sobota, 25 lipca 2009

Wróg publiczny czy bohater?

W pierwszej scenie francuskiego "Wroga publicznego" mamy do czynienia z aż nazbyt czytelnym wyjaśnieniem problemu, skąd między innymi biorą się tacy ludzie Jacques Mesrin. Codziennie legalne władze w armiach i w policji na całym świecie wyzwalają w ludziach instynkt do zabijania; dążą do tego, by go w sobie odkryli. Jeżeli jest to skuteczne i jeżeli kogoś takiego pozostawimy później na łasce losu - mamy gotowego 'wroga publicznego' (swoją drogą instynkt agresji może również wyzwolić nazbyt potulny i dobrotliwy ojciec).
Banalne...
ale nie ma wątpliwości, że nie istnieje żadna różnica pomiędzy Mesrinem a strażnikami w kanadyjskim więzieniu (wydawałoby się, że całkowite upodlenie groźnego bandyty nauczy go pokory, ale nic z tych rzeczy[Auden: "Ja i społeczeństwo wiemy, to czego uczą się dzieci, Ci, którzy doznali zła, odpłacają złem" - motto do filmu "W sieci kłamstw" Ridleya Scotta]; francuski film ukazuje w gruncie rzeczy swojego bohatera jako funkcję społeczeństwa dwudziestowiecznego - agresywnego i bezwzględnego) czy policjantem przesłuchującym Billie, narzeczoną Dillingera.
Tyle że panowie w mundurach wynajęci są przez nas...
trudno nie pomysleć o Guantanamo i nie zadać sobie pytania: gdyby tacy ludzie zagrażali bezpośrednio mnie lub moim najbliższym, czy z większą wyrozumiałością przyjmowałbym do wiadomości informacje o katowaniu tych, którzy zagrażają mojemu błogiemu i konformistycznemu dryfowaniu przez ten świat...
Ocena wyzwolonego instynktu agresji zależy od tego, w jakim celu się go wyzwala...
Nawet kościół usprawiedliwia poddanie się temu instynktowi w tzw. słusznej sprawie.

I Dillinger i Mesrin mają zasady i zdziwieni bywają nawet, gdy inni ich nie przestrzegają. A jednocześnie w obu filmach wymiar sprawiedliwości ewidentnie przekracza swoje uprawnienia - do tego stopnia, że zaczynamy współczuć bandziorom. Typowe w postawie Mesrina jest to że upomina się o swoje prawa - zawsze mnie to irytuje... wiem, że tak być musi; że po drugiej stronie powinniśmy być inni, humanitarni... ale o ten humanitaryzm upominają się ci, którzy gdy tylko znajda się na wolności, sami decydują, gdzie jest granica stosowanej przez nich przemocy (więc nie powinni być zdziwieni, że w pewnym momencie nie mogą już liczyć na sprawiedliwy (?) proces i zaakceptowć reguły, które sami wprowadzili - czyli nieoficjalny wyrok śmierci wydany na Mesrina przez policję... gdzie były te regulaminowe ostrzeżenia itd.). Takie stawianie pod murem tych, którzy starają się żyć w miarę przyzwoicie w jakimś tam możliwym do zaakceptowania świecie.
Możliwym do zaakceptowania... bo bardzo często na którymś tam etapie bandzior staje się buntownikiem przeciwko konformizmowi i niesprawiedliwości tego świata. Świetna ewolucja Mesrina, który wymyślił sobie, że jest rewolucjonistą nie mając świadomości, że w gruncie rzeczy jego życie jest tak atrakcyjne właśnie dlatego, że ten świat jest tak niesprawiedliwy. I kupuje sobie ze zrabowanych pieniędzy dobre samochody a swoją dziewczynę obsypuje biżuterią... strasznie lubimy pozytywnie racjonalizować nasze nieetyczne poczynania...
Zaczynamy się zastanawiać nad kolejnym mdłym odbiciem bohatera byronicznego...
Ale niestety; ich popularność i megalomania, to delektowanie się własną popularnością przekreśla szanse obu panów na otrzymanie tego zaszczytnego miana. Żaden z nich nie jest Franzem z "Psów", który raczej nie cieszy się popularnością wśród tych, których mija na ulicy (nie mówię o widzach oczywiście, mówię o stosunku społeczeństwa na początku III RP do tych, którzy bezcześcili pamięć o grudniu np...)

Bardzo lubię Johnnego Deppa, ale zdecydowanie bardziej odpowiadała mi kreacja niesympatycznego, agresywnego i nieobliczalnego często, aroganckiego megalomana Vincenta Cassela (nawet ten brzuszek, który wychodował sobie pod koniec jakoś był bardziej przekonujący niż nieskazitelna sylwetka Johnnego). Ja go po prostu nie polubiłem podczas oglądania tego filmu natomiast urok Dillingera był nieodparty...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz