sobota, 12 grudnia 2009

Kto za życia przez moment był w niebie...

Antonioni
rok 1953

Po obejrzeniu tego filmu po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak niewiele dla mnie znaczy usytuowanie utworu w porządku hierarchicznym sporządzonym przez znawców. I nie chodzi tu o to, że oceny specjalistów nie mają dla mnie znaczenia. Nie znaczy to też, że film mnie zachwycił. Wystarczy mi to, że dostrzegłem w nim sprawy, które mnie zafrapowały.
Prosty z tego wniosek wyciągnąć można, że niekonieczny jest kontakt z arcydziełem, by sprowokowane myśli dostać mogły pożywkę, by sobie pobrykać.

Dlatego unikam ocen; nie czuję się kompetentny.
Dlatego piszę bloga a nie recenzje do tygodników.
Dlatego na blogu także nie chciałbym pisać recenzji, choć wiem, że czasami w ton recenzenta popadam.
Staram się przyglądać myślom spuszczonym z uwięzi, ciesząc się, że zaistniał dla tej chwilowej rozpusty mentalnej pretekst.

W filmie mamy do czynienia z sytuacją przeciwną do upadku Albatrosa.
Gdy Nielotowi pozwoli się przez chwilę uwierzyć, że ma duszę orła.

Antonioni nieustannie opowiada o uczuciach. O błędnych ścieżkach miłości. O pragnieniach konfrontowanych z pejzażem przedmieścia.
Gdzie wszystko jest niedo...
Czarno-białe przedmieście to miejsce, w którym można dostrzec pokraczne początki miasta sąsiadujące z procesem rozkładu. Jeżeli w takiej przestrzeni spotykają się kochankowie, możemy łatwo przewidzieć, co będą czuć niebawem i w którym kierunku zmierzać będzie ich romans, czy też, jaki jest stan ich emocji... tych najważniejszych. Typowy pejzaż mentalny. U Antonioniego podmiotem złudnych pragnień jest chyba zawsze kobieta. To ona jest wmanewrowana przez mężczyzn we wiarę w nieprzemijające uczucia. Przez mężczyzn, którzy nawet nie próbują jej później uświadomić, że uczestniczyła w grze ich ulotnych pożądań. Tchórzliwi faceci, którzy nie potrafią podjąć decyzji, bo łączyłoby się z to wyrzeczeniem przyjemności i zmusiłoby do ponoszenia odpowiedzialności. Bardzo lubimy niedookreślone związki trwające w zawieszeniu. Nie mówiąc już o takich sytuacjach, jak ta ukazana w filmie, gdy jasne opowiedzenie się może wystawiać na szwank karierę, podważyć prestiż, czy tez narazić na komplikacje towarzyskie.
Tytuł filmu - Dama bez kamelii - od początku wpisuje tę opowieść w bardzo znany kontekst.
Kobieta jako towar (lubię ten temat omawiać przy okazji Lalki, więc nie będę tego utworu przywoływać jako kontekst, bo jest dla mnie zbyt oczywisty) .
Małżeństwo Clary, poddającej się decyzjom mężczyzn niemal bez oporu - w zasadzie bez oporu, tyle, że widzimy jej niechęć, mimo którego i tak pozostaje bierna (ale gdy już stać ją na samodzielność i odwagę, to mężczyźni zawodzą) - ma w sobie coś z prostytucji. Lecz nie tylko jej bierność o tym decyduje. Prawie tego nie widać (styl pisma Antonioniego), ale matka w sposób niedostrzegalny ale skuteczny decyduje o jej przyszłości (nie ma tu jednakże demonicznego wymiaru charakterystycznego dla tego rodzaju sytuacji u Dostojewskiego, nie jest to też element prawie już kapitalistycznej kalkulacji jak u Balzaca), by później przez moment pławić się w rozkosznym uczuciu spełnienia życiowego. To, że nawet najbliżsi w filmach Michelangela nie próbują się zrozumieć, także jest stałym składnikiem wyobrażeń o świecie Mistrza z Ferrary.
Jak takie małżeństwo będzie wyglądało, łatwo sobie wyobrazić. Z podobnym układem mieliśmy do czynienia w "Kronice pewnej miłości". Tyle, że w tym filmie Clara w momencie załamania wyrzucała mężowi, że wiedział, że ona wychodzi za mąż nie kochając go.

Lecz w tym filmie odwołanie do francuskiego pisarza (mam na myśli Aleksandra Dumas oczywiście) ma, moim zdaniem jeszcze jedno, głębsze znaczenie.
Bohaterka jest aktorką. Zaczęła robić karierę w banalnych produkcjach o sentymentalnej miłości naznaczonej erotyzmem. Jest piękna. Publika to lubi. Stała się sławna. Uwierzyła, że jest aktorką.
Chorobliwie zazdrosny mąż zabrania jej grać w takich filmach. Bohaterka stopniowo sobie uświadamia niemal pornograficzny wymiar tego rodzaju produkcji. Przejęła ten punkt widzenia. Chyba nawet poczuła, że zdobyta w ten sposób popularność, jest rodzajem prostytucji. Chyba nawet miała poczucie, że grzeszy (ciekawe co na to nasi współcześni gwiazdorzy, czy jeszcze ktoś w odniesieniu do sztuki przykłada tego rodzaju racje moralne rodem ze średniowiecza).
I jak bohaterka Damy kameliowej została pozostawiona sama sobie (winą może obarczać także uaktywnienie się w niej woli działania, przestała być bierna, zaczęła podejmować samodzielne decyzje dotyczące jej życia - to także swoisty tragizm) w momencie, gdy doświadczyła świata, w którym istnieje prawdziwa miłość. Uświadomiła sobie, że bycie na ekranie, pozwalanie na to, by nas fotografowano (jesteśmy wybrani tylko ze względu na atrakcyjne ciało), nie czyni z nas aktorów. Bycie Aktorem to bycie Albatrosem. To lata pracy i wewnętrznego doskonalenia się. To cierpienie i wzniosłość.
I jak bohaterka Damy kameliowej zmuszona jest wrócić do swej pierwotnej profesji. Z pełną świadomością życiowej porażki. Z pełną świadomością, że teraz wszystko zależy od trwałości urody naszego ciała. Nic więcej... bo więcej, to nie nasz świat.
Problem każdego, kto wyrwany ze swego naturalnego środowiska przez nieszczęśliwy (?!) zbieg wypadków, poczuje urok oddychania czystszym powietrzem i się przekona, że by pozostać w tej piękniejszej atmosferze, trzeba mieć skrzydła.

Szczyt okrucieństwa.
Pozwolić komuś uwierzyć, że jest wart bardzo dużo, a następnie pozwolić mu spadać w takim tempie, by zdążył jeszcze sobie uświadomić, że nigdy nie miał skrzydeł.

Znowu powtórzę: ten facet mówił do mnie i o mnie.

Dama bez kamelii, reż. Michelangelo Antonioni

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz