą - są czyny w świecie nas otaczającym, które wymagają bezwzględnej reakcji, niezależnie od tego, komu - objawiając prawdę - możemy się narazić
I to jest dość istotny motyw w tej odmianie twórczości detektywistycznej. Niemal zawsze okazuje się, że, by objawić prawdę, trzeba zachwiać statusem społecznym, opinią towarzyską liczących się
tzw. szanowanych obywateli...
której znaczący hołd oddał Polański w "Chinnatown", hołd oddany także przez Nicholsona nieśmiertelnemu Hamphreyowi
i do której twórczo nawiązują Mankell i Krajewski

Obejrzałem ostatnio trzy odcinki BBC nakręcone na podstawie powieści o Wallanderze.
Wcześniej oczywiście czytałem książki.
I mimo że oglądałem coś, co już znałem - oglądanie sprawiło mi przyjemność (tak, Jacku - podobały mi się te trzy filmy).
Bo nie rozwiązanie zagadki było tu istotne; albo inaczej - nie najistotniejsze.
Mankell niezwykle sugestywnie opowiada historię o człowieku, który z racji wykonywanej pracy, odkrywa ciągle od nowa ciemną prawdę o świecie, w którym żyjemy. I mimo że mógłby już dawno się przyzwyczaić, to wciąż się dziwi.
okrucieństwu, perwersji, obojetności, agresji
Mankell niczym Szekspir okrywa podszewkę zwyczajności i normalności. Fobie, kompleksy i wynaturzone sposoby odreagowywania na nie przyzwoitych wydawałoby się ludzi.

I powieść, i film "O krok" dotyczy właśnie tej najistotniejszej zasady: nic nie jest takie, jak się wydaje. Możemy z kimś pracować przez lata, możemy przez tego kogoś być uważani za najlepszego przyjaciela, a i tak w momencie jego śmierci będziemy zaskoczeni prawdą...
I choć konstrukcja utworu oparta jest na typowym dla gatunku rozwiązywaniu zagadki, to ważniejsza zdecydowanie jest ta banalna, a wciąż zaskakująca prawda o świecie, w który żyjemy. W każdej chwili może nas on zaskoczyć czymś, na co nie jesteśmy przygotowani. Nawet jeżeli, tak jak Wallander, tę prawdę odkrywamy permanentnie. Bo to chyba tego bohatera wyróżnia. On wciąż jeszcze się nie przyzwyczaił, mimo że wciąż 'robi w mordercach' (jak mawiał Gajewski, kolejne wcielenie gliny Chandlerowskiego... źródło moich sporów z Kubą - on zawsze wolał 'Pittbulla').
Jest zwyczajny i żyje w zwyczajnym - oczywiście na miarę Szwecji - świecie. Nie jest Bondem ani Indianą Jonsem (co nie znaczy że nie czuję do tych panów ciepłego sentymentu).
Gdy czytałem powieści o Wallanderze, wyobrażałem sobie ten świat w tonacji czaro-białej. Wyobraźnia momentalnie podsuwała mi kontekst z czarnego kryminału amerykańskiego. A także troszkę myślałem kategoriami naszej siermiężnej rzeczywistości. Bo Szwecja w tych powieściach jakaś taka swojska była. Komisariaty i ludzie z problemami moich sąsiadów (gdybym je znał - gdybym ich znał :-)).
A w filmie ten świat, jak przystało na standard BBC, bardzo kolorowy i wyrazisty (dla mnie - krótkowidza, który na co dzień powinien nosić okulary - wrażenie takie, jakie mam zawsze po założeniu tych magicznych szkiełek: zawsze jestem zdziwiony w tym momencie, że świat 'normalnie' daleki jest od impresjonizmu, który towarzyszy mojemu naturalnemu oglądowi rzeczywistości).
Podrasowane często zdjęcia pejzaży przypominające 'National Gegraphic'; cieszące oko...
Ale ta jakość nie spowodowała w moim wypadku odrzucenia tego obrazu. Być może jest on bardziej prawdziwy. I kontrast odkrywanej perwersji do takiego oglądu świata jest tym bardziej przejmujący.
No i Branagh, którego już dawno nie widziałem (a kojarzę go, jak większość, głównie z rolami Szekspirowskimi). Jest bardzo prawdziwy... a niepokojąca i poetycka chwilami muzyka tak jakby szła śladami tego, co dzieje się w jego głowie...
Bo z natury rzeczy film pozbawiony jest mocno obecnego w powieściach komentarza werbalnego dotyczącego kondycji współczesnego świata. Ten komentarz rodzi się sam z obrazu, dźwięku i odkrywanej stopniowo prawdy...

