piątek, 31 lipca 2009

Plotka o Arturze

Legendę niewątpliwie wiele łączy z plotką. W obydwu wypadkach realne zdarzenia, a przede wszystkim osoby są tylko pretekstem, pożywką dla zbiorowej wyobraźni, na którą składają się głębokie nieuświadomione pragnienia, kompleksy i lęki. I tak jak plotka staje się dla wielu źródłem wiedzy o świecie nas otaczającym (tym dalszym - bo dotyczącym gwiazd - ale i niestety i tym bliższym, gdy skłonni są bardziej uwierzyć barwnym opowieściom o swoich znajomych niż właśnie im...) niezależnie od poprzedzającego ją czasami słówka 'podobno', tak legenda coraz częściej bywa traktowana jak źródło wiedzy historycznej na temat niezwykłych losów ludzi i przedmiotów w czasach dawno minionych. Nie ma się co dziwić, czytelnicy "Pudelka" oczekują przecież wersji opowieści o niejakim Arturze czy Marii Magdalenie, która byłaby źródłem takich wypieków na ich twarzach, jak np. opowieść o Gibsona Mela wzlotach i upadkach...
Oba sposoby referowania o rzeczywistości mogą być i bywają oczywiście traktowane instrumentalnie. Nierzadko świadomie puszczona w obieg plotka ma się przyczynić do pomniejszenia czyjegoś autorytetu (patrz Palikot i alkoholizm prezydenta; choć w tym wypadku nie mamy do czynienia z anonimowością, więc już przykład nie do końca dobry... autor typowej plotki nie ma takiej odwagi jak polityk Platformy,; ale cóż, efekt jest taki, że już czasami słyszałem: "Prezydent pije... podobno...") czy może być też sposobem na dokonanie zemsty na kimś z w miarę bliskiego otoczenia (motywacji w tym wypadku jest bez liku, ale zawsze stoi za tym ludzka małostkowość). Ale i legenda może być wykorzystywana instrumentalnie - nietrudno znaleźć związek pomiędzy czasem niezwykłej popularności "Pieśni o Rolandzie" czy opowieści o wspomnianym wcześniej Arturze a polityką papiestwa zachęcającą do krucjat.
Jest jedna wielka różnica pomiędzy plotką i legendą. Plotka moim zdaniem nigdy nie jest dobra, nawet gdy przyczynia się do pozytywnej opinii o człowieku (częściej jednak mamy do czynienia z pomówieniami). Legenda mieści w sobie prawdy uniwersalne częstokroć. Prawdy, które pozwalają nam zrozumieć samych siebie. Jeżeli pozostawi się legendę w miejscu, do którego przynależy, czyli w świecie prawdziwej fikcji (co ten oksymoron dla mnie znaczy może kiedyś wyjaśnię), może być ona ciągle źródłem ożywczych wzruszeń (i pozostaje nam tylko współczuć jakieś ewentualnie historycznie istniejącej Ginewrze, Guineverze czy Gwenhwyfar, że pomawia się ją o zdradę z niejakim Lancelotem, Launcelotem lub Lanzeletem; można jej powiedzieć na pocieszenie, że gdyby żyła dzisiaj i taka informacja - załóżmy dla uproszczenia wywodu, że ewidentnie nieprawdziwa - ujrzałaby światło dzienne, także niewiele mogłaby zrobić i już do końca świata pozostałaby wiarołomną żoną); jeżeli zaś staje się li tylko źródłem pseudoracjonalnej wiedzy o przeszłości - zaczyna przypominać Albatrosa Baudelaire'a. W ramach jakiegoś pseudorewizjonizmu historycznego odziera się te opowieści się z wielowiekowej, narastającej przez pokolenia uniwersalnej mądrości, by zaspokoić pragnienie pseudotajemnicy odbiorców czasów materializmu konsumpcyjnego. I nagle okazuje się, że Artur to przystojny Clive Owen, uczeń Pelagiusza i w związku z tym wierzący w człowieka i jego prawo do wolności. Prawo do wolności, które nie polega na tym, że reaguje agresją, gdy Rzymianin chce z niego zrobić niewolnika, ale wolności sankcjonowanej teologicznie, wolności danej człowiekowi od Boga, jedynego oczywiście.
A Graal to oczywiście biedna Maria Magdalena, której szczątki odbyły karkołomną podróż przez całą Europę. Gdyby to rzeczywiście miało jakieś istotne znaczenie. Tak jakby było to bardziej fascynujące i brzemienne w skutki niż 2000 lat oddziaływania tekstów czterech panów, którzy zetknęli się w jakiś sposób ze zjawiskiem pt. Jezus... Choć oczywiście to niezwykłe podniecenie rodzące się na wieść o tym , że być może gdzieś wśród nas żyje jakiś jego potomek, także jest interesujące. Ciekawe, co ludzie by zrobili, gdyby rzeczywiście kogoś takiego znaleźli? Zrobiliby go papieżem? I co, miałby większy posłuch wśród ludów chrześcijańskich niż papież obecny? Może, przez jeden sezon... a stwierdzenie faktu, że Chrystus jednak był bardziej człowiekiem, niż chcielibyśmy to przyznać, szybko by przestało mieć rangę sensacji. Teolodzy, dzięki swej wyrafinowanej inteligencji, także by sobie z tym faktem szybko poradzili.
A gdyby się okazało, jak niektórzy sugerują, że tym potomkiem jest kobieta? To miałaby szansę, by zostać jakimś protestanckim biskupem (przeciwko któremu występuje oczywiście papież i znowu mamy niezły teologiczny ubaw), ale bardziej prawdopodobne, że w końcu mielibyśmy do czynienia z pierwszą Panią Prezydent dzisiejszego Cesarstwa, na którego obywateli tego rodzaju opowieści działają przecież niczym narkotyk.
A Artur? I poszukiwanie tzw. prawdy historycznej o nim?
Nie miałbym nic przeciwko temu, by zobaczyć film (albo przeczytać w miarę przystępnie napisaną książkę historyczną na ten temat... choć dzisiaj można sobie przybliżyć jego postać posiłkując się internetem i wyobraźnią - tzn. postać tego lub tych, którzy być może byli źródłem legendy), w którym zobaczyłbym w akcji plemię ponurych (dlaczego tak mi się wyobraziło?), rosłych mężczyzn (z twarzy - jeśli byśmy coś na niej dostrzegli spod brudu i niebieskiego barwnika - przypominających współczesnych Panów z grubymi łańcuchami na grubych szyjach) i równie rosłych (a więc pewnie i niepięknych... choć Jagienka - a właściwie Zbyszko - z "Krzyżaków" mógłby zaprzeczyć tej mojej uwadze) kobiet (bo także aktywnie brały udział w walce niczym Keira Knightley - niestety wiotka i delikatna), którzy po zażyciu jakichś specyficznych środków odurzających przyrządzonych przez piktyjskiego specjalistę (niech to będzie Merlin), wyzwalają w sobie pokłady zwierzęcej energii i niczym stado wściekłych wilków rzucają się na kulturalnych Rzymian bądź (co bardziej prawdopodobne) równie dzikich Sasów i walczą niekoniecznie zgodnie ze sztuką rycerską, nierzadko wykorzystując do walki zęby wprawione w rozszarpywaniu żywego mięsa. Przesadzam? Pozwolę sobie na cytat, żeby nie było na mnie: "Transformacja wojownika w dzikie zwierzę i asymilacja odpowiednich zachowań mogła być dodatkowo wzbudzona rytualnym kanibalizmem lub tez użyciem środka odurzającego, który wywoływał szał [...] typowy dla ekstazy wojennej praktykowanej przez skandynawskich wojowników; czyniło to ich niepokonanymi i nieczułymi na rany i ból". [P. Sadowski, Hamlet mityczny, Kraków 1991, s.116].
Nie mam nic przeciwko temu, żeby fabuła była tak ukształtowana, by dostrzec tam jakieś (ale tylko jakieś) podobieństwa do którejś znanej nam wersji legendy. Tylko ślad - by pozostawić wiekom kształtowanie tego, co uniwersalne, wspólne nam wszystkim. Dać szansę na pojawienie się Graala, który może stać się święty, gdy znajdziemy w sobie odwagę na jego poszukiwanie.
Bo przecież istnieje.

