czwartek, 22 października 2020

Nic, co czyni człowiek, nie jest całkowicie bezpieczne


O tym filmie jedni pisali, że pretensjonalny, inni (co nie jest sprzeczne) że przerost formy a treść banalna, zaś wśród wielbicieli twórczości Lecha Majewskiego dało się słyszeć, że się powtarza, że wcześniej głębiej a teraz zbliża się do widza (czytaj: komercjalizuje się), co doprowadziło do pewnej miałkości przekazu. Ponieważ często miałem trudności z odbiorem filmów tego reżysera, już wcześniej zastanawiałem się, czy ten urok wizualny podszyty gęstą siecią znaczeń kulturowych nie przysłania czasem przysłowiowej myszy. Po pierwszym obejrzeniu Doliny Bogów jak zwykle skonsternowany byłem, ale wtórne oglądanie (po roku) spowodowało, że chyba troszkę wdzięczny się zrobiłem reżyserowi za tę „komercjalizację”, bo jakoś dzięki temu poukładało mi się to wszystko w całość. Niewątpliwie fakt, że ten film stał się dla mnie czytelny, w przeciwieństwie do Onirici (czeka na ponowne oglądanie, więc może zmienię zdanie), świadczy ewidentnie o tym, że należę do tych niekompetentnych, do których elitarny twórca zniżyć się musiał (nie miałem nigdy co do tego wątpliwości, ale na szczęście już nie muszę stawać na palce). Zarzucano temu filmowi banał i wtórność. Pomijając już to, że wszystko już było, przesłaniem tego bloga (takim terapeutycznym, służącym tylko i wyłącznie piszącemu te słowa) jest nieprzejmowanie się wtórnością i banałem, przyznanie się, że punkt wyjścia do refleksji jest nieistotny, byleby ta refleksja była (nawet gdyby - powtórzę – wtórna i banalna [przecież nawet takiej coraz bardziej brakuje w otaczającym nas świecie]). Po tym toposie skromności, mającym na celu po raz nie wiadomo który przyznanie się do ignorancji, przyznanie umożliwiające mi nieskrępowane pisanie, przejdźmy ad rem.

Filmy, w których trudno oddzielić narrację subiektywną od obiektywnej, z góry skazane są na pewną swobodę interpretacyjną (pomijam już tak często ostatnimi czasy powtarzany sąd [niedawno, w krótkim odstępie czasu, powtórzyli to i Raczek i Szelc], że każdy z nas wychodzi z seansu ze swoim filmem w głowie, bo gdybym tak nie myślał, to nigdy bym nie pisał bloga). Czasami ekranowa wizja jest tak fascynująca i sugestywna, że niekoniecznie czujemy potrzebę, by świat przedstawiony porządkować (ja mam tak niekiedy z Lynchem). Podczas drugiego oglądania Doliny Bogów ułożyło mi się wszystko w całość, być może tylko moją całość, a już na pewno nie w pełni spójną całość (tak bywa z tego typu narracjami). Przynajmniej na poziomie narracji, bo jeśli chodzi o cały szereg odniesień, to wiadomo, że tego typu filmy stanowią swoisty egzamin dla widza ze znajomości kodu kulturowego. I nie mam wątpliwości, że im więcej czytamy, tym więcej satysfakcji z oglądania płynie. I jest to przyjemność mająca charakter w pewnym (czasami większym, czasami mniejszym, w zależności od wniosków, które wyciągnąć potrafimy z odczytania pozostawionego nam przez twórcę śladu, jeśli kończy się na zidentyfikowaniu tropu, to jest to tylko wiedza, której miejsce w myśliwskim leksykonie) stopniu snobistyczny.

Czy rzeczywiście przeszedłem ad rem?

