wtorek, 20 października 2020

Hybrydowo

Sytuacja pandemii w zauważalny sposób wpłynęła także na nasze słownictwo, które zostało wzbogacone o słowa, które albo w ogóle, albo rzadko wcześniej były używane (choć dziś ich znaczenie także mogło podlegać modyfikacji). Jak to ktoś powiedział, „język wziął sytuację pod lupę”. Wyliczę kilka (może koleżanki polonistki i ich koledzy wykorzystają je twórczo na lekcji hybrydowej bądź zdalnej): plandemia, antycovidowiec, koronasceptyk, covidianie, covidioci.

Należę do zakonu covidian i nie mam problemu, by kaganiec zwany maseczką mimo pewnego dyskomfortu nosić. Więcej - dostrzegam w sytuacji pandemicznej pewne zalety. Dzięki hybrydowej (nie pamiętam, bym kiedykolwiek tego pojęcia używał, a od pół roku nagminnie) organizacji festiwali, w tym oczywiście FKA, mogę uczestniczyć w całym szeregu imprez bez wychodzenia z domu (oszczędności znaczące i nie do pogardzenia w mojej sytuacji finansowej). Mam nawet taką nadzieję, że po powrocie do tak zwanej normalności (niestety wszystko wskazuje na to, że będzie to powrót do tej nienormalności, którą mieliśmy przed pandemią – nadzieje na to, że doświadczenie pandemii wpłynie na zmiany w ludzkiej mentalności, nie mówiąc już o funkcjonowaniu systemów społecznych [tym bardziej, że bogaci dzięki wirusowi stali się jeszcze bogatsi],  okazały się bardzo naiwne) organizatorzy festiwali nie zrezygnują z hybrydowej formy.

Utwierdził mnie w tej nadziei jeden z paneli dyskusyjnych mających miejsce podczas Festiwalu Kamera Akcja: Nowy porządek. Streamerzy (i nie chodzi tu o sztuczną przynętę używaną do połowu ryb…) vs reszta świata. Można powiedzieć, że covid-19 stał się jednym ze zwolenników streamingu, przyśpieszył procesy, które i tak wszyscy dostrzegali. Spowodował też, że nie jesteśmy skazani tylko na Netflixa (dzięki panelowi trafiłem na platformę Dafilms, platformę z filmami dokumentalnymi, o której już wiem, że się z nią zaprzyjaźnię, gdy tylko zadbają o polskie napisy), że takie platformy jak Think Film na stałe zwiążą się z Festiwalem Kamera Akcja i z treściami i filmami, które wypełniły nam cztery dni począwszy od 15 października, będziemy mogli obcować przez cały rok (tutaj mała uwaga praktyczna dotycząca wątpliwości związanych z tym, ile platform streamingowych przeciętny odbiorca jest w stanie zaabonować: należę do tej zdecydowanie uboższej części klasy średniej i mam prosty sposób – płacę za miesiąc, oglądam, co jest do obejrzenia i zawieszam opłaty, by powrócić np. po dwóch miesiącach, a w tym czasie przerzucam się na inną platformę… bez przesady, przecież już opłacając jednocześnie dwie z nich, nie jesteśmy w stanie obejrzeć, tego, co nas interesuje). I nie chodzi tylko o filmy a o ich opakowanie – dyskusje, analizy, wideoeseje.

Czy o takie rozmowy, jak ta o książce Michała Pabisia-Orzeszyny Zwrot historyczny w badaniach filmoznawczych, która także ostatniego dnia festiwalu miała miejsce. Raczej nie starczy mi czasu czy też kompetencji, by tę książkę przeczytać, ale sądy sformułowane podczas tej rozmowy bardzo we mnie rezonowały. Możliwość nieortodoksyjnego spojrzenia na historię filmu, poszukiwanie innego klucza do porządkowania dorobku 10 Muzy niż z perspektywy arcydzieł przemawia do mnie. Kilkakrotnie już na tym blogu pisałem o naszej skłonności do postrzegania ludzkiego życia w perspektywie narracji zmierzającej do punktu, w którym akurat jesteśmy. Nie będę tego rozwijał, bo pewnie jeszcze nie raz w tym moim pisaniu wątpliwości związane z takim sposobem na poszukiwanie sensu w tym, co nam się zdarza, się pojawią. W rozmowie z Orzeszyną pojawiły się pojęcia fabularyzacja historii filmu oraz perspektywa sceny końcowej. Mam wrażenie, że oznaczają one coś bardzo podobnego, jeśli nie tożsamego do tych moich myślątek dotyczących ludzkiego życia.

Można mówić o filmie, biorąc za punkt wyjścia stopień wydrenowania Nowego Orleanu przez Hollywood (przykład przytoczony w rozmowie festiwalowej właśnie), ale można przyjrzeć się temu, co na zapleczu produkcji takich atrakcyjnych dzieł jak Kill Bill się dzieje. I to też będzie wiedza filmoznawcza. A o tym też jest Asystentka (reż. Kitty Green), film oczywiście z FKK (o jakimś filmie wypada chyba wspomnieć w tym nomadycznym wpisie), o którym przede wszystkim w kontekście ruchu Me Too się mówiło i słusznie. Lecz ja dostrzegłem jeszcze duszną atmosferę biura stanowiącego przedsionek Hadesu, w którym mityczny, nigdy niepojawiający się na ekranie, jak starotestamentowy Bóg groźny, sprawuje niewidoczną władzę producent i którą jakoś trudno połączyć z ekscytacją towarzyszącą oglądaniu powiedzmy Gangów Nowego Jorku. Jane, bohaterka filmu, w przekonaniu rodziców (a i pewnie wielu, bardzo wielu innych, którym nie dane było otrzeć się o tego rodzaju klimaty)  chwyciła pana Boga za nogi (tego Boga), są z niej dumni. Jej twarz odzwierciedla jednak zupełnie co innego. Spojrzenie z tej perspektywy na historię filmu prowadzi niektórych do locdownu, fundują sobie zakaz wychodzenia na niektóre produkcje. Filmożercom, takim jak ja, to nie grozi. Choć jest to moralnie dwuznaczne. A czy ma to coś wspólnego z hybrydowym modelem sądów moralnych?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz