czwartek, 18 sierpnia 2016

Po stronie Kampera

Z jeszcze innym obrazem pokolenia mamy do czynienie w filmie Łukasza Grzegorzka "Kamper" (świetny debiut). Można by powiedzieć, że rownież niedojrzałego, ale inaczej.  A może ten film po prostu prowokuje do postawienie pytania o sens dojrzałości, czy też, jeżeli już ten temat podejmiemy, uświadamia konieczność zdefiniowania tego pojęcia. Bo większość widzów czy też wypowiedzi gdzieś tam w mediach zwraca uwagę na to, że mamy do czynienia z bohaterem, który powinien się ogarnąć, czyli powinien dojrzeć; z takim wiecznym, co typowe dla mężczyzn, jak lubią podkreślać kobiety, Piotrusiem Panem. To, że powinien ogarnąć sytuację, to zgoda, bo kryzys małżeństwo jego przeżywa, ale poza tym to przecież całkiem poukładany facet. Przynajmniej jeśli chodzi o podstawowe sprawy życiowe, bo nie wiemy, czy nie ma momentów, w których, jak bohaterowie Wojcieszka filmu, byłby dumny, że "wypierdolił rząd i prezydenta"; nie wiemy, bo filmie nie ma nic o poglądach politycznych, jest on skoncentrowany na zasadniczym problemie - samotności w związku. Kamper, w grach komputerowych, a bohater pracuje w firmie je testującej, jest to pogardliwe określenie na gościa unikającego konfliktów. No słabe to jest, szczególnie w życiu; choć przecież prawie nikt, chyba (?), poza niektórymi politykami (którzy w ogóle są w polityce dzięki podsycaniu lęków, zagrożeń i psują robotę tym, którzy sporo swego życia poświęcają na to, by różnice nas nie dzieliły... no tak, ale o tym był poprzedni wpis...), przecież nie pragnie konfliktów. Nie mówiąc o tym, że bohater swój problem małżeński rozwiązał rozstając sie z Monią. Ucieczka od problemu? Niedojrzałe? Zdecydowanie bardziej niedojrzałe i tchórzliwe jest tkwienie w związku na siłę, bo tradycja, bo kościół, bo może to chwilowe i jakaś terapia, bo przyzwyczajenie, a odejście (wiem, nieobiektywny jestem, bom specjalistą od odchodzenia) to przecież mnóstwo problemów...po co? (Kamper przede wszystkim pomyślał o tym, że telewizor musi kupić...bo gry przecież...). Niedojrzałe, bo zaczyna rozwiązywać problem wygooglowując go sobie? No może, ale to też taka satyra jest lekka na to, że w takich czasach żyjemy i pierwszym doradcą jest internet. Niedojrzały, bo taki zabawowy typ? Pierwsza scena, gdy podczas gry wstępnej sobie zażartował i w ten sposób zepsuł erotyczny nastrój żonie (pewnie Marek Bana, dojrzały facet, z którym go zdradziła, takich numerów nie robił, ale czy to powód do dumy?) świadczy tylko o tym, że chyba jednak już coś się kończy w tym małżeństwie i to, co mówi na końcu, że do siebie nie pasują, jest prawdą. Wcześniej pasowali a teraz nie? Tak - ludzie się zmieniają i powinni się z tym liczyć, że może kiedyś nastąpić moment, gdy przestaną się sensownie komunikować. Zrozumienie tego chyba świadczy o dojrzałości. I widać wyraźnie, że on ciągle ma w sobie potrzebę żartowania a Monia niekoniecznie. A przecież często jest odwrotnie: facet poważnieje, zaprzątnięty jest robotą i żona ma pretensje, że już taki jakiś inny się zrobił i że pewnie nie kocha, bo taki poważny. Obydwie sytuacje kwalifikują się do poważnej rozmowy na temat przyszłości związku. Nic na siłę. Że to niedojrzałe? Jakoś dziwnie wychowani jesteśmy w kulturze, w której umartwianie się i cierpienie urosło do mistycznej niemal wartości; może jednak czasem lepiej podejmować decyzje, które życie uczynią łatwiejszym i bardziej radosnym, a nie odwrotnie. Niedojrzały, bo ciągle tymi grami komputerowymi? Obcy mi temat, ale byłbym hipokrytą, gdybym, spędzając wiele godzin, także teraz w Zwierzyńcu, oderwany od rzeczywistości, w kinie, krytykował kogoś, kto zarabia na życie testując gry komputerowe. Infantylne? A czy dzieciaki mają to robić? Upupia człowieka takie zajęcie? A bycie belfrem czyżby nie upupiało, bo ciągle trzeba mieć z tylu czachy tę mentalność z innej galaktyki?
Facet ma problem i wszyscy wokół dają mu rady; przede wszystkim tę, że ma się ogarnąć. Szczególna jest scena, gdy reprymendę wygłasza mu facet, z którym zdradziła go żona. I podkreśla, że przecież uczyniła to nie dlatego, że on przystojny (bo przecież nie jest i to fakt bijący w oczy), lecz że taki dojrzały i poważny z niego gościu i że jak się Kamper ogarnie, to doceni tę jego radę. Kilka migawek, w których poznajemy Marka Banę, pokazują go jako człowieka śmiesznego, okrutnego, zarozumiałego, medialnego i pewnie świetnie zarabiającego...i łasego na młode laski, które bez skrupułów uwodzi (to na przykładzie Moni tylko). Świetny autorytet dla Kampera. I ma on rację, mówiąc żonie, że nie pasują, skoro ona zdradziła go z kimś takim...bo znany? oj, dojrzałe to bardzo. Gdzieś wyczytałem, że Monia właśnie dojrzewa w przeciwieństwie do męża i stąd te nieporozumienia. Że ona właśnie chce stanąć na własnych nogach, biznes otwiera, a on, zamiast wspierać, to ciągle tym dzieckiem jest. Ale przecież on pracuje i zarabia, a wątpliwość, którą sformułował, oglądając nyskę, w której Monia coś pichcić chciała, sensowna przecież była, ona rzeczywiście tam cały dzień zgarbiona by była i to jej histeryczne obrażenia było dla mnie bardziej niedojrzałe. Przyzwyczajona pewnie przez rodziców do pozytywnego wspierania w każdej sytuacji, nie mogła przyjąć krytycznej uwagi. Ma 30 lat i ciągle nic...i to on jest ten niedojrzały...
Niedojrzałość to taki zarzut-wytrych (o Gombrowiczu dziś nie będzie);  bardzo często się słyszy, że ktoś tam powinien w końcu dorosnąć, ogarnąć się. Oczywiście osoby takie uwagi formułujące mają wyobrażenie o dojrzałości uszyte na swoją miarę. Zawiodły się, bo partner jakoś się nie wpasował. Ja, jak każdy dorosły, niestety także mam swoje wyobrażenie: jest to życie na własny rachunek i ponoszenie konsekwencji swoich działań. Ale nawet tak ogólne sformułowania mogą być przecież wielorako rozumiane. Bo cóż to jest ponoszenie konsekwencji? czy jeżeli Kamper się ożenił, to do końca życia musi być w tym jednym związku (o nakazach religii dziś też nie będzie)? No właśnie, często brak odwagi w podjęciu decyzji, których konsekwencją jest wzięcie odpowiedzialności za inne osoby traktowane jest jako niedojrzałość. I choć to też jest dyskusyjne, to przecież w filmie to Monia ma jakieś dziwne wyobrażenie o macierzyństwie, że niby jest ono końcem jakiejkolwiek kariery; jej mąż, jak zwykle żartobliwie, zaczyna w tym momencie wyliczankę rzeczy, które są gorsze od posiadania dzieci. Mam więc poważną wątpliwość, czy, jak głoszą niektórzy, którzy o tym filmie gdzieś, mamy do czynienia w filmie z konfliktem pomiędzy Monią, która zaczyna się ogarniać a Kamperem, który jakoś nie chce opuścić krainy niedojrzałości. Dla mnie jest to film o tym, jak trudno dochodzi się do decyzji o rozstaniu; o samotności w związku; jak niełatwo jest uniknąć różnych gierek itd... Narracja w filmie prowadzona jest z perspektywy młodego faceta, nic więc dziwnego, że krytykują go widzowie starsi oraz płeć przeciwna. Ale skoro niektórych tak irytuje, to może by sie zastanowili dlaczego; jaki guzik w nich został naciśnięty, że oni tak; co w nich jest takiego, że tak chętnie przeciwko niemu... Ludzie - ogarnijcie się😀.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Jeden dzień w Zwierzyńcu