czwartek, 30 lipca 2009

Czas apokalipsy

Brudne i szare ulice. Niemal wiecznie trwająca noc. Obskurne kamienice. Biedne i zaniedbane wnętrza mieszkań. Ich mieszkańcy nie bardzo przywiązani do tego świata. Mroczne piwnice z pozawijanymi w szmaty śpiącymi bezdomnymi. Knajpy obezwładniające za pomocą coraz silniejszych muzycznych i chemicznych dawek zapomnienia. Na chodnikach snujące się dziwki i pomyleńcy szantażujący agresją bądź autoagresją. Miejskie szczury. Mieszkańcy śmietników. Alkoholicy i narkomani pozostawieni już na zawsze po drugiej stronie światła. W tłumie snujące się cienie dawno temu pożegnanych już zjaw. Czasami wychodzących spod powierzchni zacementowanej ziemi. Nawiedzeni prorocy głoszący koniec. Labirynt bez wejścia i wyjścia. Pułapka.
Jedyna oaza i ucieczka to gabinet, w którym mistrz ceremonii za odpowiednią opłatą wyzwolić może zagubionych w tym świecie za pomocą tabletki szczęścia. Po niej kilka godzin snu jak najdalej stąd. Namiastka raju, której też nie ominie zagłada. W centrum krótkoterminowy czyściec, do którego broni wejścia uzbrojony czarny Cerber.
W tej przestrzeni kilku uzdrawiających od czasu do czasu i tylko na chwilę aniołów. Tak samo mrocznych i zagubionych jak pozostali synowie Adama. Jeden marzy o tym, by założyć własny czyściec. Drugi teatralnie zwraca się do Pana w chwilach uniesień. Trzeci już zapomniał do czego został powołany. Tylko czwarty ma wyrzuty sumienia; nie zawsze potrafi tchnąć w ciała zabłąkanych pacjentów odrobinę życia. Zdolny jest nawet jednego świadomie wysłać do krainy ciemności. Dla jego i, jak się okazuje, także własnego dobra.
Może to jednak nie aniołowie a zmechanizowani jeźdźcy apokalipsy. Albo i jedno i drugie. Oni sami tego już na pewno nie pamiętają.