A moja prosta (może prostacka, na pewno nieodkrywcza) teza jest taka, że wszystko, co widzimy na ekranie, to w głowie pisarza, Johna Ecasa. A w takiejże głowie, szczególnie, gdy proces twórczy towarzyszy patrzeniu na świat, miesza się to, co realistyczne, z tym, co nasza wyobraźnia, czasami wybujała, a i nieobojętna przecież jest i wiedza o świecie, na który patrzymy lub o którym piszemy (a granice między poszczególnymi elementami mgliste bardzo). Nawet żona mu zarzuca, że nieustannie fantazjuje na temat swojego życia. Narracyjnie w moim przekonaniu, historia ta  podporządkowana jest procesowi twórczemu pisarza przeżywającego kryzys małżeński i nie tylko, to wiadomo (i co z tego, że po raz kolejny, że już tyle razy? każdy następny wymieniony przeze mnie temat [nie wiem jeszcze, ile ich będzie] już był i to przecież dopiero jest banał). Ucieka on od tego codziennego problemu i najpierw zgodnie z zaleceniem terapeuty chodzi z zawiązanymi oczyma tyłem (taka metafora poszukiwań twórczych), później zabiera się za pisanie, a może tylko ogarnianie tego, co napisać by chciał. A ponieważ pracuje jako copywriter w Tauros Engineering i wyobrażenie właściciela firmy od dawna inspirowało go do napisania o nim opowieści (i tu taki oczywisty motyw korporacyjny odzwierciedlający fantomowe życie szefa korporacji, to nawet jako satyrę interpretować przecież można, ten boski przesyt, ta siedziba na wzór Olimpu… ech biedne te korpoludki z ich nową religią i milczącym Bogiem Ojcem, pretensjonalność tych obrazów to pretensjonalność mentalności pracowników Olivia Bussines Center a nie Majewskiego, satyra na ich marzenia o wielkości usprawiedliwiające to, że dają się zamknąć w klatce) , to nic dziwnego, że właśnie o nim opowiada. I wszystko, co z udziałem tej dekadenckiej postaci (Malkovich oczywiście) widzimy w filmie, należy wziąć w delikatny (bo nic nie jest pewne) nawias. Począwszy od tej dekadenckości właśnie. Bo przecież to oczywiste, że pisarz będący w kryzysie kreuje postać taką właśnie. Nawet fakt utraty przez najbogatszego człowieka żony w wypadku samochodowym jest problematyczny, bo przecież Ecas porzucony właśnie został i jego wyobraźnia ewidentnie rezonuje. Terapeuta mu zalecił: napisz powieść o najbogatszym człowieku świata, zawsze chciałeś to zrobić. To oczywiste, że tworzenie ma charakter terapeutyczny i tak można postrzegać to, co widzimy w filmie. Kompensacja.