Spróbuję, jak to w początkach tego bloga bywało, na skróty dzisiaj i krótko, tak by jeden dzionek, czyli cztery filmy, w tym uroczym miasteczku roztoczańskim ogarnąć. Może później coś więcej na któryś, zwyczajnie rozkiminiać i dzielić włos na czworo będę; póki co - bardziej fragment nieistniejącego notesiku festiwalowego i pytania, na które ewentualnie kiedyś, czy też toposy bez specjalnego rozwinięcia.
Prawie codziennie wybieram coś z klasyki; tym razem było to "Wszystko o Ewie" Josepha Mankiewicza z 1950 roku. Piękny początek dnia. Świetnie skonstruowane kino. Akcja filmu rozgrywa się w środowisku teatralnym, które wydawałoby się (ale to niekoniecznie prawda), najbardziej podatne jest na teatralizowanie całej swej egzystencji. Fajne jest to, że bohaterowie mają pełną tego świadomość i czasami zaznaczają, że np. podczas spektaklu, który bohaterka wykreowana przez Betty  Davis odegrała podczas przyjęcia, zabrakło trzeciego aktu. I ta ostentacyjna wręcz zabawa toposem świat teatrem bawi widza, a samoświadomość bohaterów czyni ich sympatycznymi. Lecz za kulisami tego codziennego spektaklu rozgrywa się, także jak najbardziej środkami teatralnymi wygrywana, walka o sukces, o miejsce na podium pośród podziwianych gwiazd (a skoro o gwiazdach i to kobiecych, to musi być i o starzeniu się, przemijaniu urody - jeden z toposów tego rodzaju kina).I ten wątek, poprowadzony świetnie dramaturgicznie, jest już przerażający (a dla niektórych polityków pewnie pouczający, ale oni uczą się z "House of cards"). Jest to dzieło muzealne niewątpliwie, ale do podziwiania w głównej jego sali - a obejrzenie go na dużym ekranie, bo tego rodzaju filmy to przeważnie na małym ekranie, to niecodzienna przyjemność (no i cudna w epizodzie, bo to chyba jakaś jedna z pierwszych ról, Marilyn Monroe).
krócej i zwięźlej Nomado...
O trudach rozstania z małżonkiem był film drugi: "Odchodząc" (r. C. Corsini). W tym zdaniu w zasadzie cała fabuła ujęta została. Ale w jej ramach także o niepokojącej sile namiętności (czy uczucia?) i ambicji. Bo w wypadku męża to ambicja niewątpliwie powoduje, że jest on w stanie posunąć się do wszystkiego, by żona go nie opuściła. Trudno mu zrozumieć, i podejrzewam, że wielu facetom, ale i kobietom, trudno jest zrozumieć, dlaczego Suzanne porzuca ekskluzywne bądź co bądź życie, by borykać się z podstawowymi problemami bytowymi u boku robotnika, imigranta z Hiszpanii i to jeszcze byłego więźnia. On samiec Alfa, jest śmiertelnie zraniony. A tu jeszcze dzieci, wprawdzie już duże, ale jakoś bohaterka nie ma większego problemu, nie widzimy szczególnego dramatu matki (to jest trzeci film, który tu obejrzałem w ramach przeglądu scenarzysty Antoine'a Jaccoud i jest w tych filmach jakoś tak, że fajne tematy, pomysłowe rozwiązania, klasycznie skonstruowane, ale brakuje im, szczególnie, że tematy aż się proszą o to, jakiegoś ostrzejszego pazura, nie żebym krwi pragnął, nie o krew tylko tu idzie, a umiejętność budowania nazwijmy to 'narracji perwersyjnej' bardziej nieco).
Największy problem mam z filmem "Historia Marii" (J.P. Améris). Tytułowa bohaterka jest dziewczynką głuchoniemą i niewidzącą; trafia do klasztoru pod koniec XIX wieku, gdzie cierpliwa praca jednej z sióstr doprowadza do tego, że zaczyna kontaktować się za pomocą swoistego systemu znaków z naszym światem. Mam problem, bo to jakieś takie za proste i moim zdaniem przekłamane było. Sytuacja ta, która rzeczywiście miała miejsce i po powrocie do domu być może także i do tego tematu wrócę, gdy se pogoogluję i sprawdzę fakty, aż prosi się o niezwykłą opowieść otwierającą wręcz się na transcendencję, ale i naturalizmem mocno naznaczoną. Ja nie uwierzyłem, bo choćby taki przykład (jeden z wielu): gdy już siostra Margueritta ucywilizowała to początkowe dzikie zwierzątko o imieniu Maria, przyjeżdżają rodzice, one dwie stoją i czekają, i gdy jeszcze gdzieś tam daleko rodzice są, Maria się pyta, "czy oni mnie widzą?" - jakoś nie mieści mi się w głowie, że jej wyobraźnia (nigdy nie słyszała, nigdy nie widziała) jest w stanie ogarnąć fakt widzenia, nawet jak jej to na poziomie jakiejś idei wytłumaczono, co już jest tak abstrakcyjne, że...no jak za pomocą znaków dotykowo - manualnych uprzytomnić komuś istnienie widzialnego świata? To jest temat, jak najbardziej, fascynujący i być może fundamentalny, by o transcendencji i w ogóle o tym, co trudno nam pojąć, ale, litości, nie tak prosto, jak w tym filmie... Ale ważny był dla mnie, bo me myśli brykać zaczęły i powrócę, bo to ważne...
No i na koniec, na zasadzie paradoksalnej klamry, nówka zupełna, czyli "Nieznajoma dziewczyna" braci Dardenne. Niektórym się dłużył, dla mnie świetne zakończenie dnia, tym bardziej, że akurat według mnie film był łatwiejszy w odbiorze niż wiele z tych wcześniejszych dokonań braci. Film o odpowiedzialności, o takim czułym sumieniu jak to tylko Żeromski u nas potrafił (tyle że prościej ta historia opowiedziana, bez obaw, nie ma tu żeromszczyzny). Znaleziono martwą czarnoskórą kobietę, jak się później okazuje - prostytutkę. Przed śmiercią, przed kimś uciekając, dzwoniła, by ją wpuścić, do gabinetu głównej bohaterki. Ona nie otworzyła, bo uważała, że jeżeli to jakiś spóźniony pacjent, to powinien na przyszłość zapamiętać, żeby pilnować godzin otwarcia gabinetu (później bohaterka tak się zmieniła jeśli chodzi o poziom empatii, że na stałe w miejscu pracy zamieszkała i była całkowicie do dyspozycji; Judym?) i jak następnego dnia dowiedziała się o śmierci dziewczyny, to sumienie już jej nie dało spokoju. Jak się później okazuje, nie tylko ona mogła zapobiec śmierci, ale tylko ona z taką determinacją dąży do jakiegoś zadośćuczynienia. Film o odpowiedzialności społecznej; nie jest istotny konkretny zabójca. No i nie bez znaczenia w tym momencie jest kolor skóry ofiary - pozwala on na sformułowanie ogólniejszej metafory na temat naszego uchylania się, zamykania oczu, zaniechania...oczywiście uchodźców mam na myśli. I ten charakterystyczny, lubiany przeze mnie, sposób opowiadania. Choć tym razem slow cinema to w zasadzie nie było.
Taki to był dzień - dobry...