Prawdziwe życie, jak mylnie twierdzą ci, którzy w destrukcji, poniżeniu i ciemności dostrzegają jedyne świadectwo Prawdy.
Ciemna strona miastaMartina Scorsese

środa, 29 lipca 2009

Leonardo na granicy schizofrenii

Leonardo di Caprio ostatnio chyba bardzo lubi wcielać się w role bohaterów żyjących na granicy schizofrenii. I w "Infiltracji" i w "W sieci kłamstw" wyraźnie nie daje sobie rady z podwójną grą, którą musi prowadzić z racji wykonywanej roboty. Tytuł tego ostatniego filmu zresztą świetnie odzwierciedla sytuacje , w których się znajduje. Żyje w świecie, w którym podstawową zasadą jest kłamstwo. Prostolinijne są jedynie kobiety. W filmie Ridleya Scotta to właśnie Aisha może go z tej sieci wyciągnąć.
Russell Crowe w tym filmie jest przekonany, że ucieleśnia Amerykę. W jego przekonaniu fakt ten całkowicie usprawiedliwa jego amoralność i cynizm. Choć...
no własnie; bądź co bądź wszystkie jego poczynania mają na celu uchronienie Ameryki i Europy ("Europa jest pod młotkiem") przed wrogiem pt. terroryzm. I choć kariera jest też pewnie dla niego ważna, to jednak skuteczność jego działania jest gwarancją spokojnego życia przeciętnych ludzi, łącznie z jego rodziną, o którą bardzo pieczołowicie i z sercem dba.
Zimny i wyrachowany a jednocześnie czuły i kochający... jak gangsterzy z filmów Coppoli...

A jednak protekcjonalny stosunek Ameryki do sojuszników z Bliskiego Wschodu nie przynosi spodziewanych efektów. To Arabowie uzmysławiaja Ferrisowi, że szczere relacje międzyludzkie mogą przynieść zdecydowanie więcej dobrego niż permanentne intryganctwo. Trzeba tylko wiedzieć komu zaufać. A ten instynkt chyba w naszej cywilizacji utraciliśmy. Hani także jest bezwzględny i zimny, i także perfidnie do swojej gry wykorzystuje Ferrisa, ale wcześniej sam został oszukany...
pytanie, czy tylko takie działanie może być skuteczne
wydaje się, że śmierć Ferrisa nie zrobiłaby na nim także większego wrażenia (Hoffman w momencie, gdy śmierć Rogera wydawała się przesądzona: "Przepraszam kolego"... i tyle...), tyle tylko, że ostatnią przysługą, jaką wyświadczyłby Hani wykorzystanemu Ferrisowi, byłoby przyczynienie się do dobrej o nim pamięci ukochanej kobiety... mało to czy dużo?
ale nie musi tego robić
to Ferris teraz musi zapracować na miłość kobiety, która wyciągnęła go z tego morza
bo na pewno już zrozumiał, że lojalność i uczucia nie sa kartą prztargową w tej grze...
zrozumiał także (tak jak i bohater "Infiltracji"), że nie można jednoczesne funkcjonować w dwóch światach

Okazuje się, że Arabowie zdecydowanie lepiej opanowali umiejętność funkcjonowania w teatrze życia, a jednoczesnie zachowali szacunek dla uczuć łączących ludzi.
i pewnie także dlatego bohater polubił Bliski Wschód

Wydawałoby się, że film o terroryzmie z uatrakcyjniającym wątkiem miłosnym (ech, śliczna Aisha...), ale chyba istotniejsze jest to spotkanie z kobietą właśnie, której wprawdzie nie można niewinnie na pożegnanie uścisnąć ręki, lecz można za to liczyć na prawdziwe spotkanie z człowiekiem.
którego nie mamy prawa oszukać
bo to wtedy własnie staniemy się martwi

wtorek, 28 lipca 2009

Kawior i popiół

Trzeba było kogoś ze Stanów (Marci Shore), żeby napisać tę książkę.
W Polsce jeszcze długo chyba nie będzie można napisać niczego w miarę obiektywnego o losach polskich pisarzy, którzy naznaczeni są piętnem skażenia marksizmem.
Na pewno nie mogłaby taka książka powstać pod auspicjami IPN-u.

Czyta się rewelacyjnie, mimo że praca napisana jest zgodnie z nakazami standardowej naukowości.

Na początku XXI wieku z ogromną łatwością feruje się wyroki na temat wyborów podejmowanych przez młodych ludzi 100 lat temu. Po doświadczeniach totalitaryzmów minionej epoki jesteśmy niby mądrzejsi. Niby - ponieważ ciągle jest jeszcze zbyt wielu, którzy z tej nauki nie wyciągnęli wniosków. I są wśród nich tacy, którzy jednocześnie bardzo skłonni są do potępiania decyzji podejmowanych przez Aleksandra Watta, Władysława Broniewskiego, Antoniego Słonimskiego i wielu wielu innych, o których jest mowa w tej książce... także znienawidzonej Wandy Wasilewskiej. Ludzi, którzy uwierzyli w niezmienne prawa historii i zapragnęli w przemianach tego świata aktywnie uczestniczyć. Uwierzyli także w skuteczną rolę literatury w formowaniu nowoczesnego i sprawiedliwego w ich mniemaniu świata. I choć należę do tych, którzy po doświadczeniach XX wieku mają alergię na wszelkie ortodoksyjne ideologie, to interesują mnie przyczyny fascynacji stalinizmem tak ogromnej rzeszy młodych, inteligentnych ludzi począwszy od lat trzydziestych ubiegłego wieku.
Zaletą książki jest kompletny brak ocen tych ludzi; mamy do czynienia właśnie z próbą prezentacji zjawiska. Jedyne oceny, które w tej pracy się pojawiają, są formułowane przez uczestników i bohaterów tych wydarzeń. Oceny, które, tak jak w przypadku Watta, mają akcenty religijne - gdy autor "Mojego wieku" odpowiedzialnością za cierpienie, którego doświadczał przez wiele ostatnich lat życia, obarcza demoniczne wręcz opętanie przez marksizm przez kilka lat dwudziestolecia międzywojennego.
I jednocześnie przejmująca opowieść o wielkiej i niezwykłej, pełnej poświęceń i zaufania miłości Aleksandra i Oli Wattów.
A także o niezwykłej lojalności Janiny Broniewskiej opiekującej się córką z pierwszego małżeństwa drugiej żony swego pierwszego męża...
Opowieść o zdradach - i tych intymnych, i tych pomiędzy przyjaciółmi, i tych w wielkiej polityce... zdradach, których konsekwencją, tak jak w wypadku Watta, było wieloletnie okrutne pielgrzymowanie po ziemi rosyjskiej.
Opowieść o ślepocie tych (jak choćby Słonimski), którzy w dwudziestoleciu potrafili dostrzec fasadowość i zbrodniczość stalinizmu, a po wojnie poddali się rytmowi przemian bez żadnych już wątpliwości...