Tauros wykupuje ziemię od Indian Navajo (trzeci wątek, po pisarzu w kryzysie i współczesnym obywatelu Kane’ie) a Ecas ma się zająć kampanią reklamową promującą ekspansję firmy wydobywczej. Więc problem konfliktu cywilizacji z kulturami pierwotnymi, żyjącymi w pełnej (dosłownie) symbiozie z naturą, pojawia się jak najbardziej logicznie. Dla Indian samo posiadanie ziemi jest równie absurdalne jak prawo własności powietrza. A co dopiero wydobywanie czegokolwiek. „Nic, co czyni człowiek, nie jest całkowicie bezpieczne” mówi wódz Nawajów.  Nic dziwnego, że na końcu pojawia się ich Bóg, który niczym Godzilla wkracza do amerykańskiego miasta - to już niemal profetyczna zapowiedź spełniającej się dziś w sposób bardzo konkretny apokalipsy. To, że film rozpoczyna się od niezwykłych, pierwotnych bardzo pejzaży ze stanu Utah i kończy zagładą miasta (marzenie załamanego Ecasa: „czekanie na ostateczne trzęsienie ziemi, które zetrze to miasto w proch”, marzenie, które, jak wielu twórców, tylko na kartach powieści może się spełnić), mogłoby sugerować, że to jest najważniejszy jego temat. Nie przesądzam. Zresztą już w tych pierwszych ujęciach trudno wskazać moment przekroczenia tego, co obiektywnie postrzegane. Ecas w jednym z pierwszych ujęć jest już w drodze ku swej opowieści. I to może być jeszcze realne odzwierciedlenie rzeczywistości. Ale już moment, gdy Indianin niszczy piaskiem pustynnym bankomat (bankomat jako symbol współczesności jeszcze jest nośny, choć przyszło mi do głowy, że coraz rzadziej z niego korzystamy i być może niedługo stanie się takim samym reliktem przeszłości jak budki telefoniczne… trudno w to uwierzyć, ale…)? Już nie wiemy, czy to w jego głowie, czy może nie – może ta sytuacja właśnie stała się inspirująca dla jego wyobraźni; bliski musiał mu być ten symboliczny gest zniszczenia, skoro nie posiada komórki ani komputera. Może w tym momencie w jego głowie opowieść o Taurosie splotła się z konfliktem między naturą a cywilizacją współczesną? Po chwili zasypia i mamy do czynienia z ujęciami z powietrza niczym z prologu 8 i pół (bo przecież to wzorzec z Sevre dla utworów o zmaganiu się z powstającym na naszych oczach dziełem). Rano, po przebudzeniu, stojąc przy drodze spogląda w niebo (częste bardzo wertykalne jazdy kamery wychodzące z przyziemności) na wznoszącego się ptaka a już w następnym ujęciu widzimy go stojącego na szczycie góry… i tak co rusz moglibyśmy zadawać pytanie o subiektywizm/obiektywizm narracji (bo może to w tym momencie zrodziła się opowieść o bogaczu mieszkającym na szczycie?). O to, jakie znaczenie mieści się w cięciu montażowym. Najbardziej oczywista jest scena kończąca prolog, gdy Ecas wyjmuje z samochodu swe potężne biurko i zaczyna pisać spoglądając na szczyt góry, na którym zaczyna jaśnieć niewidoczna (nieobecna?) wcześniej siedziba Taurosa. Po czym cięcie i tablica z tytułem rozdziału pierwszego Tauros i następuje mroczna scena z zakapturzonym, jedzącym jabłko człowiekiem zagubionym w świecie noir … punkt wyjścia opowieści Ecasa o niejednoznacznej naturze wielkich tego świata (znowu banał czy też mit z głowy tych, co u podnóża schodów tworzą marzenie o carze, który niczym syn boży schodzi między maluczkich).

Można tak scena po scenie, można też od czasu do czasu powracać i za inną nitkę pociągnąć. Nawet jeśli uznamy, że w filmie przerost formy albo że banał, to wart na pewno tego, by z nim pogaworzyć. Dla przykładu na koniec jeszcze jedna scena. Terapeuta radzi Ecasowi, by poczucie absurdu zwalczył np. tym, że weźmie patelnie i garnki na spacer. I on to robi. Przywiązuje do nóg szereg blaszanych naczyń i wspina na stromy szczyt, na którym wieje niczym w Pikniku pod Wiszącą Skałą. Lecz już pierwsza porażka powoduje, że rezygnuje i odwiązuje obciążenie. Zupełnie inaczej niż Rodrigo Mendoza z Misji, który nawet nie pozwolił sobie pomóc i dotarł na szczyt, na którym dopiero wyzwolił się z balastu czyli rycersko-zbójeckiej przeszłości. Takie małe porównanie dylematów współczesnego pisarza symbolizowanych przez garnuszki z bratobójcą, łowcą niewolników. Balast, który już w Psie andaluzyjskim jako unieruchamiające nas przywiązanie kulturowe ukazane zostało. Już ta scena wyraźnie pokazuje, że Majewski ma dystans do swego bohatera i że na twory jego wyobraźni warto spoglądać z dystansu. Bo jeżeli stal nierdzewna, z której zrobione są garnuszki, są jego najistotniejszym obciążeniem kulturowym, z którym nie potrafi sobie w dodatku poradzić; jeżeli ambicja każe mu myśleć o stromych szczytach, ale determinacji brakuje, to żenujące nieco…

A można o tym filmie zupełnie z innej strony.

