piątek, 13 września 2019

Przewagi Mizantropa


Już od jakiegoś czasu zastanawiam się, jak dużo we mnie z mizantropa. Mam wrażenie, że często, może i nawet – nazbyt często, pojawiają się we mnie negatywne uczucia w stosunku do gatunku ludzkiego. A może tylko do społeczeństwa masowego? No właśnie, już u początku tych rozważań pojawia się problem z jasnym określeniem, czym właściwie mizantropia jest? Czy przekonanie, które coraz bardzie zadomawia się w mojej głowie, że ludzkość jest tak bezmyślna, iż doprowadzi niewątpliwie (pytanie, czy za mojego życia?) tę ziemię do zagłady, już za przejaw tejże można uznać?
W moim wypadku połączone to jest niewątpliwie (jeżeli czyta to  przez przypadek ktoś, kto mnie zna, to pewnie trudno będzie mu w to uwierzyć, ale moje aktualne wycofanie się z życia powinno go skutecznie przekonać) z fobią społeczną (rozumiem na przykład bardzo pragnienie Alcesta, by gdzieś na pustynię umknąć ze świata, lecz w moim wypadku jest to właśnie związane z przeróżnymi społecznymi lękami, a nie z radykalnie negatywną oceną społeczeństwa, które Molierowski bohater błotem zowie)  i (nie wiem, czy z wrodzoną czy nie) nieśmiałością.

Ale dość tych nazbyt osobistych…
powróćmy
Skoro mizantropia, to Molier przecież. Więc lektura najpierw, a w jej trakcie nad aktualnością dramatu refleksyjka. Czy warto to dziś na scenie (to ciekawe, że na pierwszy rzut oka co najmniej pięć dramatów [czy najsłynniejszych?] Moliera, czyli Świętoszek [oj, bardzo dziś], Do Juan, Skąpiec, Mizantrop i Mieszczanin szlachcicem wydaje się być bardzo współczesnymi, choć chciałoby się mieć dzisiaj na scenie bardziej naturalny język, ale dobry aktor? może…)? I ile w tym tytułowym bohaterze ze mnie? I czy to takie straszne jest rzeczywiście?
Sporo już można z pierwszej sceny, rozmowy Alcesta z Filintem. Klasyczne przeciwstawienie charakterów i poglądów tam ma miejsce. Choć to przyjaciele. A może właśnie dlatego są przyjaciółmi. Wsłuchując się w zaprawione żółcią wywody Alcesta, uświadamiam sobie, że nie jest przecież mi tak obcy (a czy śmieszny? chyba nie). Bo czyż nie przypomina się Śmierć komiwojażera Millera (ostatnio w Wybrzeżu), gdy bohater  przeciwstawia się modzie na powszechnie panującą sztuczną uprzejmość. „Nienawidzę ich manier, znieść nie mogę tonów,/ jakie mają ci istni handlarze ukłonów” – toż te słowa i następnych wiele chciałoby się przeciwstawić postawie Willego Lomana. Nie zmieniłoby to pewnie jego życiowego motta, sprowadzającego się do tego, że dziś trzeba przede wszystkim umieć robić dobre wrażenie, że to jest droga do osiągnięcia sukcesu życiowego (Alcest powiedziałby, że „u dworu”). Nie zamieniłoby to tragedii w komedię, ale może bardziej świadoma ta śmierć jego by była.  Może by tak pożenić te dramaty (i jeszcze kilka, bo chodzą mi takie patchworki po głowie), zdialogować?