Bardzo umiejętne połączenie dyskursu historycznoliterackiego z opowieścią o niezwykłych losach ludzi nieprzeciętnych, którym nie ma co zazdrościć życia w interesujących czasach.

sobota, 25 lipca 2009

Wróg publiczny czy bohater?

W pierwszej scenie francuskiego "Wroga publicznego" mamy do czynienia z aż nazbyt czytelnym wyjaśnieniem problemu, skąd między innymi biorą się tacy ludzie Jacques Mesrin. Codziennie legalne władze w armiach i w policji na całym świecie wyzwalają w ludziach instynkt do zabijania; dążą do tego, by go w sobie odkryli. Jeżeli jest to skuteczne i jeżeli kogoś takiego pozostawimy później na łasce losu - mamy gotowego 'wroga publicznego' (swoją drogą instynkt agresji może również wyzwolić nazbyt potulny i dobrotliwy ojciec).
Banalne...
ale nie ma wątpliwości, że nie istnieje żadna różnica pomiędzy Mesrinem a strażnikami w kanadyjskim więzieniu (wydawałoby się, że całkowite upodlenie groźnego bandyty nauczy go pokory, ale nic z tych rzeczy[Auden: "Ja i społeczeństwo wiemy, to czego uczą się dzieci, Ci, którzy doznali zła, odpłacają złem" - motto do filmu "W sieci kłamstw" Ridleya Scotta]; francuski film ukazuje w gruncie rzeczy swojego bohatera jako funkcję społeczeństwa dwudziestowiecznego - agresywnego i bezwzględnego) czy policjantem przesłuchującym Billie, narzeczoną Dillingera.
Tyle że panowie w mundurach wynajęci są przez nas...
trudno nie pomysleć o Guantanamo i nie zadać sobie pytania: gdyby tacy ludzie zagrażali bezpośrednio mnie lub moim najbliższym, czy z większą wyrozumiałością przyjmowałbym do wiadomości informacje o katowaniu tych, którzy zagrażają mojemu błogiemu i konformistycznemu dryfowaniu przez ten świat...
Ocena wyzwolonego instynktu agresji zależy od tego, w jakim celu się go wyzwala...
Nawet kościół usprawiedliwia poddanie się temu instynktowi w tzw. słusznej sprawie.

I Dillinger i Mesrin mają zasady i zdziwieni bywają nawet, gdy inni ich nie przestrzegają. A jednocześnie w obu filmach wymiar sprawiedliwości ewidentnie przekracza swoje uprawnienia - do tego stopnia, że zaczynamy współczuć bandziorom. Typowe w postawie Mesrina jest to że upomina się o swoje prawa - zawsze mnie to irytuje... wiem, że tak być musi; że po drugiej stronie powinniśmy być inni, humanitarni... ale o ten humanitaryzm upominają się ci, którzy gdy tylko znajda się na wolności, sami decydują, gdzie jest granica stosowanej przez nich przemocy (więc nie powinni być zdziwieni, że w pewnym momencie nie mogą już liczyć na sprawiedliwy (?) proces i zaakceptowć reguły, które sami wprowadzili - czyli nieoficjalny wyrok śmierci wydany na Mesrina przez policję... gdzie były te regulaminowe ostrzeżenia itd.). Takie stawianie pod murem tych, którzy starają się żyć w miarę przyzwoicie w jakimś tam możliwym do zaakceptowania świecie.
Możliwym do zaakceptowania... bo bardzo często na którymś tam etapie bandzior staje się buntownikiem przeciwko konformizmowi i niesprawiedliwości tego świata. Świetna ewolucja Mesrina, który wymyślił sobie, że jest rewolucjonistą nie mając świadomości, że w gruncie rzeczy jego życie jest tak atrakcyjne właśnie dlatego, że ten świat jest tak niesprawiedliwy. I kupuje sobie ze zrabowanych pieniędzy dobre samochody a swoją dziewczynę obsypuje biżuterią... strasznie lubimy pozytywnie racjonalizować nasze nieetyczne poczynania...
Zaczynamy się zastanawiać nad kolejnym mdłym odbiciem bohatera byronicznego...
Ale niestety; ich popularność i megalomania, to delektowanie się własną popularnością przekreśla szanse obu panów na otrzymanie tego zaszczytnego miana. Żaden z nich nie jest Franzem z "Psów", który raczej nie cieszy się popularnością wśród tych, których mija na ulicy (nie mówię o widzach oczywiście, mówię o stosunku społeczeństwa na początku III RP do tych, którzy bezcześcili pamięć o grudniu np...)