piątek, 12 sierpnia 2016

Wkurw Wojcieszka



Pewnie się mylę (topos skromności), ale taki film to chyba nie jest trudno zrobić ("to zrób, a nie wybrzydzaj" - pewnie ktoś powie... no i nie będę potrafił sensownie zripostować), a scenariusz wydawałoby się, że też jakoś tak prosto. Tak nam się czasem wydaje, że jeżeli bohaterowie mówią ot tak zwyczajnie, to każdy potrafi... Złudzenie to jest, tym bardziej, że pozostaje jeszcze dramaturgia. No, ale ona też prawie jak wytrych; bo to przecież standard, by zgromadzić grupkę postaci pod jakimś pretekstem na zamkniętej przestrzeni, podlać ich alkoholem i pokazać, co leży pod w miarę przyzwoitą fasadą. W miarę - bo rysy pojawiają się od początku. Ukrainka, czyli ciało obce w tym towarzystwie (też zresztą klasyk, jeśli chodzi o stworzenie sytuacji konfliktogennej), samym swym pojawieniem naruszyła spokój spotkania po latach (kolejny klasyk). 
Ten mój wstęp wcale nie służy krytyce wbrew pozorom, bo ja paradoksalnie uważam, że ten film jest potrzebny. Dziwię się tylko, że skoro tak łatwo można, to dlaczego tylko ten jeden. Przecież nasza rzeczywistość aż prosi się o to, by o niej opowiadać. Po cieplej wodzie w kranie nastąpiły czasy zwane ciekawymi; czasy przeklinane przez wielu, rodzące pytania o źrodła, szokujące także, bo obnażające oblicze społeczeństwa nas otaczającego. Czasy, które powinny być rajem dla artystów. 
A nie są. Asekurują się. Wojcieszek, a zaznaczam, że nie jestem jakimś szczególnym admiratorem jego twórczości, zrobił jako pierwszy, i ciągle mam nadzieję, że pojawią się następcy, film bezpośrednio notujący to, co wokół nas się dzieje, co zadziwia, szokuje i przeraża (przynajmniej mnie, bo to, że niektórych dobra zmiana zachwyca, to wiem i też mnie to przeraża).
Wojcieszek rysuje ostrą krechą, nie bawi sie w niuanse, jedzie po bandzie. W sposób mniej lub bardziej widoczny. Bo to, że bohaterowie mają 24 lata (i to pewnie tylko ze względu na Różewicza, bo oni powinni być nieco starsi, już coś tam niektórzy na swym koncie mają przecież) i że kojarzy się to Różewicza "Ocalonym" niekoniecznie musi każdy wiedzieć, a już przedstawiciele tego pokolenia tego już na pewno nie wiedzą (ale są specjalistami w rozpoznawaniu dźwięków charakterystycznych dla różnych aplikacji) i trochę o tym jest ten film przecież. To nawiązanie znaczące jest bardzo, bo przecież wiersz mówi o wyjałowieniu z wartości spowodowanym koszmarnym doświadczeniem wojny. Jaka to wojna spowodowała, że to pokolenie urodzone w wolnej Polsce (znowu Różewicz - takie nowe pokolenie Kolumbów), żyje w pustce etycznej, mości się w niej, wręcz jest dumne z tego? A jedna z bohaterek zadeklarowała się politycznie (nieliczne były te bezpośrednie i konkretne odniesienia partyjne) jako wyborczymi platformiana. Pozostali przy urnie chyba innych wyborów dokonywali bo twierdzą co rusz, że "wypierdolili prezydenta, wypierdolili rząd, a jak trzeba będzie to wypierdolą świat".
Cytowany jest też Broniewski i protest przeciwko wygłaszaniu "Balla i romansów" jest chyba jedynym akcentem antysemickim. Aż dziwne, bo w tym potoku bluzgów przeciwko Innym, które padają z ekranu, jakoś dziwny był ten brak, tak częstych przecież na różnych forach, przypisywania przeciwnikom korzeni wyróżniających założyciela chrześcijaństwa. 
Kluczowym słowem, które co rusz wykrzykiwane jest z ekranu, to "Polska". Aż cisną się na usta, w formie pouczenia, oczywiście beznadziejnego, słowa wyrażające moim zdaniem rzeczywisty patriotyzm: "rzadko na moich wargach". Ale znajdą się przecież i tacy, którzy właśnie w tym wykrzyczanym, podszytym lękiem przeciwko wszelkiej Inności, patriotyzmie dostrzegą nie pustkę, ale właśnie źródło istotne kręgosłupa moralnego. Więcej - mogą wręcz, oglądając film, stwierdzić, że ci bohaterowie są 'zajebiści' i w ten sposób ugruntować w sobie przekonanie, że "są najlepszym pokoleniem". Jakoś chyba nie chce mi się szukać argumentów, by przekonać ludzi, głoszących ideę 'polskiej czystej krwi', bo przecież oni daliby się za tę ideę ukrzyżować przed pałacem prezydenckim.
Najbardziej przerażające jest to, że bohaterowie nie reprezentują środowiska kiboli, choć najbardziej nacjonalistycznie nastrojony to z Białej Podlaskiej, co nie jest przecież bez znaczenia, szczególnie po ostatnim kościelnym namaszczeniu w Białymstoku zwolenników ideologii Hitlera. Jest to w miarę przeciętna młodzież, więc jest się czego bać. 
Mamy więc parę, która w zasadzie od początku nie skrywa swych uprzedzeń, tyle że na trzeźwo starają się być grzeczni - tak im się przynajmniej wydaje, bo w rzeczywistości trudno byłoby ich (a przede wszystkim jego) zachowanie nazwać przyzwoitym. Druga para to właśnie bliżej bezideowej postawy inteligencji, która ewidentnie jest beneficjentem przemian i głosuje na PO, choć mąż dość szybko po pewnej dawce alkoholu wpada w sidła demagogii nacjonalistycznej swego kumpla z ławy szkolnej. Jedyną przeciwwagą światopoglądową jest para lesbijek, ale ich siła przebicia jest żadna. Takie zestawienie bohaterów pozostawia wrażenie, że jedynie Inność powodująca, że o swoje prawa trzeba walczyć, może motywować do jakiegoś tam oporu. Nieskutecznego, bo w pewnym momencie, gdy słyszy się slogany i bzdury wygłaszane przez nacjonalistów, to ręce opadają i trudno cokolwiek powiedzieć. Niestety, bo w tym momencie mają poczucie, że są górą i rosną w siłę. Co właśnie się dzieje. 
A w środku tego towarzystwa piękna i inteligentna Ukrainka robiąca w Polsce karierę. Jej obecność wyzwala wszelkie uprzedzenia, frustracje, wrogość i lęki, którymi podszyte jest nie tylko to pokolenie. Portret który powinien gorszyć, ale z którym, jak już wyżej, niektórzy z dumą, a nie jak by chciał reżyser ze wstydem, się utożsamią.