  

wtorek, 20 października 2020

Hybrydowo

Sytuacja pandemii w zauważalny sposób wpłynęła także na nasze słownictwo, które zostało wzbogacone o słowa, które albo w ogóle, albo rzadko wcześniej były używane (choć dziś ich znaczenie także mogło podlegać modyfikacji). Jak to ktoś powiedział, „język wziął sytuację pod lupę”. Wyliczę kilka (może koleżanki polonistki i ich koledzy wykorzystają je twórczo na lekcji hybrydowej bądź zdalnej): plandemia, antycovidowiec, koronasceptyk, covidianie, covidioci.

Należę do zakonu covidian i nie mam problemu, by kaganiec zwany maseczką mimo pewnego dyskomfortu nosić. Więcej - dostrzegam w sytuacji pandemicznej pewne zalety. Dzięki hybrydowej (nie pamiętam, bym kiedykolwiek tego pojęcia używał, a od pół roku nagminnie) organizacji festiwali, w tym oczywiście FKA, mogę uczestniczyć w całym szeregu imprez bez wychodzenia z domu (oszczędności znaczące i nie do pogardzenia w mojej sytuacji finansowej). Mam nawet taką nadzieję, że po powrocie do tak zwanej normalności (niestety wszystko wskazuje na to, że będzie to powrót do tej nienormalności, którą mieliśmy przed pandemią – nadzieje na to, że doświadczenie pandemii wpłynie na zmiany w ludzkiej mentalności, nie mówiąc już o funkcjonowaniu systemów społecznych [tym bardziej, że bogaci dzięki wirusowi stali się jeszcze bogatsi],  okazały się bardzo naiwne) organizatorzy festiwali nie zrezygnują z hybrydowej formy.

Utwierdził mnie w tej nadziei jeden z paneli dyskusyjnych mających miejsce podczas Festiwalu Kamera Akcja: Nowy porządek. Streamerzy (i nie chodzi tu o sztuczną przynętę używaną do połowu ryb…) vs reszta świata. Można powiedzieć, że covid-19 stał się jednym ze zwolenników streamingu, przyśpieszył procesy, które i tak wszyscy dostrzegali. Spowodował też, że nie jesteśmy skazani tylko na Netflixa (dzięki panelowi trafiłem na platformę Dafilms, platformę z filmami dokumentalnymi, o której już wiem, że się z nią zaprzyjaźnię, gdy tylko zadbają o polskie napisy), że takie platformy jak Think Film na stałe zwiążą się z Festiwalem Kamera Akcja i z treściami i filmami, które wypełniły nam cztery dni począwszy od 15 października, będziemy mogli obcować przez cały rok (tutaj mała uwaga praktyczna dotycząca wątpliwości związanych z tym, ile platform streamingowych przeciętny odbiorca jest w stanie zaabonować: należę do tej zdecydowanie uboższej części klasy średniej i mam prosty sposób – płacę za miesiąc, oglądam, co jest do obejrzenia i zawieszam opłaty, by powrócić np. po dwóch miesiącach, a w tym czasie przerzucam się na inną platformę… bez przesady, przecież już opłacając jednocześnie dwie z nich, nie jesteśmy w stanie obejrzeć, tego, co nas interesuje). I nie chodzi tylko o filmy a o ich opakowanie – dyskusje, analizy, wideoeseje.

Czy o takie rozmowy, jak ta o książce Michała Pabisia-Orzeszyny Zwrot historyczny w badaniach filmoznawczych, która także ostatniego dnia festiwalu miała miejsce. Raczej nie starczy mi czasu czy też kompetencji, by tę książkę przeczytać, ale sądy sformułowane podczas tej rozmowy bardzo we mnie rezonowały. Możliwość nieortodoksyjnego spojrzenia na historię filmu, poszukiwanie innego klucza do porządkowania dorobku 10 Muzy niż z perspektywy arcydzieł przemawia do mnie. Kilkakrotnie już na tym blogu pisałem o naszej skłonności do postrzegania ludzkiego życia w perspektywie narracji zmierzającej do punktu, w którym akurat jesteśmy. Nie będę tego rozwijał, bo pewnie jeszcze nie raz w tym moim pisaniu wątpliwości związane z takim sposobem na poszukiwanie sensu w tym, co nam się zdarza, się pojawią. W rozmowie z Orzeszyną pojawiły się pojęcia fabularyzacja historii filmu oraz perspektywa sceny końcowej. Mam wrażenie, że oznaczają one coś bardzo podobnego, jeśli nie tożsamego do tych moich myślątek dotyczących ludzkiego życia.