Wallander - jakby ciągle naiwny facet, zdziwiony światem... wciąż zmęczony, niedospany, niezadbany (dbająca o niego córka w filmie bardziej obecna niż w powieści - tam jest, ale zawsze niemal daleko; "śmierdzisz" - córka do ojca...), z wieczornym winkiem łagodzącym codzienne doświadczanie świata (nie tak bardzo jak nieodłączna whisky Marlowa), z kłopotami rodzinnymi... i jeszcze permanentnie wchodzący w kolizje z ludźmi, których problemami przejmuje się często bardziej niż oni sami...
bo zawsze jest strach, że zbyt wnikliwe spojrzenie gliny wytropi coś, co bardzo byśmy chcieli ukryć przed światem; nawet jeżeli nie jest to przestępstwo

Taa
jest w tym coś szekspirowskiego
nie rozwiązanie zagadki
losu

przypomnienie
jak bardzo podszyci jesteśmy
potworem

To na pewno nie kryminalny wątek sprawia, że lubię to czytać i oglądać...
On jest tylko jednym ze sposobów na powiedzenie czegoś o człowieku i świecie...

wtorek, 15 września 2009

Mężczyźni na skraju

Cyniczny makler giełdowy niespodziewanie dostaje spadek w postaci winnicy w słonecznej Prowansji. I choć pierwotnie bardzo chce się jej pozbyć, czyli po prostu jak najszybciej i jak najlepiej sprzedać, to okoliczności (obecność niezwykłej urody kobiety oczywiście nie jest bez znaczenia) doprowadzają do tego, że porzuca dotychczasowe dynamiczne, pełne adrenalinowych stymulantów, dostatnie życie i przenosi się do krainy winem płynącej.

Producent filmowy wraca do domu po niezwykłym wyczynie pływackim(uratowanie życia całkiem atrakcyjnej kobiecie), gdzie zastaje swą rozżaloną córkę i zwłoki żony. Od tego momentu wszystkie dni spędza nie rozstając się ani na moment z córką; w czasie, gdy ona jest w szkole, on kontempluje życie toczące się na pobliskim skwerze. I mimo że w jego firmie mają miejsce przełomowe przekształcenia, on całkowicie to ignoruje, zmieniając całkowicie swoje życiowe preferencje.
"Dobry rok" i "Cichy chaos"

No i jeszcze Raimond Gregorius, nauczyciel ze szkoły w Bernie. Spotkawszy na moście tajemniczą nieznajomą w środku lekcji opuszcza szkołę, by już nigdy (przynajmniej jako nauczyciel) do niej nie wrócić. I nie daruję sobie tego cytatu, z jednej z najważniejszych książek przeczytanaych przeze mnie w ostatnich latach (tym bardziej, że wcale o niej w tym miejscu dziś pisać nie będę): "Gregorius myślał o wszystkich [uczniach] po kolei. Początkowo sądził, że podsumowuje tylko swoje odczucia wobec nich. Ale gdy doszedł do środkowych ławek , stwierdził, że coraz częściej myśli: Ileż życia mają jeszcze przed sobą, jakże otwarta jest ich przyszłość, jak wiele może się im przydarzyć, jak wiele mogą jeszcze doświadczyć!
Portugues.
Przypomniał sobie melodię tego słowa i twarz kobiety z zamknietymi oczami, wyłaniającą się zza ręcznika, białą jak alabaster. Po raz ostatni powiódł spojrzeniem ponad głowami uczniów. Potem powoli wstał, podszedł do drzwi, zdjął z wieszaka mokry płaszcz i nie odwracając się, wyszedł z sali". (Pascal Mercier, Nocny pociąg do Lizbony, s.19)