A notka ta dotyczyła ostatniego filmu Wojcieszka "Knives Out".

czwartek, 11 sierpnia 2016

Przeciw regułom

Można by uwierzyć w ludzi, gdyby tak swoje postrzeganie rzeczywistości oprzeć na takich filmach jak "Idol z ulicy" (Hany Abu-Assad z Palestyny).
Można by uwierzyć, że warto dążyć do realizacji marzeń.
ale gdy film, nawet na faktach oparty, zbyt przypomina dobrze skrojoną opowieść hollywoodzką, przestaje być wiarygodny i o tym chyba powinni pamiętać ci twórcy, którzy szczególną wagę przywiązują do trzymania się różnorakich zasad, na przykład związanych z konstrukcją scenariusza
dla pewnej części odbiorców, i ja do nich należę, budowa dzieła tak jak pan bóg przykazał, czyli podręcznik lub kurs, szkodzi mu, nawet jeśli jakaś tam, może i nawet większość, widzów reaguje emocjonalnie zgodnie z oczekiwaniami twórców
podczas oglądania takiego filmu nigdy nie zapomnimy, że to film tylko i myślę, że ci nawet, którzy szczerze się wzruszają itd, także z tyłu  czachy mają tę pamięć, że to kino tylko (czy tylko?)
Jednak jedno przyznać muszę: zrobić film, który tradycyjnymi środkami podtrzymuje uwagę widza, który doskonale wie, ponieważ opowieść na faktach, że dobrze się skończy, jest to jednak niezła umiejętność. Mimo wszystko. A szczególnie ta końcówka zasługuje na zdziwienie, te tłumy czekające w napięciu na wynik...
No dobra, które to momenty mnie tak zraziły, że ja aż tak... oprócz oczywiście wspomnianego zakończenia.
Zaczyna się bardzo radośnie, dzieciaki świetnie sobie radzą i klasycznie wyliczonym momencie umiera ukochana siostra głównego bohatera i zaczynają się schody. Teraz to już może być tylko lepiej. Ale tych przeszkód, które bohater pokonać musi, to nie ma  tak wiele...nawet jeżeli, tak jak na przykład opuszczenie Strefy Gazy, wydaje się być nie do przezwyciężenia. 
Pierwsza stacja w podróży bohatera, to wyrwanie z marazmu, wybicie z kolein, księżniczka (tu w sensie dosłownym niemal), która zmobilizuje.
Główna przeszkoda, gdy już decyzja podjęta, to przekroczenie granicy. I tu szereg szczęśliwych zbiegów zbiega: bardzo były przyjaciel specjalnie wziął służbę, by dla dobra byłego kumpla, nie wypuścić go, bo, i zdaje się on bardzo religijnie do swej postawy przekonany, jego argumenty pobrzmiewają fundamentalizmem, on śpiewając grzeszy i jeszcze dodatkowo w tej komercyjnej telewizji, dzięki której bogaci jeszcze bogatsi a biedni jeszcze biedniejsi i on tak zdeterminowany w decydującej chwili (bo oczywiście sytuacja no ostrzu noża i niby denerwujemy się losem bohatera) jednak na rozpaczliwe błaganie Assafa ustępuje... ulga? bardziej chyba jednak rozczarowanie... (wiem, ja po prostu nie wierzę w człowieka, a już szczególnie niechętnie nastawiony jestem do tych, którzy w imię różnych idei chcą koniecznie na siłę mnie uszczęśliwić, a ten jego przyjaciel to dokładnie taki - ja w ich dobre serce nie wierzę za grosz).
No i w tym Egipcie się pojawił, ale bez biletu. Znalazł jakiś przez kogoś zgubiony, przywłaszczył, chwila refleksji i jednak oddał - taki uczciwy, źyciową szansę odrzucił (w tym momencie to już miałem skojarzeniem "Legendą o św. Aleksym"). Udało mu się wymanewrować ochronę, ale wciąż nie ma wejściówki. I co - jego krajan usłyszał, jak świetnie śpiewa w łazience (a on tak z rozpaczy, bo tak na co dzień, to strasznie trzeba było go namawiać, by w takich sytuacjach zaśpiewał, ale tym razem to on tak sam z siebie, jakby nigdy nic, jakby wiedział, że ktoś go usłyszy o z dobroci serca pozwoli, by go jurorzy posłuchali) i odsał mu swą wejściówkę, bo on tylko chciał zobaczyć, jak to jest a i tak nie ma szans, więc on chętnie swój bilet odda - ten świat, to jednak cudny jest... dalej to już po sznureczku.
Tuż przed finałem jeszcze musi się jakiś próg w tej wędrówce bohatera pojawić, więc on się załamuje, mdleje, organizm mu wysiada, bo czuje tę odpowiedzialność, która na nim... i w tym momencie dłoń do niego wyciąga ta jego najważniejsza księżniczka ale i taka mała odmiana mentora, bo ona mądrzejsza i bardziej zdeterminowana, czyli zmarła siostra. 
Oparty na faktach, ale niektóre rzeczy, jak informują nas twórcy, fabularyzowane, co oczywiste przecież, boć to przecie nie dokument. No i teraz problem: a jeżeli to, co mnie razi, wydarzyło się naprawdę? No to facet miał szczęście, ale filmu to nie ratuje.
A coś pozytywnego? Obrazy życia w zrujnowanej Strefie Gazy; świat, którego istnienie wypieramy z głowy; ten płot, który przypomina nam, a powinien wciąż przypominać, bo niektórzy to tak jakby zapominają, że ten porządek, w którym żyjemy my wcale nie jest taki oczywisty i trzeba o niego walczyć, więc płot ten przypomina świat, w którym granice i których przekroczenie nie takie proste, a wręcz decyduje o losie człowieka. Tylko, że te panoramy ruin na mnie by bardziej działały, gdyby w ciszy, a nie jako tło do tego melodramatycznego śpiewu Assafa.
Kończy się w momencie osiągnięcia przewidywanego sukcesu i nie ma domknięcia wątków. I dobrze - bo chyba mnie nie interesowało, czy on z tą księżniczką później...ani co czuł ten, który nie chciał go wcześniej zasponsorować za prawo do wszystkich jego nagrań.
Oj, chyba zbyt upierdliwy jestem. Trzeba przecież ludziom dawać nadzieję...