Można mówić o filmie, biorąc za punkt wyjścia stopień wydrenowania Nowego Orleanu przez Hollywood (przykład przytoczony w rozmowie festiwalowej właśnie), ale można przyjrzeć się temu, co na zapleczu produkcji takich atrakcyjnych dzieł jak Kill Bill się dzieje. I to też będzie wiedza filmoznawcza. A o tym też jest Asystentka (reż. Kitty Green), film oczywiście z FKK (o jakimś filmie wypada chyba wspomnieć w tym nomadycznym wpisie), o którym przede wszystkim w kontekście ruchu Me Too się mówiło i słusznie. Lecz ja dostrzegłem jeszcze duszną atmosferę biura stanowiącego przedsionek Hadesu, w którym mityczny, nigdy niepojawiający się na ekranie, jak starotestamentowy Bóg groźny, sprawuje niewidoczną władzę producent i którą jakoś trudno połączyć z ekscytacją towarzyszącą oglądaniu powiedzmy Gangów Nowego Jorku. Jane, bohaterka filmu, w przekonaniu rodziców (a i pewnie wielu, bardzo wielu innych, którym nie dane było otrzeć się o tego rodzaju klimaty)  chwyciła pana Boga za nogi (tego Boga), są z niej dumni. Jej twarz odzwierciedla jednak zupełnie co innego. Spojrzenie z tej perspektywy na historię filmu prowadzi niektórych do locdownu, fundują sobie zakaz wychodzenia na niektóre produkcje. Filmożercom, takim jak ja, to nie grozi. Choć jest to moralnie dwuznaczne. A czy ma to coś wspólnego z hybrydowym modelem sądów moralnych?


niedziela, 18 października 2020

Zwodnicza pokusa opowieści



Szczególną formą zdawania relacji z tego, co na przeróżnych ekranach, tych większych i tych całkiem małych, oglądamy, są wideoeseje. Żyjemy w tych szczęśliwych czasach, w których dostęp do filmów jest tak prosty, że zmontowanie z ich fragmentów wypowiedzi dotyczących najprzeróżniejszych tematów jest bardzo kuszące, żeby nie powiedzieć prowokujące… Kreatywność autora może się objawiać już na poziomie wyboru motywu. Choć nie jest to decydujące, bo przecież nadal można odkrywczo spojrzeć na obecność w obrazach filmowych ciała kobiecego, a bardzo banalnie przedstawić sposoby filmowania dymu z komina. Pokusa wielka, lecz mężnie stawiam jej czoło i wciąż wybieram pisanie. Póki co jestem konsumentem obrazów, co może nie świadczy o mnie pozytywnie, ale cóż... 

 

W tym roku na Festiwalu Kamera Akcja można obejrzeć, dostępne zresztą także internecie, kilka tego rodzaju wypowiedzi Patrycji Muchy. Zaletą wideoesejów jest między innymi możliwość skrótowej (Na wyrywki - tak brzmi tytuł projektu Muchy) powtórki z historii filmu (co dla mnie niezwykle istotne, bo już wielokrotnie na tym blogu o mej kiepskiej pamięci wspominałem, więc powtórek nigdy nadto), ale też mają one wartość inspirującą, bo podsuwają tytuły, o których się zapomniało albo nie wiedziało, więc oglądanie przyszłe projektują. Jest to powtórka z historii podporządkowana tematom i motywom, jak np. miasto, dojrzewanie (kusiło mnie, by krytycznie o tym wideoeseju, bo dojrzewanie jest pojęciem, które często w sporach i kłótniach instrumentalnie jest traktowane - nazbyt łatwo można komuś, kto podejmuje decyzje przez nas niezrozumiałe lub w naszym przekonaniu wymierzone w nas właśnie, zarzucić niedojrzałość… temat, do którego pewnie kiedyś…) czy jedzenie (Patrycja Mucha na polskim kinie się skupia). I gdy tak oglądałem te pomysłowo zmontowane wypowiedzi przypomniała mi się moja belferska przeszłość. Te lekcje w klasie maturalnej szczególnie, gdy powtórki z literatury takim właśnie porządkiem czynione były. I skuszony nieco, oglądając filmy festiwalowe, łączyć je zacząłem, spajając kluczem tematu... czasem luźno bardzo, ale to przywilej eseju. Tak po szkolnemu troszkę właśnie.