I jak tak sobie myślałem o tej trójce bohaterów w mniej więcej średnim wieku, którzy porzucają swoje dotychczasowe życie, by zaryzykować niewiadomego i by narazić się na pogardliwe zarzuty, że ulegają nieroztropnie podszeptom kryzysu wieku średniego, przypomniał mi się jeden z moich pierwszych filmów oglądanych podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w... Gdańsku...
Było to w roku 81; "o roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju"...
Festiwal odbywał się w budynku NOTu. Przemykaliśmy z kilku znajomymi korytarzami wykorzystując rózne sprytne myki, by wśliznąć się na konkursowe projekcje (jakoś to wtedy wydawało się straszliwie proste).
Film ten to "Mniejsze niebo" Janusza Morgnensterna, z Wilhelmim w roli głównej.
Przeminął gdzieś bez echa....bo chyba nie trafił w czas...a i czegoś w nim brakowało. Ale mi, choć byłem dość jeszcze młody, jakoś zapadł w pamięć... ja chyba już wtedy rozumiałem tego faceta.
Artur w wieku 45 lat opuszcza rodzinę (raczej zamożną sądząc po niektórych sugestiach, mimo że był 'tylko' pracownikiem naukowym), pracę w instytucie i zaczyna mieszkać na dworcu. Jakoś tam przyczyniła się do tego także lektura Camusa: "Nadać życiu sens, którego śmierć nie może odebrać". Cytat z esejów - cytat ujmujący w największym skrócie istotę egzystencjalizmu. I niezależnie od proweniencji filozoficznych - cytat odzwierciedlający jedną z najważniejszych i w gruncie rzeczy nawet banalnych prawd życiowych, o których się zbyt często zapomina...
Czy można, kontemplując życie dworcowe (dworzec we Wrocławiu mocno naznaczony swoim czasem, czasem PRLu), wejść na nową, świeżą drogę życia?
Dworzec (na okładce "Nocnego pociągu..." też chyba jest dworzec)... zycie w poczekalni, przed odjazdem, po przyjeździe... zawsze między... nigdy u celu...
Co mogłoby oznaczać wyjście z dworca; wyjście, którego bohater niemal do końca unika (trochę jak u Bunuela w "Aniele załady" - tylko u niego to jest pomysł na granicy surrealizmu)?

U Ridleya Scotta i Morettiego niecodzienne zachowanie bohaterów w końcu jest jakoś tam zaakceptowane. Max - szczęśliwy posiadacz idyllicznej winnicy - na pewno będzie szczęśliwy... (taka jest przynajmniej sugestia realizatorów, trudno sobie wyobrazić inne zakończenie w filmie zrealizowanym przez twórców, których konto w banku pozwala w każdej chwili powiedzieć: "Stop, wyrzekam się kolejnego miliona. Przenoszę się na wieś i będę żył skromnie":-)). Historia Pietra także raczej potoczy się pomyślnie.
W polskim filmie od żarłoczności świata nie ma ucieczki... i kompletnie nie ma znaczenia, że film powstał w czasach PRLu.
Jak u Kafki - człowiek jest niustannie obserwowany, tak jakby musiał się wciąż rozliczać ze swojego życia.