Nadal istotny jest, mam nadzieję, dylemat uwypuklony w tej pierwszej scenie, dotyczący tego, w jak dużym stopniu należy być poprawnym nie tylko politycznie, ale towarzysko i nie tylko. Czy szczerość zawsze i bezwzględnie powinna cechować relacje międzyludzkie? Jak daleko można się posunąć, zwracając, na przykład przy sobotnim piwku, komuś uwagę na jego wady? Czy nie denerwuje nas na przykład, że czyjeś zachowanie lub postawa wielu bardzo razi, a nikt mu o tym nie powie? Niekoniecznie trzeba z tego robić przecież zarzut, ale już sama rozmowa na ten temat z delikwentem według niektórych byłaby nie na miejscu i zakłóceniem jakichś zasad dobrego obyczaju.
Ale też jego sceptycyzm co do prawdziwości uczuć w różnym stopniu i w taki sam sposób (trywializując, można by przywołać ilość serduszek, którymi na fejsie i nie tylko obdarzają się użytkownicy, ich wartość zerowa przecie, ale to pewnie oczywiste dla użytkowników) okazywanych każdemu bez miary (”Cóż, że przysięga przyjaźń, szacunek i miłość,/ I nad tobą w pochlebstwach rozpływa się cały,/ Gdy lada błazen równej dozna odeń chwały?”) wybrzmieć może na współczesnej scenie jako nieśmiałe ostrzeżenie przed naiwną wiarą w  szczerość gestów, które swoistym dobrym obyczajem są tylko. A uśmiech kelnerki nie przejawem sympatii a zachętą do dania napiwku.

Być może to idealistyczne, ale czy pragnienie Alcesta, by w sądzie uczciwość wygrywała a nie nastrajanie wszelkimi metodami „łaskawości sędziego” (dziś pewnie byśmy do tego dodali zręczne [szelmowskie] stosowanie różnych kruczków prawnych) jest także godne krytyki? Dla Alcesta takie zachowanie jest poniżej godności. Czyż nie jest to postawa, która ze starożytnym (my, poloniści,  może byśmy i powiedzieli – Herbertowskim) pojęciem cnoty mogłaby być kojarzona (zresztą jest i ona przywołana przez Filinta: „Ta staroświeckiej cnoty surowa powaga/ Od nas, ułomnych ludzi, zbyt wiele wymaga”)?

Głosem rozsądku w Mizantropie (bo zawsze taki być musi, jak Kleant w Świętoszku na przykład) jest Filint. Jego wywody mogą skojarzyć się z powiedzeniem Kanta: „z krzywego kawałka drewna, z którego zrobiony jest człowiek, nie da się zrobić nic prostego”. Nie jest to krytyka rodu ludzkiego, a zachęta do bardziej pobłażliwego postrzegania jego ułomności („Słabą naturę ludzką sądzisz byt surowo” mówi adwersarz Alcesta). A już bardzo współcześnie brzmi uwaga Filinta: „Czyż to nie jest szaleństwo iście bez przykładu,/ Chcieć cały świat przerabiać podług swego ładu?” (oj skojarzeń aż nazbyt doraźnych co niemiara; przecież na tym przeciwstawieniu, ingerowania jak najbardziej totalnego w życie ludzi i zawierzenia ich prawu do wolnego wyboru, zbudowany jest obecny konflikt polityczny w naszym kraju; o kościele to już nazbyt wiele na tym blogu było, ale mam nadzieję, że każdemu i tak się skojarzyło, każdemu z tego gorszego sortu oczywiście).

I w ten sposób ustawiliśmy sobie bardzo dramatycznie tę pierwszą scenę. Wcale nie jednoznacznie przecież. To zbyt proste by było i propagandowe, gdyby bezkrytycznie przeciwko (ale przeciwko któremu? i o to chodzi…). Alcest ma swoje racje. Bo czyż zawsze argument: „Ależ gdy żyjem w świecie, musimy nawzajem/ Przestrzegać pewnych względów wskazanych zwyczajem” wystarczy, by usprawiedliwić ludzki konformizm. A z drugiej strony, czy nie boli nas, gdy ze szczytu schodów narzuca nam się jedyne możliwe zasady etyczne?