Poza takimi oczywistymi, jak miłość czy dyskryminacja, pojawił mi się inny, wydaje się, że aktualny bardzo a stary jednocześnie: zwodnicza pokusa ludzkich opowieści.
Performatywna moc słowa. Starożytni retorzy zwracali uwagę na etyczny wymiar postawy mówcy, który posiadł środki skutecznego oddziaływania na słuchaczy. Już wtedy nie bardzo się tym przejmowano. A dziś, gdy sposobów docierania do odbiorcy przybyło, a nadawca skryć się może za medium skuteczniej niż kiedykolwiek, świadomość pokus winna być tym większa. 


Dwa bardzo różne filmy, ale o uleganiu fałszywej narracji na Festiwalu Kamera Akcja obejrzałem. O jednym już słów kilka było - Tylko zwierzęta nie błądzą (reż. D. Moll)... 
Armand, ukryty w postkolonialnej francuskojęzycznej Afryce, skryty za ukradzioną tożsamością , może dzięki portalowi randkowemu skutecznie zwodzić i wykorzystywać finansowo Michela, mieszkańca francuskiej prowincji. W takim wypadku nie mamy oczywiście do czynienia z typowym snuciem opowieści, jak np. w Siostrze (o której za chwilę), lecz z budowaniem czegoś, co w filmach o szpiegach nazywamy legendą, czyli kreowaniem, w tym wypadku na bieżąco, swojej biografii, w której istotnym elementem stają się dramatyczne momenty skłaniające zmanipulowanego wielbiciela do wysyłania kolejnych pieniędzy. Można by powiedzieć, że nic nowego pod słońcem, szczególnie w kraju Jerzego Kalibabki, zawodowego uwodziciela. Warto jednak zdawać sobie sprawę, jak niebezpieczeństwo żerowania na ludzkim poczuciu niespełnienia wzrosło w czasach internetu, gdy osoba po drugiej stronie może różnić się wszystkim, nawet płcią, od fantomu, który skutecznie wykreuje nam w głowie. Zakończenie tego filmu, po spuszczeniu kurtyny i ujawnieniu przestępstwa, gdy Michel ponownie się loguje na portalu nawiązując kontakt ze zdemaskowanym Armandem, wyraźnie wskazuje, że samotność współczesnego człowieka jest tak dojmująca, że godzi się na fantomowe źródło życiowej satysfakcji (można by to zakończenie metaforycznie potraktować, jako szerszą figurę bycia człowieka w relacjach z drugim człowiekiem).