środa, 10 sierpnia 2016

Nieźle nam się żyje

No właśnie, całkiem nieźle nam się żyje.
Gdy ogląda się współczesne filmy, głównie dokumentalne, to uświadamiamy sobie, że demony współczesne mają przede wszystkim wymiar społeczny. I niby o nich wszystkich doskonale wiemy, ale dopóki nie dotkną nas bezpośrednio, to wolimy prawie ich nie widzieć. 
Trzy filmy, trzy problemy.
Ten pierwszy to już znany bardzo i nagradzany - "Fuocoammare. Ogień na morzu" (r. Gianfranco Rosi); i mniej znane - "Sonita" (R. G. Maghami) oraz "Fukushima moja miłość" (D. Dörrie).
W obrazie Rosiego to moglibyśmy się utożsamiać z mieszkańcami Lampedusy...bo choć, gdy oglądamy wiadomości o napływie uchodźców, to wydawać nam się może, że mieszkańcy takiej Lampedusy, to jakiś koszmar przeżywają, lecz nie - Rosi pokazuje zwyczajnych mieszkańców tak, że aż się nudno robić zaczyna. To, co dzieje się wokół nich, morski przede wszystkim koszmar, tak jakby nie miał na ich życie żadnego wpływu. A oni przecież w centrum. Więc co się dziwić nam, którzy mamy poczucie, że to gdzieś tam, daleko, nie dotyczy nas, niech inni...bo przecież oni winni, bo kolonializm, a my czyste sumienia mamy, niczym po wyjściu z gabinetu jakiegoś terapeuty. Oprócz zbiorowości, bliżej przedstawiony jest jeden bohater, młody Włoch, tubylec i to jego codzienności, zwyczajnej jak to chyba z 40 lat temu u nas bywało, bo on sobie niczym wolny ptak przemierza wyspę we wszystkich kierunkach doskonaląc swoje umiejętności strzelania z procy... kto dziś procę pamięta? ja tak, ale dzisiejsi trzynastolatkowie na basen są wożeni i prędzej z rakietą do tenisa ich spotkamy, niż z procą. Czy są dzięki temu mniej agresywni i zdrowsi? Nie wiem... ale to dygresja tylko taka, na marginesie, bo dzieciństwo mi się przypomniało i jednocześnie uświadomienie, że w przeróżnych miejscach jest tak jak za czasów mego dzieciństwa... taka jest ta zwyczajność młodego chłopca na Lampedusie. Ten lepszy świat, do którego ci uchodźcy.
 I z tym młodym chłopakiem to dwie takie metafory ja sobie dostrzegłem w filmie (nie wiem, czy ja tylko tak sam, czy one celowo). On kłopoty ze wzrokiem ma i lekarz mu każe przysłaniać to tlepsze oko, by to słabsze sie nie leniło, by popracowało, zaczęło widzieć. Czyli tak, jakby, gdy do tych wróbli z tej procy a także, gdy mierzy z dłoni udającej karabin w głąb morza i ostrzeliwuje horyzont, tylko jedną stronę świata widział, jeden aspekt świata, jakby ślepy był na jedno oko, jak większość z nas. Więc on z tym przysłoniętymi okiem nagle okazuje się, że nie może z procy trafić jakoś i jest taka scena w nocy, gdy on z latarką polować na te ptaszyna chadzał, gdy on staje przy gałęzi, na której jedna z nich i chyba po raz pierwszy ją widzi, bo z bliska. Bo to tak trochę pewnie jest z nami. Choć w filmie nie poznajemy za bardzo tej drugiej strony, widzimy ich tragedię i śmierć, lecz ich los nie został zindywidualizowany. Działał kontrast - pomiędzy tą normalnością i tym, co działo się na morzu. Czy oglądanie scen z ewakuacji z łodzi ludzi spod pokładu na granicy życia i śmierci, układanie ich bezwładnych ciał na barce ratunkowej przypominające koszmarne zdjęcia z gett i obozów coś może zmienić w widzu? Jakoś sceptyczny jestem...chyba tylko poczucie, że w całkiem niezłym miejscu na ziemi żeśmy się urodzili.
To samo dotyczy sytuacji kobiet w Afganistanie, o czy jest "Sonita". Dokument, który poza ważnym problemem mówi nam także coś o samym sposobie robienia takich filmów. Zresztą ja miałem jeszcze podczas jego oglądania jedno istotne pytanie: w jakim stopniu mamy w nim do czynienia z inscenizowaniem (z którym zawsze przecież jakoś mamy do czynienia). Czyżby historia nam opowiedziana, wraz z niezwykłym zakończeniem, ot tak się wydarzyła podczas kręcenia filmu. Czyli co? reżyserka gdzieś tam w Iranie natrafiła na przebywającą tam młodą rapującą Afgankę i, ponieważ już zaczęto o niej mówić, zaczęła robić o niej film? ale przecież to w filmie jest ten moment, gdy jej teledysk robi furorę? czyli sceny odtwarzające początki są inscenizowane? od którego momentu mamy do czynienia z rejestracją życia na żywo? czy jest w ogóle taki moment? 
Druga rzecz to obecność reżyserki w filmie. Nie dość, że nikt nie udaje nieobecności kamery, to, co jest zresztą w nim dyskutowane, reżyserka ingeruje, i to bardzo znacząco (zresztą dobrze, że ingeruje, ale...), w życie Sonity. I teraz dochodzimy, w końcu, do zasadniczego problemu przedstawionego w filmie: Sonita jest w Iranie nielegalnie, przyjeżdża do niej matka, ponieważ właśnie postanowiono w rodzinie, źe ma wyjść za mąż, zyskają dzięki temu 9000 dolarów, które są potrzebne, by jej brat z kolei mógł zapłacić za swą żonę, a pieniędzy w rodzinie brak. Sonita ma 16 lat; to i tak dużo, bo wydawane za mąż, czyli sprzedawane, są już 9 latki i bywa, że za 60 latków. Wiek ma oczywiście znaczenie, lecz przecież nie jest problemem podstawowym. Czyli znowu problem taki sam jak w "W pustynnej burzy" i "Mustangu", tyle że tu mamy do czynienia już z oficjalnym, czy jak to się ładnie argumentuje - w zgodzie z tradycją (tu się kłaniam nisko wszystkim konserwatystom) - handlem żywym towarem (przy okazji dowiedziałem się, że w tym konserwatywnym Iranie to dziewczyna musi wyrazić zgodę, mimo że męża szuka jej rodzina). I tu ma miejsce pierwsza ingerencja reżyserki w życie bohaterki, bo płaci matce, aby rodzina jeszcze z pół roku wstrzymała się z małżeństwem. Sonita nagrywa rapowy teledysk, w którym protestuje przeciwko takiemu traktowaniu kobiet w jej ojczyźnie. A reżyserka, już slracając to moje streszczenie, doprowadza do tego, że dziewczyna dostaje stypendium w szkole muzycznej w USA... 
No więc, jakie są granice ingerencji twórców filmów dokumentalnych w życie? Czy są tylko zdystansowanymi antropologami? czy też, gdy dzieje się źle, mają prawo, a może i obowiązek ingerencji? Cóż, moim skromnym zdaniem, życie jest ważniejsze od sztuki - więcej: jeśli dzięki sztuce można, to cudnie przecież. Nie mówiąc, że i tak powstał interesujący film.
A trzeci film? 
Fukushima to: powódź, tsunami i katastrofa nuklearna... 
I tak się rozpisałem, więc już nie rozwinę, ale chyba udowodniłem, że całkiem nieźle nam się żyje.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Egzorcyzmy Szołajskiego

Chciałem w zasadzie o tym, że całkiem nieźle nam się żyje.
Oczywiście w porównaniu.
Bo jak się obejrzy kilka filmów, w których świat przedstawiony jest w nieco mniej atrakcyjnych barwach, to doceniać zaczynamy. Taki naiwny morał i jednocześnie zachęta do oglądania, by doceniać.
Ale mój  dzień w Zwierzyńcu chyba zdominowany został przez egzorcyzmy, czyli Konrada Szołajskiego i jego "Walkę z szatanem". Dokument i to polski, zrobiony przez człowieka wierzącego, ale jednocześnie będącego, jak sam o tym mówi, wątpiącym i sceptycznym Tomaszem. Oglądając ten film moje myślątka podążały jakby dwiema ścieżynami: jedna to fascynacja tematem, druga - przyglądanie się warsztatowi dokumentalisty. Bo też robota to niezwykła. Zrobić film, którym przecież ośmieszyć łatwo można a więc w jakimś sensie oszukać bohaterki, które przecież dobrowolnie. No właśnie - już samo namówienie trzech dziewczyn, ich rodzin, a jest także zgromadzenie zielonoświątkowców, od którego, jak twierdzi reżyser, kościół katolicki zaczerpnął swój rytuał związany z wypędzeniem demonów (no właśnie, nie mają one imion starotestamentowych jak w "Matce Joannie od Aniołów", lecz całkiem współczesne, ale z kolei przypominające bohaterów moralitetów średniowiecznych: np. demon agresji, lęku ale i aborcji...gdzie tam jakiś Behemot i inni o dziś już komiksowo brzmiących imionach) było nie lada wyczynem. Szołajski miał zgody biskupów (choć dziś, póki co, oficjalnie kościół się nie odniósł do filmu, a media na prawo od Rzeczpospolitej milczą), egzorcyści pozwolili mu kręcić w trakcie rytuału - mamy więc do czynienia z niezwykle przejmującym i przekonującym obrazem. Nie przekonującym do obecości szatana w ciele bohaterek (znowu, podobnie jak u Iwaszkiewicza, mamy do czynienia z kobietami między 18 a 30 rokiem życia [i taka jest zdecydowana statystyczna większość], które mają, jak na to wskazują psycholodzy, problemy wynikające z typowego freudowskiego konfliktu pomiędzy pragnieniami a normami narzucanymi przez społeczność, w której funkcjonują [jedną z bohaterek demon opuścił, gdy znalazła chłopaka - jak podkreśla reżyser, nic nie świadczy o tym, że istnieje tu związek przyczynowo skutkowy, lecz jedynie następstwo w czasie, ale...{no właśnie - to końcowe dopowiedzenie losów bohaterek wprowadza jakby ironiczny dystans do wcześniej opowiedzianej historii; bo do tego momentu mamy do czynienia z czynioną wręcz zgodnie z zasadami naukowymi, antropologiczną obserwacją}]), lecz do wiarygodności zaprezentowanych sytuacji. Specyficzne, że opętanie w znaczeniu teologicznym (bo, jak się okazuje, jest to też jednostka chorobowa) kwestionuje (a przynajmniej zdecydowaną ich większość) właśnie przedstawiciel kościoła. Natomiast niezależnie od tego zadziwia skala zjawiska. Wydaje się, że czasami ono się samo nakręca: matka jednej z bohaterek stwierdza, źe opętanie córki przyczyniło się do konsolidacji rodziny, że, paradoksalnie, wcześniej, jako rodzina, nie przeżyli tylu szczęśliwych chwil. Nie dziwi zatem, że właśnie ta bohaterka w chwili zakończenia kręcenia filmu wciąż była nawiedzana przez szatana. 
To, co widzimy na ekranie, przypomina nieco sceny z filmu Friedkina, lecz objawy opętania u dziewcząt mają zdecydowanie mniejszy wymiar. 
Szołajski potraktował uczestników projektu (takie modne określenie dziś - nie kręcimy filmu, ale realizujemy projekt; nie jadę na wycieczkę w Bieszczady, lecz realzuję projekt; można by powiedzieć, że ludzie nie chodzą do kościoła, by się pomodlić, tylko realizują projekt, Jezusowy zresztą; małżeństwo pewnie też jest projektem tylko) poważnie, nie odnosimy wrażenia, żeby ktokolwiek w tym filmie udawał czy grał. Dziewczyny mają autentyczny problem, ich rodziny podchodzą do niego poważnie a egzorcyści, zgodnie ze swoją wiarą, próbują im pomóc. Za egzorcyzmy się nie płaci, więc tym razem nie można księżom zarzucać interesowności w podtrzymywaniu zjawiska (choć oczywiście podtrzymywanie wiary w diabła jak najbardziej służy interesom kościoła). Pytanie tylko, czy pomoc psychologa, dobrego psychologa oczywiście, nie byłaby skuteczniejsza. Egzorcyści twierdzą, że zgłaszają się do nich osoby, którym psycholodzy nie pomogli i całkowicie im wierzę, bo sam jestem sceptycznie nastawiony do umiejętności speców od psyche (i psychologów i psychiatrów). Dlatego zaznaczyłem, że chodzi mi o dobrego fachowca, a nie o specjalistę, którego wiedza sprowadza się do tego, że człowiek powinien uwierzyć w siebie, zaakceptować i nie dać sobie wmówić poczucia winy. Egzorcyzmy są jak narkotyk: pomagają, czynią człowieka na chwilę wolnym i może szczęśliwszym, lecz gdy przychodzi trudna chwila, słabość jakaś, przekonani, że to diabeł dobija się do bram naszych, znowu potrzebujemy księdza.