Bardzo lubię Johnnego Deppa, ale zdecydowanie bardziej odpowiadała mi kreacja niesympatycznego, agresywnego i nieobliczalnego często, aroganckiego megalomana Vincenta Cassela (nawet ten brzuszek, który wychodował sobie pod koniec jakoś był bardziej przekonujący niż nieskazitelna sylwetka Johnnego). Ja go po prostu nie polubiłem podczas oglądania tego filmu natomiast urok Dillingera był nieodparty...

środa, 22 lipca 2009

Cate jako Rita

stare rasowe kino czarno-białe
choć z 2006 roku to film
"Dobry Niemiec"

Clooney co rusz dostaje niezły wycisk. Dokładne przeciwieństwo panów Rambo i Harry (ten Brudny).

Co jest ważniejsze: sprawiedliwość czy zadbanie o to, by w przyszłej potencjalnej wojnie mieć po swojej stronie tych naukowców, którzy nam umożliwią wygranie tejże wojny (choćby byli zbrodniarzami)?
Jakoś nie mogę pogodzić się z ostatnią sceną na miarę "Casablanki" - całkowicie wierzymy Bogartowi i rozumiemy, że jego decyzja jest konieczna; natomiast Clooney w roli Grudzińskiego, który nie potrafi ukochanej kobiecie wybaczyć zbrodni, do której popchnął ją instynkt samozachowawczy jest troszkę niewyraźny... no tak, ale on wcześniej najchętniej by postawił przed sądem wszystkich Niemców uważając ich za wspólników zbrodniarzy... i jakkolwiek moralna odpowiedzialność społeczeństw w takich wypadkach jest niepodważalna, to jednak skrupulatne rozliczanie każdego pojedynczego człowieka z jego bierności, cichego przyzwolenia na zbrodnie, uciekaniu od prawdziwego obrazu rzeczywistości wojennej nie prowadzi nigdy do niczego dobrego... bo któż by się ostał poza garstką sprawiedliwych, którzy też pewnie święci nie są... a może po prostu mieli więcej szczęścia i pewnych decyzji nie musieli podejmować...
Niebezpieczny temat we współczesnej Polsce; zaraz mi się oberwie za relatywizm moralny i za to, że rozgrzeszam odpowiedzialnych za lata PRLu.
Ale ja też przyzwalałem i robiłem dyplom na komunistycznej uczelni, a do moich ulubionych wykładowców należał I sekretarz uczelnianej partii (tej jedynej oczywiście).
No ale o tym także Chwin w swoim "Dzienniku..." przekonywająco bardzo...
Oczywistą jest rzeczą, że Lena nie tylko dawała przyzwolenie, ale osobiście skazała 12 osób na śmierć i oczekiwalibyśmy, aby poniosła odpowiedzialność. Ale Jack ją kochał wydawało się i dlatego dziwi mnie ten jego jakobiński radykalizm...

Ale muszę przyznać, że podczas oglądania od tego rodzaju moralnych dylematów ważniejsza była dla mnie przyjemność płynąca z delektowania się estetyką kina lat czterdziestych. Bo to nie tylko czarno-białe zdjęcia, ale także i pozostałe elementy dzieła... warto jednak czasami zaryzykować eksperyment powtórzenia.

filmowy blog mi się zrobił, ale to się zmieni

wtorek, 21 lipca 2009

Michael Mann zakładnik profesjonalizmu

Opowieści o ludziach wolnych... te jego filmy.
przynajmniej te które oglądałem

Sokole Oko, Neil McCauley, Vincent, John Dillinger
czy Jeffrey Wigand też był wolny? walczył chyba też o to...

Jeden z najsłynniejszych cytatów; Robert de Niro: "Nie mieć niczego ani nikogo, czego nie można by rzucić w ciągu trzydziestu sekund, gdy nagle zrobi się gorąco".
Johnny Depp: "Chce mieć wszystko teraz, nie mogę czekać"(jakoś tak, z pamięci cytuję).
Niewątpliwie bohaterom tych filmów szkoda czasu na czekanie, żyją intensywnie i nie znoszą rutyny. Tom Criuse wielokrotnie w "Zakładniku" szydzi przez zęby z ludzi, którzy od lat, dzień w dzień robią to samo. Szydzi z taksówkarza, który planuje od 12 lat robienie Czegoś, ale na razie to praca dorywcza... od 12 lat...
szydzi ze mnie...
W "Informatorze", "Gorączce", "Zakładniku" jego bohaterowie są tacy jak twórca tych filmów - są profesjonalistami. Jamie Foxx chyba nawet troszkę ironizuje z reżysera mówiąc o swoim dążeniu do doskonałości. Po obejrzeniu "Gorączki" i "Zakładnika" zadziwiony byłem, jak bardzo współcześni gangsterzy przypominają perfekcyjnie przygotowanych do swojej roboty przedsiębiorców. Tyle że Cruise jest socjopatą... co oczywiście również może pasować do tego wzoru. Gdzie jest granica między pożytecznym dążeniem do doskonałości a chorobą? Max przecież jest mitomanem, który, gdyby nie spotkał Vincenta, do końca życia pocieszałby się wizją perfekcyjnej przyszłości...
Perfekcyjny reżyser robi film o socjopacie i mitomanie dążących do doskonałości:-)

fabuła w "Zakładniku" nie jest istotna

Świat oczyma socjopaty.
Max wstrząśnięty swobodą, z jaką Vincent zabija ("ja go zastrzeliłem, zabiła go kula i upadek na twoja taksówkę") , musi wysłuchać kilku monologów na temat wartości śmierci w świecie, w którym żyjemy. Wstrząśnięci jesteśmy śmiercią, o którą ocieramy się własną egzystencją. Gdy w tym samym czasie na świecie, w Afryce dajmy na to, śmierć jest niepoliczalna czy nieobliczalna. Czy nasze oburzenie zamienia się w zaangażowanie w walce o życie powiedzmy w "Amnesty international"... A jeśli spojrzymy na to z punktu widzenia obojętnych planet.
I Max zabija, by uratować kobietę, do której nie zadzwonił, bo... bo właśnie co?... czy to także wpisuje się w scenariusz jego perfekcyjności?
A ratuje ją chyba tylko dlatego, że Vincent mu uświadomił, że to w życiu jest całkiem ważne...
Świat oczyma socjopaty.

I Szekspir oczywiście... Max w rozmowie z Felixem staje się całkiem przekonywającym Vincentem. Wystarczy zdjęcie okularów, by odkryć w sobie zawodowego mordercę.

Czy Vincent, ten perfekcyjny zawodowiec, był szczery, gdy podkreślał wartość improwizacji...
Czy Michael Maan pozwala sobie na improwizację na planie?

Perfekcyjne filmy o niemożliwym do spełnienia i moralnie wątpliwym pragnieniu bycia wolnym.


ps. niezły tekst: http://www.filmweb.pl/ARTYKU%C5%81+Walkiewicz+o+kinie+Michaela+Manna,News,id=53051

poniedziałek, 20 lipca 2009

Niewinność ludzi króla a błysk geniuszu

Kolejny dzień szczelnie owinięty w cudze narracje.

Dziwny świat wyłania się z tych kolejnych odsłon. Okrutny na pewno... a gdy pojawia się nadzieja, to jakoś trudno nam w nią uwierzyć.
Człowiek osiągnąć szczęście może (?) tylko pod warunkiem, że podda się zdyscyplinowaniu. Bezgranicznie zaufa swym przewodnikom, których szczęście zresztą wcale nie jest tak oczywiste. Uzna, iż są granice, których nie warto przekraczać, bo kończy się to śmiercią, wykluczeniem lub dozgonnym zniewoleniem. To wszystko obecne jest w filmie "Niewinność"Lucile Hadzihalilovic.
Utopijna wiara, że poddanie się cyklom biologicznym jest gwarantem zadowolenia.
ale to film był taki...metaforyczny bardzo... więc chyba nie ma się co czepiać....
Następny film (All The King's Men) był już zdecydowanie mniej metaforyczny. Okrutna opowieść o cynizmie tego świata. Kolejna okrutna opowieść o cynizmie tego świata. Oczywiście świata całkowicie uzależnionego od polityki.
Ale też opowieść o służeniu człowiekowi, który już dawno pożegnał się ze swoimi ideałami, ale ciągle jeszcze przy okazji swej politycznej kariery może zrobić coś dobrego.
Jack Burden (Judy Law) w końcówce nawet sam złapał się na swój haczyk - i to akurat w tym 100% realistycznym filmie może mieć znaczenie metaforyczne. Niczym w "Królu Edypie" prawie okazuje się, że złem, którego szukamy (nie z poczucia sprawiedliwości broń boże, ale w trakcie penetracji brudów mogących kogoś skompromitować - jakie to polskie i aktualne i choć mamy świadomość uniwersalności czy wręcz typowości tego problemu, ciągle z przejęciem przyglądamy się obnażaniu perfidnej gry współczesnych polityków) jesteśmy my sami...
Od polityków jeszcze bardziej cyniczni i perfidni są właściciele wielkich korporacji. Z których usług oczywiście na co dzień korzystamy. "Błysk geniuszu" rewelacyjnym filmem nie jest. Ale kilka pytań warto sobie postawić.
Czy postępowanie bohatera było moralnie uzasadnione i słuszne przede wszystkim? Poświęcił wszystko (wraz z liczną i to kochającą rodziną), by walczyć o swoje prawa do wynalazku a tak naprawdę o prawdę... Na końcu rodzina walczy z nim ramię w ramię (poza rozsądną żoną), ale przecież tak nie musiało być. Mogło być (i jest to nawet bardziej prawdopodobna wersja) dokładnie odwrotnie...
Gdzie jest granica między walką o prawdę a chorą ambicją?
I czy bohater rzeczywiście nie jest dupkiem nie przyjmując miliona dolarów (fakt - później dostał więcej, ale takie zakończenie było wielce wątpliwe i nie o to walczył) - dla dobra rodziny...
Podziwu godna obojętność na materialne pokusy tego świata i pewnie na prezentowany przeze mnie niecocynizm liczą wielkie korporacje kradnąc bezceremonialnie cudze pomysły.

I tak szczelnie owinięty w cudze historie położyłem się spać szczęśliwy, że nie muszę przeżywać kobiecych rozterek wieku dojrzewania, mogę głosić obojętność wobec cynizmu polityków starając się trzymać od nich jak najdalej i wolny od nieszczęść wynalazców... bo po prostu nim nie jestem. A jeżeli któreś z napisanych tu zdań za rok znajdę w jakieś poczytnej powieści to pewnie z przekąsem się uśmiechnę i pójdę na piwo. Na pewno...

niedziela, 19 lipca 2009

Beckett, kac i grypa

Dzień na lekkim kacu i z objawami wykluwającej się grypy. W takie upały mój organizm reaguje paradoksalnie. Często się ro zdarza.
I wtedy, z powodu osłabionej umiejętności koncentracji, pozostaje już tylko ekran telewizora i niezbyt skomplikowane produkcje.

"Anioły i demony"
skomplikowane było, nie zawsze można było się połapać w meandrach logiki głównego bohatera
ale to chyba nie jest w tego rodzaju produkcjach najważniejsze
najważniejsze jest to przeogromne przekonanie, że istnieje jakaś tajna organizacja, której celem jest przejęcie władzy nad światem całym i że posługuje się ona tajnym kodem kulturowym (czasami wystarczy kierunek, w który wskazuje anielski palec)
żydzi, jezuici, iluminaci, masoni, komuniści
ileż to jeszcze organizacji trzeba będzie wymyślić, by wytłumaczyć przyczyny naszych codziennych życiowych niepowodzeń

"Ostatni dom na lewo"
okrutna opowieść o okrutnych ludziach
i choć można sobie wyobrazić jeszcze większe okrucieństwo bez trudu, to w tym filmie poruszamy się gdzieś na granicy prawdopodobieństwa
nie jest to historia niemożliwa niestety i dlatego może jeszcze znajduje odzew w moich lękach

"Bezprawie"
i choć na zakończenie dnia (po drodze były jeszcze króciutkie fragmenty "Nikodema Dyzmy" i "Stawki większej niż życie") znowu obejrzałem sobie historię o przemocy i niesprawiedliwości, to Kostner jednak pozostawia człowiekowi nadzieję: naiwną i prostą oczywiście, bo w postaci miłości i solidarności...
żyli długo i szczęśliwie prowadząc pub na dzikim zachodzie

I tak w czasie osłabionych władz umysłowych moje życie zostało wypełnione opowieściami o cudzym życiu dając mi złudzenie istnienia. Ale czyż tak nie jest ciągle, poza krótkim chwilami, gdy czegoś doświadczamy 'teraz'. Ma rację Beckett oczywiście... i mój wczorajszy dzień spokojnie mógłby być egzemplifikacją jego poglądów na nieautentyczność ludzkiego istnienia. Żyjemy w opowieściach. Opowieściach o innych, w których się przeglądamy i w opowieściach, które nazywamy wspomnieniami. Nasza egzystencja opleciona jest fabułami permanentnie wymyślanymi, fabułami, które mają nas chronić przed poczuciem pustki.

sobota, 18 lipca 2009

Wrogowie publiczni

Cenię Michaela Manna za "Gorączkę". Mam ogromny sentyment do "Ostatniego Mohikanina". Musiałby więc zrobić bardzo zły film, żebym zaczął go krytykować.
Nie mówiąc o Johnnym Deppie.

Nie będę więc rozpisywał się na temat profesjonalizmu obu panów.

Zawsze mnie zastanawia, jak to jest, że można, oglądając tego rodzaju filmy, zapomnieć, że mamy do czynienia z bezwzględnym gangsterem i zaczynamy utożsamiać się z gościem, który bez skrupułów wpakowałby nam kulkę, gdybyśmy stanęli mu na drodze do... a raczej z banku. Oczywiście w tym filmie zrobiony jest na dobrego wujcia, który klientów banku nie okrada, ale jakoś nie wierzę... gdybym był bogaty (a bardzo bym chciał być), to pewnie szybko połakomiłby się na moją kasę. No i ta miłość...
Dlaczego agent FBI wydaje się o wiele mniej sympatyczny. Przecież można było obsadzić panów zupełnie odwrotnie (zresztą Christian Bale w "Mrocznym rycerzu" także budzi dużo mniej sympatii niż Ledger... a jest w tym wypadku akurat po dobrej stronie i chyba nie gra tak, by go nie akceptować; zastanawiające...). Ciekawe, co wtedy pozostałoby z legendy...
Bardzo lubimy robić z bandziorów buntowników przeciwko systemowi. Bardzo lubimy odnajdywać w nich figurę samotności egzystencjalnej.
Ale na co dzień wolelibyśmy, by organa ścigania czym prędzej tego rodzaju buntowników izolowały od reszty społeczeństwa. Nawet wynajmując do tego celu Brudnego Harrego - jak o tym trafnie pisze Chwin w "Dzienniku dla dorosłych". Ale o tym innym razem...

A tak w ogóle to film mi się bardzo podobał...

środa, 15 lipca 2009

Kim Ki-duk "Samarytanka"

Każde spotkanie z Kim Ki-dukiem jest czymś wyjątkowym. Pojawiają się w jego filmach sytuacje i motywy, wobec których stajemy nieco skonsternowani. Ich źródłem jest tradycja koreańska ale też nieskrępowana wyobraźnia twórcy. Wiadomo o jego związkach z buddyzmem, ale nie bez znaczenia jest także umiejętność wymyślania historii, w których ujawniają się nietypowe ludzkie kreacje, postawy, osobowości. A może typowe... tylko ja o świecie wiem niewiele. Troszkę jak u Szekspira: także mówił o ludziach rzeczy, które nie mieściły się w XVI-wiecznym o nich wyobrażeniu. Choćby ich nieprzewidywalność. W tym filmie zresztą podobnie: niewinne licealistki, ojciec rodziny, dobry tatuś (choć policjant, co zresztą na początku także zaskakuje)...

Specyficzna trójka bohaterów: radosna i niewinna prostytutka Yeo-jin, prostytutka - odkupicielka (uwalniająca ludzi od poczucia winy?) i ojciec - mściciel i jenocześnie siła niezbędna, by przywrócić pierwotną harmonię.