Zdecydowanie bardziej tradycyjną formę, bo związaną z bezpośrednim słownym przekazem, pełni opowieść w bułgarskim (nie pamiętam, kiedy poprzednio w kinie z tym krajem miałem do czynienia, więc plus dla selekcjonerów festiwalu) Svetly Tsotsorkovej Siostry. Bohaterka filmu niemal bez przerwy konfabuluje, wymyśla przeróżne historie i dopóki zmiękcza serce turystów, którzy są skłonni pod wpływem opowieści rodem z kina gangsterskiego kupić gliniane figurki imitujące starożytne znaleziska, jesteśmy jej w stanie wybaczyć i tylko się uśmiechnąć. Szczególnie, gdy poznajemy jej otoczenie, w której „pospolitość skrzeczy [...] pospolitość tłoczy/ włazi w usta, w uszy, oczy”. Lecz bohaterka nie zna granic w pragnieniu narzucenia banalnej rzeczywistości nieco bardziej atrakcyjnego wyobrażenia i gdy się orientuje o krzywdzie wyrządzanej bliskim, wydaje się być już za późno. Na uwagę zasługuje szczególna rzecz: najbliższe otoczenie wprawdzie irytuje się obcując z dziewczyną otulającą się przedziwnymi opowieściami, ale jakoś ją toleruje. Prowadzi to jednak do tego, że gdy przekonuje ich do uwierzenia w ewidentnie prawdziwą wersję rzeczywistości, nikt jej nie wierzy (co niektórzy politycy winni o tym pamiętać, ale dziś, mimo że temat aż się prosi, na tej złośliwej konstatacji poprzestanę). 

Filmy różnią się niemal pod każdym względem. Forma opowieści mającej na celu manipulowanie rzeczywistością też jest w nich zupełnie inna. Ale przecież w obydwu twórcy fałszywych narracji czynią to dla osobistego zysku, dostrzegamy przyczyny w ich sytuacji bytowej a także w jednym i drugim budowanie alternatywnej rzeczywistości prowadzi do skrzywdzenia innych ludzi. Wbrew pozorom w ogóle nie oceniam tych, którzy performatywną zdolność opowieści wykorzystać potrafią. Tym bardziej, że można by przecież metaforycznie  (jak ja to lubię) do tego podejść i odnieść te historie do naszej sytuacji egzystencjalnej, której niewątpliwą cechą jest tkwienie w, jak to się dziś ładnie nazywa, bańce narracyjnej. Poprzestanę na tym, że chodziło mi tylko o skojarzenie, tak jak by mogło to się zdarzyć w wideoeseju, w którym oczywiście jeszcze troszkę innych fragmencików, jak choćby Fanny i Aleksander Bergmana, mogłoby się pojawić, filmów niekoniecznie stawianych obok siebie jeśli chodzi o tematykę. Bo w tych fajniejszych wideoesejach chyba właśnie o to chodzi.

 

 


piątek, 16 października 2020

O genologii słów kilka

 



Można by zacząć od klasyfikacji gatunkowych, z którymi mamy do czynienia między innymi na filmwebie. Dla wielu jest to pierwsze kryterium decydujące o wyborze filmu na jesienny wieczór. I wielu przekonało się, że może to być kryterium wielce mylące. Wiele o tym napisano a i tak jakoś do gatunków przyzwyczajeni jesteśmy. Do klasyfikowania.

 
Ale czy warto się czepiać? Przecież określeń gatunkowych jest niewiele, a rozmaitość ludzkich pomysłów na rozwiązania narracyjne ogromna (wciąż jeszcze). A jakoś zaklasyfikować trzeba. Warto jednak od czasu do czasu o tym problemie pamiętać, by z niejakim dystansem traktować te podstawowe informacje o filmie.

 

Takim czasem czy miejscem, gdzie istnieje wysokie prawdopodobieństwo natknięcia się na film, którego genologiczna tożsamość jest problematyczna, to festiwal (na Nowych Horyzontach to już nawet się nie silę, by klasyfikować, boć przecie powstała nawet kategoria filmu nowohoryzontowego).Piszę o tym dlatego, że już pierwszego dnia Festiwalu Kamera Akcja (który hybrydowy jest tym razem i o tym też chciałbym słów kilka, ale dziś się zdyscyplinuję i przynajmniej w pewnych ramach trzymać się będę) obejrzałem dwa filmy, w wypadku których informacje zaczerpnięte z filmwebu (nie krytykuję tego szacownego portalu, regularnie z niego korzystam i cenię to sobie) mogły być nieco zwodnicze.