To też w sumie było o tym, jak zupełnie nieźle nam się żyje. Bo opętani nie jesteśmy. A może jesteśmy, a mój sceptycyzm jest tego najlepszym dowodem. Demon, który we mnie siedzi, jest na maxa uradowany, że nie wierzę w jego istnienie. I nie będę wił się na podłodze wykazując sie nadludzką siłą, bo nie będę go z siebie wyganiał. 
Ale tak to można wszystko udowodnić, np. Terlikowskiemu czy Rydzykowi, że są opętani (o czym zresztą już wczoraj w "Jezusie z Montrealu", a więc nie jest to taka myśl tylko moja), bo nigdy by tego nie przyjęli do wiadomości. A o to przecież, także według tych dwóch panów, chodzi szatanowi.
To przewrotna logika dogmatystów. Sami jesteśmy odpowiedzialni za swój los, nawet gdy jesteśmy przekonani, że jakiś Obcy wlazł w nasze trzewia.

Jest dobrze.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Jezus z Hawany

Dwa spotkania z Jezusem
a właściwie trzy
oczywiście filmowe, bo jakżeby inaczej
"Jezus z Montrealu", "Viva", "Syn Józefa"
W każdym z tych filmów nawiązania do Ewangelii mają inny charakter i niekoniecznie są bezpośrednie. Za każdym razem też pojawia się pytanie, na ile to tylko narracyjna zabawa, a na ile ta, chyba najbardziej znana w naszym kręgu kulturowym opowieść, może coś istotnego powiedzieć o świecie współczesnym (ale jeżeli tylko zabawa, to przecież nie jest źle, byle tylko rzeczywiście pełnił film w sposób autentyczny tę funkcję ludyczną, co wysoce subiektywne jest, jak wiemy).
A ja krótko o "Vivie" (r. Paddy Breathnach) chciałem w zasadzie tylko. A w tym filmie nawiązanie tylko imienne jest. Bo bohaterowie tylko takie imiona dziwne mają.
Jesus i Angel
syn i ojciec
i tyle niby (!) skojarzeń religijnych
Swoją drogą to zawsze nieco zdziwiony jestem, że w hiszpańskim kręgu kulturowym imię Jezus jest powszechnie stosowane; u nas to niemożliwe jest przecież. No ale skoro na Kubie, a w Hawanie akcja się rozgrywa filmu, to nic wyjątkowego, to może i moje skojarzenia ewangeliczne na wyrost są. Może. Zresztą do mówienia o tym filmie niekoniecznie te skojarzenia są niezbędne, choć jakieś drugie dno gdzieś tam objawiać mogą.
Jesus jest gejem zafascynowanym środowiskiem drag queen...to już pachnie bluźnierstwem...a może tylko Almodavarem.
Hawana, środowisko drag queen, Jezus .... to powinna być mieszanka wybuchowa i wręcz się na to zapowiada - zaczyna się konfliktem, który wydaje się nie do rozwiązania, bo każde z przychodzących do głowy rozwiązań już z założenia nieprawdopodobnym  jest i sentymentalnym, a kończy się jednak autentycznym (oki, w moim wypadku) wzruszeniem. Bo jak tu wyobrazić sobie możliwe zrozumienie pomiędzy ojcem - byłym bokserem, macho, mordercą, który właśnie z więzienia wyszedł- a synem - gejem, delikatnym i wrażliwym, pragnącym śpiewać w klubie gejowskim jako drag queen?
Kolejne punkty węzłowe są tak konsekwentnie nanizane na sznur narracji, że aż chce się je przytoczyć, by nie umknęła z pamięci ta struktura czyniąca z niemożliwego coś prawdopodobnego.
Niezwykłe zdjęcia Hawany, obdrapane, sypiące się, zniszczone budynki w deszczu, zapuszczone mieszkanie osieroconego Jesusa, który ma problemy ze zdobyciem środków do życia i z przejęciem przygląda się występom drag queen w klubie, gdzie czuje się u siebie, akceptowany, jest sobą i lubiany też, co, choć w filmie jakoś drastycznie jego sytuacja geja nie jest uwypuklania, potrzebne mu bardzo, bo nie dość, że inny, to jeszcze na Kubie. I gdy pierwsze kroki na tej scenie, jeszcze jakoś nieudolnie, co fajnym bardzo elementem filmu, bo nieczęsto przecież to środowisko od środka możemy, pojawia się ojciec, który już podczas tego pierwszego spotkania nie pozostawia wątpliwości, jakiego syna nie chce mieć a jakiego by pragnął. I bardzo nie lubimy tego ojca, bo taki uzurpator, który pojawił się po latach i wymaga, a oprócz tego nic poza zamiłowaniem do rumu. No i super konfrontacja, gdy Mama, szef(owa) klubu się pojawia i do rozmowy pomiędzy nią a ojcem dochodzi, gdy Jesus w środku pomiędzy nimi i ma wybrać, bo ona daje mu szansę, by mieszkał u niej i w ogóle a on postanawia zostać z ojcem. Niezwykłe. Bo ten ojciec przecież nic, kompletnie nic dla niego...i ten młody, niczym Sonia, poświęca się dla ojca... Ojca (?!)
Czy Angelo, który przychodzi zobaczyć występ syna, jest wiarygodny?
scena to wzruszająca niewątpliwie i bardzo by się chciało, by możliwa była
i ta zbliżająca się jego śmierć, motywująca ojca do zaakceptowania syna, uwiarygadnia
determinacja syna także, bo przecież wcześniej udowodnił, że jest w stanie bardzo dużo
A przesłanie z ewangelią związane czy jest?
Jezus wśród wykluczonych i to wykluczonych także przez oficjalny kościół, to na pewno bliższe przesłaniu Ewangelii niż postawy katolickich faryzeuszy. Anioł, którego przybycie było chyba niezbędne dla samookreślenia się, na zasadzie negacji, przeciwko ojcu, reprezentującemu świat męski utożsamiany z siłą, macho...świat nieakceptujący inności, rzeczywistość bokserskiego konfliktu.
Miało być o trzech, mogło być o czterech (bo jeszcze w krótkim "400 toreb" bohaterem poszukiwanym przez matkę Magdalenę był Jesus, ale w tym wypadku to chyba rzeczywiście jest przypadkowa zbieżność imion), a jest o jednym.
Choć o "Jezusie z Montrealu" warto by było, tym bardziej, że tam interes pozostawiony przez Jezusa przejmuje prężny prawnik- biznesmen, który wcześniej kusił zaprzedaniem się komercji głównego bohatera i taka szatańska kwalifikacja biznesu zwanego kościołem katolickim, jak wiadomo, jakoś współbrzmi z mymi poglądami.
To tyle przy niedzieli...