Dlaczego wogle do takiego stanu dochodzi? Czy to tylko kwestia wieku... i tego że w tym momencie - jak twierdzą kobiety i odpowiedzialni i dojrzali mężczyźni - niektórzy faceci głupieją? Czy może musi się jednak zdarzyć coś istotnego, coś co wytrąca człowieka z utarych kolein. Coś na miarę niespodziewanej wizyty dwóch strażników z Sądu... albo niespodziewana śmierć żony...
Zawsze zachowanie człowieka w takiej sytuacji postrzegane jest jako nierozsądne, mało odpowiedzialne, czy wręcz bliskie obłędu... Czasami słyszy dobre rady, że jeżeli podejmie zbyt radykalne decyzje, to będzie tego bardzo żałował... że długo nie wytrzyma; daje mu się czas, by po prostu na chwilę zmienił tryb swego życia, odpoczął, zdystansował się i ... powrócił wypoczęty i zrelaksowany, z nowymi pomysłami na kontunuowanie porzuconego zbyt pochopnie życia.
"Wzywa się obywatela do natychmiastowego zejścia na peron" - odzywa się echem podczas gdy bohater ma poczucie, że chyba uda mu się opuścić zniewalające sklepienie dworca.
Powrócił na peron...

Wiem, wiem... jest wiele innych utworów na ten temat. Choćby "American beauty"; ale tego bardzo dawno nie oglądałem...ale pewnie jeszcze nie raz powrócę...

niedziela, 13 września 2009

Słowacki wróg publiczny

Janosik...
Kolejna wersja wyjętego spod prawa.
Nasz (no, powiedzmy, że nasz) wróg publiczny, w przeciwieństwie do tych z Zachodu, żyje daleko w czasie i przestrzeni od cywilizacji. Jak na Słowian przystało, jest to historia opowiedziana na tle malowniczej, niemal pierwotnej natury a rozgrywa się w środowisku kochających się ludzi, ceniących sobie bardzo wartości rodzinne górali. Cenią oni sobie także pogańskie obyczaje. Sobótkę przede wszystkim - zmysłowe święto narodzin lata. Ale i ślub zbójnicki i pogrzeb także odbywają się jakoś tak nie po chrześcijańsku. Rola księdza zresztą także postrzegana jest bardziej magicznie: dziecko płacze nieustannie, znaczy - trzeba je ochrzcić. Większym wzięciem w tym środowisku cieszy się miejscowa czarownica i babka (Szaflarska wciąż i wciąż w świetnej formie - mistrzostwo) Janosika znająca przeróżne starożytne środki na cierpienie ciała i duszy.
Ale główny bohater jakoś chyba szczególnie tym pogańskim klimatem nie przesiąknął (choć wspomnianej już zmysłowości troszkę w filmie jest).
Jak zresztą i żadnym innym...

"Sławianie, my lubim sielanki"
(nie znaczy to, że nie ma w filmie scen okrutnych; Janosik nie jest bohaterem sentymentalnym, ma być bohaterem romantycznym - ale jeżeli nim jest, to chyba najbardziej byłby to Kordian, który nie bardzo wie, na czym mu zależy; ale Kordian ma przynajmniej poczucie, iż targa nim "sto żądz", a Janosik, wbrew oczekiwaniom i inaczej niż to jest we francuskim "Wrogu publicznym", nie jest typem bohatera, którego podczas wojny nauczono zabijać i który nie potrafi wrócić do zwyczajnego życia; na pewno nie jest powracającym z Czeczenii rosyjskim weteranem...)