Alcest ma jedną słabość, a na imię jej Kobieta. Gdybyż to była Elianta, czyli osoba potrafiąca  docenić jego cnotliwą szczerość i szlachetną, jej zdaniem (ewidentnie zakochana), postawę tak rzadką w świecie. Lecz nie, jest jak u Czechowa niemal, uczucia padają na grunt obcy rozsądkowi. I to bardzo.  Ten, charakteryzujący się radykalnym spojrzeniem na społeczeństwo, Alcest zakochuje się w kobiecie, która ten świat w swej istocie reprezentuje.
Czyli charakteryzuje ją to wszystko, co Alcesta drażni. Co więcej, uczucie bohatera nie jest ślepe (co tym bardziej każe się zastanowić nad źródłem Alcestowskich zachwytów… młodość? a może jakiś rodzaj perwersji stoi za tym uwielbieniem kogoś, w kim to wszystko, co wkurza?). Ma pełną świadomość, jaka jest Celimena („jej wady wielce ranią moją duszę”). Naiwnie wierzy, że potrafi ją zmienić (ten temat uwielbiam – zaangażować się w związek z osobą, którą się pragnie zmienić, doprowadzić do tego, by stała się kimś innym; gdybyż jeszcze miała wejść w rolę kogoś, kto jest poza zasięgiem, ale nie – tu nie ma o tym mowy i w życiu też często jak u Moliera). Zaczyna to już zresztą czynić, co spotyka się z jej wyraźną reakcją: „po to kochasz, aby mówić przykre słowa;/ W łajaniu się objawia ten płomień tak żywy/ I nikt nie znał miłości podobnie gderliwej” – zaiste lepiej taki związek w porę przerwać, bo nie będzie przecież Alcest nigdy z wybranki zadowolony, będzie się czepiał, marudził, pouczał, obrażał i tu nawet terapia rodzinna w przyszłości nie pomoże. A gdy się upije, to dopiero Celimena się nasłucha.
A ona  zwodzi i zdradza. Pouczająca jest scena, w której niemal na gorącym uczynku jest przyłapana. Bohaterka bardzo zręcznie odwołuje się do tak zwanego zdrowego rozsądku: „Chciałabym wiedzieć, co mnie do tego przymusza
By kłamać miłość, gdyby nie czuła jej dusza?
Czemu, gdyby mnie inne nęciły zapały
Nie miałabym otwarcie głosić prawdy całej?
Więc wyznanie mych uczuć, nawet najłaskawsze,
Nie zdoła mi twej wiary pozyskać na zawsze?”.
Tak, te słowa brzmią bardzo przekonująco. Wydaje się, że rzeczywiście zwodzenie, czy wręcz zdrada, jakoś bez sensu są w związku. Bo po co? jeśli wolę innego, to wybieram innego. W jakimś tam stopniu jesteśmy wolni i możemy sobie pozwolić, szczególnie dziś, na uczciwość. Tak podpowiada rozum. I do niego się odwołuje Celimena (podziwu godna przewrotność? czy cynizm?). Niestety życie potrafi być paradoksalne i kpi sobie z tego, że coś nie trzyma się logiki. Co z tego, że jakieś zachowanie wydaje się nieracjonalne, skoro się dzieje. Celimena jest tego świetnym przykładem, że można zwodzić, zdradzać i przekonywać, że to nieprawda, bo przecież nie miałoby to sensu… i Alcest, choć świadomy przewrotności wybranki serca, ulega… to jest dopiero komedia ludzka.