Viva, reż. P. Breathnach

środa, 3 sierpnia 2016

Mój "Sen nocy letniej"

Obejrzałem „Sen nocy letniej” (reż. Silviu Purcărete, Teatr Bałtycki Dom z Rosji). Oczywiście na Festiwalu Szekspirowskim. Jakoś specjalnie zachwycony nie byłem, ale w trakcie oglądania wymyśliła mi się moja wersja tej sztuki Szekspira. Tradycyjnie zaznaczam, że być może nie jest ona nowatorska, być może już dawno ktoś w ten sposób ją wystawił, ale ja nie znam, nie widziałem…
Pierwsze myślątko pojawiło mi się w głowie już na samym początku, gdy na scenę wszedł cały dwór Tezeusza. W ciemnych uniformach z karabinami w ręku wyglądali jak przedstawiciele jakiejś struktury mafijnej… ja pomyślałem: o,  Putinem chcą to robić… ale mam wrażenie, że to tylko taki pomysł uwspółcześniający był, bo jakoś jego dalszego ciągu nie zarejestrowałem. Ale wrażenie pozostało. Ten dwór, ci współcześni władcy naszej rzeczywistości, pomieszane towarzystwo biznesowo-polityczne, od którego zależy kształt naszego świata. Tezeusz, Hipolita, Egeusz… codziennie obserwujemy ich w telewizji, a czytelnicy portali o życiu prywatnym celebrytów pewnie (choć w tym wypadku tylko mogę przypuszczać) mogli się już nie raz natknąć na informacje o skandalach związanych z perturbacjami matrymonialnymi, które dzieci tych u władzy przeżywali. Oczywiście czasy się zmieniły i Egeusz chyba już tak zdeterminowany by nie był dziś, by Hermię wydać za wybranka swego a nie jej serca….ale już ta moja delikatna sugestia wskazuje, kim dla niego mógłby być dziś Demetriusz (i choć to nazbyt już wytarte to, dlaczego by nie).
Ateńska młodzież.
Hermia, Helena, Lizander, Demetriusz
no to już proste jest
Takie filmy jak „Egoiści” (staroć, wiem, ale na Sopot Film Festiwalu przypomnieli), „Jak całkowicie zniknąć” (Wojcieszek) i ostatnia wygrana publiczności Nowych Horyzontów „Wszystkie nieprzespane noce” (Marczak), ale i wiele wiele innych dają już wystarczająco sugestywny obraz współczesnej złotej młodzieży hedonistycznie korzystającej z wolności. A cóż innego robią młodzi Szekspirowscy bohaterowie w ateńskim gaju?
„Sen nocy letniej” najczęściej kojarzy się z magią i cudowną mocą czarów, które w jakiś tam sposób odzwierciedlają nieprzewidywalne ścieżki naszego życia emocjonalnego… jak to się dzieję, że zauroczenie drugą osobą znika ni stąd ni zowąd, nagle… jak za dotknięciem czarodziejskiego eliksiru? jak to się dzieje, że znienacka się pojawia? że nagle na noże jesteśmy w stanie na śmierć i życie walczyć o kogoś, kto przed chwilą nie przedstawiał dla nas żadnej wartości?
Magia? Być może – ale dzieje się… to realizm jest jednocześnie… ta nieprzewidywalność naszego życia emocjonalnego, jego ukryte, ciemne źródła (znam je aż za dobrze)…
Ale ta złota ateńska młodzież, to przecież bywalcy współczesnych ekskluzywnych klubów, w których różnego rodzaju używki spożyć można…używki, po których mocno może nam się namieszać w tych naszych pokładach emocjonalnych i gdy dziewczyna, z którą przyszliśmy, mocno oporna jest i jakoś nieprzystępna tak, jak byśmy chcieli (a przecież Hermia w stosunku do Lizandra właśnie taka jest, gdy kładą się na spoczynek), to łatwo skierować nasze zainteresowanie na jej najbliższą przyjaciółkę.
Wiem, trochę to zbyt proste i nie chce mi się wierzyć, że nikt jeszcze tego nie zrobił.
W rosyjskim spektaklu Oberon okazuje się być Tezeuszem, a Tytania Hipolitą… no właśnie… bo to tak dokładnie może być: gdy młodzież uprawia clubbing, starsi niczym w filmie Kubricka w „Oczach szeroko zamkniętych” oddają się bardziej kosztownym i wyrafinowanym rozrywkom. Nie cofną się nawet przed tym, by w swej zabawie instrumentalnie wykorzystać przedstawiciela prostego ludu czyli Mikołaja Podszewki… (były filmy przecież, w których arystokracja świetnie się bawi polując na przedstawicieli klasy robotniczej, ostatnio to chyba w  „Zabójcach bażantów” widziałem). Ta potrzeba znudzonych bogaczy, by zabawić się kosztem biedniejszych, stara jak świat przecież i u Szekspira w „Poskromieniu złośnicy” także obecna… no więc Podszewka w osła zamieniony i zakochana w nim Tytania, to musi być świetny ubaw dla zmęczonych codziennym uprawianiem polityki i biznesów celebrytów). No a końcowe przedstawienie zaprezentowane przez tych prostych rzemieślników jest przecież źródłem świetnego dla nich ubawu.
Nie rozumiem tylko, dlaczego w rosyjskim przedstawieniu to Tezeusz kontroluje jego przebieg…jak na gościa, który ma od tego ludzi, to chyba nazbyt zaangażowany jest…no ale ja przecież nie o tym spektaklu miałem….
Ale…
w tymże rosyjskim spektaklu rzemieślnik grający Tyzbe ginie, nie markuje samobójstwa i strzela do siebie z prawdziwej broni, którą zresztą wyszarpał od ochraniarza czyli Puka… mógłby to być sygnał, jakie są konsekwencje takich wcale nie niewinnych zabaw, w których ci znudzeni i bogaci instrumentalnie traktują tych, którzy z oddaniem, świadomie bądź nie, im służą. Ale reżyser nic z tym zaskakującym faktem nie zrobił. Piszczała zginął, długo, długo leżał i podniósł się prawie do oklasków.
A przecież tego lwa, który tak bardzo nie chce wystraszyć delikatnych dam, można właśnie lewacko wykorzystać i rzeczywiście dać odczuć tym, którzy na górze, że poczucie zagrożenia narasta i żadne strzeżone osiedla mogą ich nie ochronić; nie mówiąc o murach i płotach na granicach.
Tak właśnie, lewacko to sobie widzę.

„Sen nocy letniej” pozbawiony czaru i magii. Pulsujące zagrożenie pod podszewką rzeczywistości, która zabawą wydaje się być tylko… przeciwko Tezeuszom, Hermiom i Lizandrom… przeciwko Pukowi, który dwoi się i troi, by zaspokoić ukryte pragnienia swych władców. Spektakl, w którym sztuka przygotowana przez Piotra Kloca jest głosem protestu i wcale nie musi być tak żenująca, jak ją przeważnie postrzegamy…a drwiny gości weselnych podszyte powinny być już lękiem przed nadchodzącym…