Poza tym jest człowiekiem... dobrym, nawet zwyczajnym - wyróżnia go tylko to, że świetnie strzela i nieźle potrafi się posługiwać szpadą. Ale - co niezwykle istotne - nie wykorzystuje tych umiejętności, by zabijać ludzi.
Bohater, który wyraźnie nie dorasta do swojej legendy.
Człowiek, który nie bardzo wie, czego chce. Nie bardzo wie, kim jest. W przywództwo bandy został sprytnie wmanewrowany.
I gdy zadajemy sobie pytanie, co takiego ta historia ma do powiedzenia współczesnemu człowiekowi to... chyba właśnie byłaby to opowieść o niepewnej tożsamości; o człowieku, który wciągnięty przypadkowo w wir wydarzeń, i to nawet wbrew swej woli (choć trudno mówić o woli w sytuacji, gdy ktoś nie wie, czego chce) troszkę, pozwala, by kreowała się gdzieś obok legenda o nim i on chyba w pewnym momencie z przyjemnością się w nią wciela; niby traktuje ją z ironią i z dystansu, ale jednocześnie jakoś ona go tam raduje.
Człowiek stwarzany przez okoliczności.
A gdy w końcu zaczyna mu na czymś zależeć, to wcześniej wykreowana legenda nie pozwala mu już na osiągnięcie tego jedynego celu, który mógłby zdecydować o sensie jego życia - o sensie, o którym zdecydowałby on a nie plotka o nim. Legenda wydała już na niego wyrok i nie pozwoli mu być, tak jakby chciał, zwyczajnym człowiekiem.
Jakim w rzeczywistości właśnie był.

Taki chyba jest problem z tym filmem. Taki jest problem z opowieściami na temat rodzącej się legendy. Problem związany ze zwyczajnością naszego życia. To nie bohaterowie mitów podejmują heroiczne decyzje dotyczące ich losu. To niespełnione pragnienia i oczekiwania zwykłych ludzi decydują o tym, jak czytane będą ich przypadki.
Plotka, legenda, mit są zdecydowanie bardziej interesujące niż zwykłe życie; są zdecydowanie bardziej filmowe według niektórych. Jeżeli Janosik przeżywa jakiś dramat czy wręcz tragedię to jest ona na miarę przeciętnego człowieka. I dlatego specjalnie widza nie porusza... (ale chyba nie tak miało być, bo przecież jest wiele opowieści o tzw. zwyczajnych dramatach, które są w stanie nas bardzo mocno poruszyć)
Trudno pogodzić się z myślą, że legendarni bohaterowie bardzo chcieli żyć zwyczajnie. Ale "musisz bardzo czegoś nie chcieć, aby to dostać"...

Podobał mi się Żebrowski, żeby nie było, bo są tacy, którym się nie podobał.
I kreacje kobiet: Szaflarska, Ostaszewska, Herman.

Janosik, reż. A. Holland, K. Adamik

piątek, 11 września 2009

Wariat i pielęgniarka

Dzisiejszy wpis dotyczący "Wariata i zakonnicy" Witkacego dedykuję Kubie :-)... taki mały list otwarty.

Na prapremierze w 1924 roku w Toruniu zmieniono za zgodą autora tytuł, obawiając się reakcji kół klerykalnych... :-)

Gdybym był reżyserem, to jakimi torami pobiegłyby moje pierwsze myślątka?
Jakie interpretacje i czy jakaś wizja sceniczna?
No i - jaki i kim jest Walpurg (bo chyba to Ciebie interesuje najbardziej :-))?