A zalążek tego wszystkiego już w pierwszej scenie (to jest dopiero genialna ekspozycja).
A druga to już ten smakowity wątek, z Orontem, typowo komediowy, gdy ten prosi właśnie Alcesta, bo ten przecież znany ze szczerości, o ocenę swych pożałowania godnych sonetów. Wita go wychwalając pod niebiosa zalety, zarzeka się, że choćby najbardziej okrutna, byle szczera ocena go interesuje. Łatwo się domyślić, że gdy takową otrzymuje, to już do końca dramatu trwa spór na śmierć i życie pomiędzy bohaterami.
Filint oczywiście, by nie drażnić Oronta i nie robić sobie z niego wroga, chwali ułomne wiersze. Tak jakoś mi się wydaje (choć oczywiście trudno by mi było to udowodnić), ale współczesny widz, gdyby go zapytać, ankietę zrobić na przykład, to opowiedziałby się za szczerą oceną. Ale na co dzień, gdy przychodzi do takiej sytuacji, raczej zachowujemy się jak Filint. I zwyczajna niechęć do urażania drażliwych uczuć innych nie byłaby ostatnią motywacją takich zachowań. Przecież wszyscy lubimy jak jest sympatycznie. Ale czy to takie fajne rzeczywiście jest…. No i jeszcze pytanie, ile wśród nas takich Orontów, co to deklarują, że gotowi na najostrzejszą krytykę są, ale gdy się ona rzeczywiście pojawi, zareagują jak on, twierdząc, że wiedzą swoje, że inni jednak podzielają jego zdanie, że krytykujący nie ma odpowiednich kompetencji skoro wszyscy inaczej… I jednocześnie, pod wpływem urażonego ego, swój niezwykle pozytywny osąd na temat krytyka zamienią momentalnie w totalną wrogość. I będą od teraz rozpowszechniać ten negatywny obraz potomka Alcesta wśród wszystkich znajomych.
itd.

Aż do finału, w którym wydaje się, że Molier po stronie Filinta jest w tym sporze racji (to jego historia, jak na komedię przystało, kończy się szczęśliwie; choć historycy literatury twierdzą, że jednak Alcest, że dramat jest ponurą reakcją autora na sytuację, w której się znalazł na dworze królewskim; pewnie mają rację historycy).
Lecz kolejne akty, obraz życia towarzyskiego w nich przedstawiony, każą mi jednak stanąć po stronie Alcesta (choć zadziwia mnie to, że momentalnie gotów jest oddać swe serce Elianie, gdy Celimena okazuje się niegodną, z uczuciami do kobiet wyraźnie sobie nie radzi). Własny pokój i ściśle reglamentowane wyjścia z domu są zdecydowanie lepszym dla mnie wyborem niż uczestniczenie w życiu, które charakteryzują stosunki międzyludzkie naznaczone zawiścią, fałszem i udawaną sympatią (a już reżyserowi w teatrze należałoby postawić pytanie o ich obecność w świecie współczesnym; nie szedłbym jednak już w stronę środowisk korporacyjnych, bo to raczej banalne; no tak, ale co nie jest banalne? polityka? też przecież [ale przecież scena V aktu II, w której Celimena tak złośliwe charakteryzuje nieobecne osoby… oj, zdziwilibyśmy się, gdybyśmy usłyszeli, co na nasz temat mówią, gdy nas nie ma w pobliżu {a ja belfrem byłem drzewiej i nigdy nie miałem złudzeń, że za uczniowskim uprzejmym gestem i sympatycznym uśmiechem nader złośliwe myślątka się kryją}]). Więc pewnie i przyznać muszę, żem mizantrop. I nawet nie smuci mnie to, że bohater został na końcu sam (ponieważ to komedia, to uznać należy, że to najlepsze dla niego wyjście z możliwych, skoro tak kiepskich dokonuje wyborów). Na jego propozycję, by ‘ukochana’ wraz z nim udała się na pustkowie, otrzymuje całkiem zrozumiałą odpowiedź: „Jaż bym w mym wieku miała wyrzekać się świata/ I w samotnej pustyni grzebać młode lata?”. Dobrze, że jest świadoma swych pragnień; ależ by było, gdyby nieopatrznie jednak się zgodziła… to byłby dopiero temat na dramat…komedię?

Molier Mizntrop

wtorek, 10 września 2019

Nie ma zbrodni bez kary?