Zaczęło się od Jonathana Glazera i jego „komedii” Sexy Beast. W wypadku tego filmu sam krótki opis mógłby co niektórych zwieść a wręcz zniechęcić. Bo czyż informacja, że będziemy mieli do czynienia z gangsterem, który się wycofał, lecz starzy kumple nie odpuszczają, bo przecież są takie zawody, które nie kończą się emeryturą, no więc - czyż taka informacja nie jest tak naprawdę ostrzeżeniem przed towarem przeterminowanym? I jeszcze komedia kryminalna? Czyli kolejna depresja i schyłkowa rola tym razem Kingsleya? A jednak nie... śmiechu wprawdzie było niewiele, choć niektóre tyrady Don Logana swą przesadą a i czasem trwania wywoływały konsternację (to eufemizm jest) nie tylko u interlokutorów tegoż, ale i u widza, który i uśmiechnąć się mógł na boku, co jednak nie czyni z tego filmu komedii. Chyba. Może przyjemność przyglądania się grze aktorskiej łączącej dystans do gatunkowych schematów z naturalnością. Na pewno sprawność narracyjna ze zwrotami akcji ledwo podejrzewanymi. Błyskotliwość? No i zakończenie, bo to przecież jedna z zasad klasycznych poetyk: jeśli się dobrze kończy, to komedia. Co nie znaczy, że w środku jakaś specjalna pożywka dla śmiechu.

Jeszcze bardziej może co niektórych zmylić nazwanie thrillerem i kryminałem filmu Tylko zwierzęta nie błądzą Dominika Molla (festiwale to okazja do obejrzenia wielu przedpremier; problem z tym taki, że gdy za dużo się w nich uczestniczy, to później nie ma na co do kina). Wprawdzie zaczyna się od zaginięcia kobiety w jakimś ponurym pejzażu francuskiej prowincji, ale przecież oglądając ani nie skupiamy się na rozwiązaniu zagadki kryminalnej, ani też dreszcze emocji charakterystyczne dla thrillera nie są naszym udziałem. Więcej - na początku miałem wrażenie, że zmierzamy w kierunku jakiejś ponurej groteski. A zakończenie z kolei, niejednoznaczne, coś nieco mówiące nam o tym, jak pokręcona jest ludzka natura i jak samotni jesteśmy, mogłoby nawet za komediowe uchodzić. A w środku? To co lubię bardzo, czyli opowieść sieciowa, której jakość zawsze zależy od zręczności scenarzysty w łączeniu często nawet odległych bardzo wątków. Tu zawsze istnieje niebezpieczeństwo zbytniego wykorzystywania przypadku powodującego, że na przykład romans bogatego Francuza z przepiękną czarnoskórą kobietą łączy się z opowieścią o chłopaku zarabiającym na wykorzystywaniu naiwności białych samotnych mieszkańców francuskiej prowincji(ładnie to sobie tłumaczy, że odzyskuje kolonialny dług.... i coś w tym jest). Ale jak wiemy, zdarzają się różne rzeczy, nawet i takie przypadkowe zbiegi okoliczności, a przecież już dawno pożegnaliśmy się z jedną z zasad (znowu klasyka) Arystotelesowskiej poetyki, że lepiej opowiedzieć o tym, co się nie zdarzyło, ale jest prawdopodobne, niż o tym, co się zdarzyło, ale jest nieprawdopodobne. Nasze poczucie prawdopodobieństwa już się mocna przez te 2,5 tysiąca lat zmieniło.

Taki mój pierwszy dzionek na hybrydowym (już się przyzwyczailiśmy do tego słówka chyba) Festiwalu Kamera Akcja w Łodzi, w którym uczestniczę sobie nie ruszając się z Gdańska. Myśl ma skupiła się na felietonowej refleksyjce na temat gatunkowych nieoczywistości, z którymi na festiwalach obcujemy często a nie na analizie partyturowej Lewickiego, której też można na tym festiwalu posmakować, bo taka jego specyfika – łączy specyficzny repertuar z przyzwoitą dawką materiałów krytycznych (jeśli ktoś z festiwalu, czyta te moje myślątka, to prośba o umieszczenie materiałów z festiwalu w internecie… skoro już hybrydowa sytuacja zmusza do ich rejestrowania).