Indywidualista, artysta z całkiem już niezłymi osiągnięciami, które przypłacił utratą zdrowia psychicznego z oczywistych względów (różnego rodzaju używki bardzo dobrze znane z twórczości Witkacego pomagające artyście tworzyć w tempie zgodnym z potrzebą perwersji w czasach narastającej mechanizacji społecznej; ale także sytuacja szalonego Nietzschego - "Walpurg: Moja siostra na tym zarobi "), zamknięty w szpitalu psychiatrycznym (Jednostka i Oni - jeden z motywów mocno kojarzonych z Witkacym). Czyli sztuka o społeczeństwie represyjnym, troszkę jak w "Locie nad kukułczym gniazdem"; szpital będący figurą sytuacji panującej w całym społeczeństwie (wystawiano już tę sztukę w ten sposób, że wszyscy są wariatami; taka już oczywista teoryjka stawiająca pod znakiem zapytania normalność społeczeństwa... i choć ten sposób widzenia społeczeństwa jest mi bliski, to na scenie, gdy wszyscy są wariatami, to nikt nim nie jest i problem znika; musi być na scenie jakieś przeciwstawienie, źródło dramatu - więc taki pomysł na teatr mi nie odpowiada) . Wybitna jednostka miotająca się w więzach narzuconych jej przez dążące do uniformizacji społeczeństwo. Siostra Anna tę represyjność symbolizuje w sposób najbardziej wyrazisty. Jej obecność jest dowodem na to, że owa represyjność jest immanentną cechą naszej kultury od czasu, gdy chrześcijaństwo zaczęło dominować (znowu Nietzsche) i jednocześnie przyzwoliło, byśmy w tym świecie funkcjonowali z nieustannym poczuciem winy (Zakon Dobrowolnych Męczenniczek - czy można być zdrowym psychicznie człowiekiem w kulturze, w której bardzo realne jest wygenerowanie (:-)) takiej postawy). Nic dziwnego więc, że ktoś taki ja Freud musiał się pojawić w historii (i nie ma wątpliwości, że pojawił się za późno) i nic dziwnego, że psychoanaliza musiała się pojawić w tej sztuce.
Zmysłowość zakonnicy wyzwolona przez wariata z celi klauzurowej czystości.
Przez całą sztukę przebywamy w zamkniętym pomieszczeniu. Wchodzą do niego kolejni bohaterowie. Na końcu opuszcza je wyzwolony Walpurg z Anną. Zostaje w nim psychoanalityk...
ta nieszczęsna psychoanaliza... to druga płaszczyzna. Z jednej strony wpisuje się w wątek poprzedni, bo Witkacy, nie negując, wbrew pozorom, pożytków płynących z tej metody, widział w niej także narzędzie służące uniformizacji społeczeństwa. Mimo że w sztuce wyraźnie kpi sobie z "kompleksów" będących podstawą terapii przeprowadzanej przez scenicznego psychoanalityka, to w rzeczywistości przyznawał, że nie ma nic przeciwko temu, żeby ludzkość, która nadejdzie była szczęśliwa także dzięki wyzbyciu się kompleksów... czyli tych zakamarków naszej psyche, które są odpowiedzialne za jedynie wartościową sztukę...
tylko że, tak jak pamiętam, pogodził się (pogodził, ale nie chciał oczywiście do tej części ludzkości należeć) z tym, że kiedyś wszyscy ludzie będą szczęśliwi kosztem także zaniku istotnej (!) działalności artystycznej gdzieś w latach trzydziestych dopiero... a mamy rok 1924

Można więc wystawiać tę sztukę jako satyrę na psychoanalizę. Bądź jako bardzo krytyczną, także satyryczną, wypowiedź na temat współczesnego społeczeństwa represyjnego. Dla którego, mimo wielu gwałtownych przełomów obyczajowo-kulturowych, wciąż kategoria normalności jest święta niczym kapitalistyczne prawo własności. I o tym można tomy... jak to się dzieje, że ci, którzy chcą siebie postrzagać jako jednostki mega(że użyję slangu nieco młodszego - ale ich to dotyczy) twórcze, jednocześnie kurczowo trzymają się jakiegoś tam wyobrażenia...właśnie wyobrażenia...o normalności... i każde odstępstwo zsyłają do piekieł...
zapominając, że sami zanegowali piekło...

Witkacy nie chciał, by odczytywano tę sztukę jako prostą satyrę na psychoanalizę. To się oczywiście narzuca, ale Witkacy Woody Allenem nie był. Wykorzystał pewnie psychoanalizę jako figurę represjonowania jednostki wogle.... Poza tym sam do psychoanalizy miał stosunek ambiwalentny. Wiąże się to z kolejną płaszczyzną interpretacyjną... z odczytaniem autobiograficznym tej sztuki. Odczytaniem, które zapewne współczesnych odbiorców sztuki scenicznej najmniej obchodzi. Zresztą słusznie...
Witkacy poddał się terapii psychoanalitycznej; nie mógł sobie poradzić - czy raczej jego przyjaciele uznali, że nie może sobie poradzić - z samobójstwem swojej narzeczonej; nie wystarczyła wyprawa w tropiki z Malinowskim, bo tam mu przeszkadzał "cień" Jadwigi Janczewskiej, która zginęła w górach zamęczona psychicznym zazdrosnym molestowaniem swego narzeczonego podejrzewającego ją nieustannie o romans z Karolem Szymanowskim... i to też wszystko jest w tej sztuce, ale przecież dzisiaj nie bardzo istotne... co kogo obchodzi Witkacy, który uważał, że najskuteczniejszą psychoterapią jest sztuka... i pisał.... choćby ten dramat...