Podczas tak zwanej publicznej debaty politycznej, w której hejt goni hejt i z której coraz mniej wyłowić można treści potencjalnie użytecznych dla dalszych refleksji mniej lub bardziej ignoranckich, pojawiają się nader często ostrzeżenia czy wręcz groźby pod adresem sprawujących władzę i podejmujących w przekonaniu wielu decyzje sprzeczne z obowiązującym prawem, że prędzej czy później zostaną oni pociągnięci do odpowiedzialności, że poniosą daleko idące konsekwencje swej obecnej niefrasobliwości prawnej. Że arogancja i buta będzie ukarana. Takie przekonanie za tego typu sądami stoi, że nie ma winy bez kary. Niczym w balladzie romantycznej. Która wyrastała z romantycznej wizji ludowego zdrowego światopoglądu. Pomijając już to, w jak dużym stopniu romantycy idealizowali prosty lud i jego naiwne (w tym pozytywnym znaczeniu, czyli tożsame z uczciwością i prostolinijnością)  postrzeganie świata, warto może przypomnieć, że w jednym z najważniejszych polskich utworów, promujących ten w gruncie rzeczy optymistyczny wariant sprawiedliwości, kara czy też odpowiedzialność za ziemskie przewiny spotyka bohaterów dopiero po śmierci (nad głębokością wiary, wiarą w sąd Przedwiecznego, można by się oczywiście zastanowić tych, którzy manifestują aż nadto swą religijność, jednocześnie czyniąc rzeczy, mówiąc delikatnie bardzo, sprzeczne z niejednym przykazaniem; ale to już sobie darujmy, bo przecież tylko ludźmi są i aż politykami, a to przecież sfera, której chyba nawet kościół ostatnio nadał dyspensę od dylematów moralnych). Chyba nie tego (czyli kary czyhającej na cynicznych polityków za progiem życia)  oczekują przecież ci, którzy mają nadzieję, że po zmianie władzy nastąpi jakaś oczyszczająca przemiana polskiego życia zbiorowego, której początkiem miałyby być liczne procesy w tym przed Trybunałem Stanu dla niektórych a może i wcale licznych.
Bardzo głęboko tkwi w człowieku to przekonanie (skąd ono? bo to już Elifaz, Hiobowy „przyjaciel, głosił przecież: „Tych widziałem, którzy orzą bezprawie i krzywdę sieją, a sami zbierali./ Od Boskiego podmuchu zginęli, tchnienie Jego gniewu spaliło ich”), które tak ożywiało ballady romantyczne, że winni będą ukarani. I to  bez udziału sił nadprzyrodzonych.
A przecież już dawno powinniśmy przyjąć do wiadomości, że to nie jest oczywiste. Owszem zdarza się. I tylko na tyle albo aż tyle (jak to ładnie spuentowali pierwszy sezon „Detektywa” jego bohaterowie, spoglądając na rozgwieżdżone niebo) liczyć można.  Mi jednak bliższe jest przypisywane Hiobowi (a niech tam, skoro już raz się do niego odwołałem, to drugi niech będzie mi wybaczony) przez Tadeusza Żychiewicza „pokuszenie najstraszniejsze” : „Jeśli jest nad nim tylko daleka i milcząca obojętność gwiazd, może w pustkę pada wszystko: dobro i zło, prawda i fałsz, sprawiedliwość i nieprawość? Może cały człowiek i wszelkie stworzenie od poczęcia aż do śmierci jest tylko okrutną grą od nicości do nicości razem ze swoją radością albo bólem?”
Czasami wręcz ma się wrażenie, że im większa zbrodnia, tym bardziej można oczekiwać wspaniałomyślnych wyroków (Raskolnikow niestety miał sporo racji prezentując swoją wizję świata charakteryzującego się względnością ocen czynów zbrodniczych).
Co rusz się przecież o tym przekonujemy. Wystarczyłoby uważniejsze przyjrzenie się historii, która jako dobra nauczycielka uczy (i tu idziemy śladami Raskolnikowa znowu), że drobny złodziejaszek to i owszem odsiedzi swoje, ale zbrodniczy wódz niekoniecznie, więcej – ma nawet sporą szansę, by postawiono mu pomnik. Filmów i książek, po lekturze których pozostaje w nas osad spory relatywizmu a przede wszystkim niewiary w sprawiedliwość tego świata jest co niemiara.  Albo to ja mam takiego pecha, że nieustannie trafiam na takie, które taki obraz świata we mnie kształtują. A obserwacja życia jakoś nie jest w stanie tej wizji zmodyfikować (nie żebym czuł się jakoś niesprawiedliwe skrzywdzony przez wielkich [często jednocześnie bardzo maluczkich] tego świata, nie – w mojej głowie dość ponura wizja rzeczywistości jakoś bezboleśnie sąsiaduje z umiejętnością docenienia tego, co przypadkowy „los” [nawet to literackie uosobienie zdaje mi się być sprzeczne z mą wizją świata] mi ofiarował).
Ostatnio był to przejmujący dokument o skrupulatnie przemyślanym mechanizmie prowadzącym do zagłady potomków autora opowieści o Hiobie - „Einsatzgruppen – brygady śmierci” (reż. Michaël Prazan). Przykład jeden z wielu. Ekstremalny, ale tym bardziej istotny. Czteroodcinkowy film jest dokładnym odzwierciedleniem całego mojego powyższego wywodu. I najbardziej w tym wszystkim okrutne jest to, że to banał (o procesie Eichmanna, jednego z tych, których proces przeczy mej tezie [ale ileż trzeba było zabiegów, także sprzecznych z prawem, by do niego doprowadzić], też tam była mowa), że może bez sensu jest to ciągłe przypominanie o zbrodniarzach wojennych, którzy tylko w małej części ponieśli konsekwencje swych czynów.
Nie jest bez sensu.
Ale poucza, że naiwną jest wiara, iż któryś z rządzących nami poniesie konsekwencje swych niecnych czynów (być może wielbicieli ballady romantycznej, prosty lud, usatysfakcjonuje postawienie przed trybunałem kilku majstrów niepotrafiących uszczelnić podatkowej łajby i pewnie dzięki temu nie dostrzegą, jak ci sądzący mało subtelnie demontują cały okręt).
Analogia na wyrost mocno, przyznaję, ale odzwierciedla ona uniwersalny porządek tego świata.
W czwartym odcinku miniserialu Prazana zebrano kilka surowych danych.
Podczas procesu w Norymberdze w 1948 roku osądzono tylko 22 spośród 3000 masowych morderców (nie liczymy wszystkich zaangażowanych w rzeź ludności żydowskiej cywili [paradoksalnie można by zauważyć, że uważali oni, że ich uaktywnione przez propagandę zwierzęce {obrażam zwierzęta, bo one tak nie mają jak ludzie, by mordować dla samego mordowania}instynkty to rodzaj odreagowania na wieki wyzysku i niesprawiedliwości – przywracali oni w swym mniemaniu pewnie dziejową sprawiedliwość], o których sporo w trzech pierwszych odcinkach filmu). Powód był banalny – więcej nie zmieściłoby się na sali (prosty wniosek – im bardziej masowy udział w pogromie, tym mniejsze ryzyko poniesienia konsekwencji). 14 osób skazano na śmierć, 2 na dożywocie, 6 na lżejsze kary. Powieszono jednak tylko 4 dowódców, pozostałym zamieniono karę na dożywocie. A w 1958 już wszyscy (poza tą czwórką powieszonych oczywiście) byli na wolności. Dobrym przykładem na prawa rządzące tym światem jest los Martina Sandbergera, jednego z dowódców Einsatzgruppen, prawnika zresztą i syna dyrektora I. G. Farben, który produkował aspirynę Bayera oraz cyklon B (i mógłbym tu popuścić wodze mych lewackich skojarzeń, bo wiadomo – bogaty itd. ale przecież i ci zdecydowanie mniej sytuowani podobnie…): skazany na karę śmierci, która zamieniona na dożywocie a później na pięć lat więzienia została. Wyszedł na wolność w 1954, zmarł szanowany pewnie i poważany w wieku 98 lat.
Tysiące strzelców, którzy bez skrupułów strzelali  do leżących warstwami w głębokich rowach żydów i Romów, nie poniosło żadnej odpowiedzialności. Wielu niemieckich morderców znalazło po wojnie pracę tam, gdzie zaczynało swą karierę, czyli w policji.
Na Ukrainie stawia się pomniki dywizji SS Galizien.
Litwa odmawia procesów przeciwko ludziom zaangażowanym w ludobójstwo.
A w Polsce? Rośnie niebezpiecznie środowisko zwolenników rozwiązań ostatecznych. Kokietowani przez rządzących i kościół coraz bardziej bezceremonialnie dają wyraz swej prostej wizji świata.
I dlatego daję sobie prawo do czynienia tak, być może rażących subtelną wrażliwość humanistów, drastycznych analogii.