Trauma, poświęcenie, odkupienie...
Kto był większym Samarytaninem: córka czy ojciec?
Jak wiele jesteśmy w stanie zrobić dla osób przez nas kochanych?
A może Jae-yeong prostytuowała się chcąc zmazać swoją winę, swoją traumę (wcześniej mówiła przyjaciółce, że nie zapomni tego już do końca życia) bądź by odkupić swoje poczucie winy za śmierć przyjaciółki? Czy wogle można ją nazwać prostytutką? Przecież robiła coś przeciwnego - ona płaciła, więc jej odkupienie polegało na robieniu z facetów prostytutek...
Kto wchodził w tym filmie w rolę Matki Teresy czyniącej cud uzdrowienia? Córka czy ojciec? Bo to on przecież dokonał cudu oczyszczenia córki? Przynajmniej tak mu się wydaje... no właśnie... wydaje mu się... czy rzeczywiście śmierć dwóch ludzi przyczyni się do tego, że córka pozbędzie się traumy? Wątpliwe... ona nie bardzo wiedziała, co się dzieje. Zasłużyli na śmierć?

Można by ten film opatrzyć etykietką: pedofilia, prostytucja młodocianych, lesbijstwo... ale mi jakoś to nie przyszło do głowy w trakcie oglądania filmu; choć te problemy niewątpliwe są tam obecne...
Czy seks obecny w tym filmie uprzedmiotawia? Przecież Yeo-jin pragnęła także poznawać ludzi, z którymi szła do łóżka. To zazdrosna Jae-yeong miała o to do niej pretensje. A później kolejni klienci Jae-yeong chcieli uczynić z ich związku coś więcej. Może przesadzam, może to nadal uprzedmiotowienie, ale na pewno więcej niż wymiana handlowa...
Vasumitra to dla jednych bogini prowadząca do oświecenia dla innych po prostu prostytutka.

A ponad całym tym okrutnym światem jakaś boska sankcja tkwiąca w niezwykłości prostego człowieka i harmonii natury...

wtorek, 14 lipca 2009

Turystyczna platforma

Zacznę po prostu... od książki, którą właśnie odłożyłem. "Platforma" Michela Houellebecqa. Utwór wprawdzie z 2001 roku, jednak chyba jeszcze nie zdążyła się zestarzeć. Tyle tylko, że autor może do dziś nieco sławniejszy już jest. A sławny jest głównie z prowokacji: politycznej a przede wszystkim obyczajowej. I rzeczywiście "Platforma" seksu jest pełna. Mam jednak wrażenie, że Houellebecq paradoksalnie i wbrew naszym przyzwyczajeniom pokazuje, że seks, który bardzo często staje się pretekstem do ukazania uprzedmiotowienia człowieka (przede wszystkim kobiety), może być jedynym bezpośrednim (czy autentycznym? chyba tak... innej autentyczności w tym świecie nie ma; chyba że śmierć) kontaktem z drugim człowiekiem. Cały otaczający świat jest egzemplifikacją przeróżnych teorii merkantylnych, zgodnie z którymi jesteśmy tylko konsumentami. I choć seks oczywiście jest także towarem, to Michela z Valerie łączy jakaś forma oddania bezinteresownego...
Kojarzył mi się ten świat z dwoma pisarzami. Z Beckettem i Witkacym. Niewątpliwie jesteśmy na pustyni. Bohaterowie wydrążeni. A jedyną siłą zdolną wyzwolić choć chwilowe poczucie sensu jest oczywiście seks. Lecz, niezależnie od tego, jak bardzo byśmy z bohatera robili figurę pustej i wyuzdanej jednocześnie współczesności - ma on jedną istotną cechę (czy zaletę?): on się nie oszukuje. Jest w pełni świadomy swoich potrzeb. Bo, niezależnie od tego, jak sam mógłby się stać przedmiotem krytyki (i tak naczęściej się dzieje - strasznie mu się obrywa od recenzentów), to zdecydowanie bardziej obrywa się w tej książce światu... hipokryzji tego świata. Głównie mamy do czynie z krytyką Zachodu, którego kultura nacechowana wstydem pozbawiła ludzi zdolności odczuwania przyjemności. Ale dostaje się też apostołom islamu narzucającym światu swoje wyobrażenie raju, zgodnie z którym rozkosze, także erotyczne, czekają tylko męczenników Allacha (oczywiście po śmierci). Może coś łączy wojowników proroka z niektórymi krytykami tej książki.
A ponieważ mamy czas wakacji, urlopów i podróży, to może i warto zadać sobie pytanie, po co podróżujemy? Czemu służy współczesna turystyka? Jest ona w książce oczywiście figurą konsumpcyjnych relacji międzyludzkich w ogóle; ale jest też po prostu turystyką. Ucieczką od monotonnej codzienności do innego świata tylko po to, by choć raz w życiu poczuć dreszcz istnienia podczas "miłości" z tajską prostytutką...
Czy na pewno autor krytykuje postawę, zgodnie z którą człowiek ma prawo do przyjemności, nawet gdy jest to tylko ta jedna, odwieczna przyjemność? Tym bardziej, że pokazuje, iż ona także nie jest wieczna... i cóż pozostaje, gdy zatracamy zdolność jej doznawania? Strzelanie do tych, których jeszcze na nią stać?
Ech świat... zazdrosnych apostołów i wydrążonych erotomanów...