No dobra, ale jak to dziś wystawić...
Można zacząć od zabawy, którą uwielbiał sam Witkacy. I podobno już niektórzy próbowali to robić z niektórymi jego dramatami.
Witkacy bardzo lubił podczas knajpianych spotkań ze swymi "przyjaciółmi gówniarzami" tworzyć teatr. Towarzystwo, oczywiście nieco lub więcej rozluźnione alkoholem, wcielało się w role wymyślane przez Mistrza. I bawili się przednio, gdy ktoś wcześniej uśmiercony, nagle znowu wypowiadał jakąś kwestię nie mogąc się powstrzymać. No bo ileż można siedzieć bezmyślnie i nic nie mówić siedząc przy stole zastawionym alkoholem...
Witkacy okazuje się być znowu odkrywcą ... współczesnych gier fabularnych...
Można potraktować jego groteskę, przynajmniej w tej sztuce, jako knajpianą zabawę o charakterze terapeutycznym...
w moim przekonaniu to nie obniża rangi tej sztuki... a gdyby jeszcze to przekonująco zagrać, to kto wie...

A z grubej rury.. to pojechałbym Hamletem. Żeby nie było, ja jak wiadomo Szekspirem jakoś tam...trudno ukryć... ale Witkacy Szekspira w całości znał mając bodajże 7 lat... i go uwielbiał...więc można sobie pozwolić...
"Dania jest więzieniem". Hamlet udający obłęd, by osiągnąć zamierzony cel. Walpurg przestaje być szalonym, nieobliczalnym, niezrównoważonym, chorym psychicznie niespełnionym artystą tylko. Hamlet niemogący się pogodzić z samobójstwem Ofelii. Samobójstwem, do którego sam doprowadził swoim nawiedzeniem. Nawiedzeniem polegającym na tym, że jego idea jest celem decydującym o sensie jego życia, a ktoś taki jak kobieta, może być wysłany do klasztoru (!)
i tutaj można by jeszcze popracować...
ale Walpurg - Hamlet
a nie Walpurg - schizofrenik niepanujący nad swymi emocjami

Witkacy, Walpurg, Hamlet... rozpaczający żenująco nad grobem Ofelii

Przeczytałem jeszcze raz ten króciutki dramat.
I coraz bardziej jestem przekonany, że spokojnie można potraktować Walpurga, jako Hamleta, który, niczym król Ryszard z "Nowego wyzwolenia", trafił nieco zaskoczony do wspólczesności- tyle że nie zszedł był z tego świat w ramionach Horacego - ale trafił do miejsca dla siebie najbardziej odpowiedniego, czyli do szpitala wariatów. I tam musi mierzyć się ze swoją wielkością, której nie potrafił sprostać i musi jakoś zabić w sobie Ofelię i kilka równie zabawnych rzeczy...
sporo narozrabiał, nie wystarczy załatwić ołóweczkiem Burdygiela niczym Poloniusza...

Kuba,
Witkacy naprawdę bardzo mocno miał w sobie Szekspira...
i bardzo lubił się tym wszystkim bawić...
niezależnie od tego jak był przerażony...

Witkacy w knajpie zabawiający się teatralnie Hamletem, który jest spełnionym (bądź co bądź) artystą ale niepotrafiącym poradzić sobie z Ofelią (zabić?)....

ja bym tak chciał to zrobić

ps. Witkacy o przyjaciołach