I cóż nam czynić w tak straszliwym boju?
Wydawałoby się, że wystarczy być przyzwoitym. Lecz nie od dziś wiadomo, że
nagrodzą cię za to tym co maja pod ręką
chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku

Przykładem tego może być bohater innego mojego spotkania historyczno-literackiego ostatnich dni (no jakoś kiepsko dobieram sobie te filmy i książki).
W Sonacie Gustava (Rose Tremain) szwajcarska autorka kreując losy ojca tytułowego bohatera, sięga do wstydliwej przeszłości swojego kraju.
Niewiele wiemy o Szwajcarii. Od czasu do czasu pojawiały się w prasie informacje o niemieckich czy też żydowskich kontach, będących świadectwem bardzo konformistycznej postawy tego narodu podczas wojny. Zresztą korzyści, które z tego czerpali (a być może i czerpią do dziś) mieszkańcy tego pięknego kraju stanowią kolejny dowód na to, że Bóg (kimkolwiek on tam jest, jeśli jest) sprzyja tego typu postawom (wkurw Konrada mógłby i tu znaleźć swoją motywację: Ten tylko, kto się wrył w księgi,/ W metal, w liczbę, w trupie ciało,/ Temu się tylko udało).
W roku 1938, po aneksji Austrii, Szwajcaria zamknęła swoje granice przed uchodźcami żydowskimi. Legalnie mogli przebywać w tym kraju tylko ci, którzy znaleźli się tam przed marcem 1938. Ojciec Gustava był policjantem (zastępcą komendanta), do którego obowiązków należało potwierdzenie w paszporcie momentu przybycia uciekiniera do jego kraju. Ponieważ miał świadomość, co czeka tych, którzy zostaną odesłani do ojczyzny rządzonej przez Hitlera, postanowił zachować się przyzwoicie i antydatował ich przybycie do Szwajcarii. Sprawa wyszła na jaw, stracił pracę, szacunek i rodzinę. Gustav rósł w cieniu „skompromitowanego” ojca. Tyle powieść…
Postać Ericha Perle, ojca tytułowego bohatera, wzorowana jest na Paulu Grüningerze, który rzeczywiście w 1938 roku sfałszował około 3600 dokumentów zezwalających na wjazd prześladowanych Żydów do Szwajcarii. W 1939 został osądzony, zwolniony z pracy i pozbawiony świadczeń. Paul Grüninger zmarł zapomniany w 1972. Władze Szwajcarii wysłały do niego list ze wstrzemięźliwymi przeprosinami dopiero w roku 1970. Procesu nie wznowiono, świadczeń nie przywrócono. W świetle prawa wcale nie zachował się przyzwoicie.
Jeżeli historia jest nauczycielką życia, to nikogo nie powinien dziwić cynizm i arogancja władzy. Naiwni, którzy oczekują, że przyzwoitość popłaca. Warto być przyzwoitym, ale nie dlatego, że na tym świecie istnieje jakaś ludowa sprawiedliwość.

I cóż nam czynić w tak straszliwym boju?

niech nie opuszcza cię twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzuca grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys