Sytuacja pandemii w
zauważalny sposób wpłynęła także na nasze słownictwo, które zostało wzbogacone
o słowa, które albo w ogóle, albo rzadko wcześniej były używane (choć dziś ich
znaczenie także mogło podlegać modyfikacji). Jak to ktoś powiedział, „język wziął
sytuację pod lupę”. Wyliczę kilka (może koleżanki polonistki i ich koledzy
wykorzystają je twórczo na lekcji hybrydowej bądź zdalnej): plandemia,
antycovidowiec, koronasceptyk, covidianie, covidioci.
Należę do zakonu
covidian i nie mam problemu, by kaganiec zwany maseczką mimo pewnego
dyskomfortu nosić. Więcej - dostrzegam w sytuacji pandemicznej pewne zalety.
Dzięki hybrydowej (nie pamiętam, bym kiedykolwiek tego pojęcia używał, a od pół
roku nagminnie) organizacji festiwali, w tym oczywiście FKA, mogę uczestniczyć w całym szeregu imprez bez wychodzenia z
domu (oszczędności znaczące i nie do pogardzenia w mojej sytuacji finansowej).
Mam nawet taką nadzieję, że po powrocie do tak zwanej normalności (niestety
wszystko wskazuje na to, że będzie to powrót do tej nienormalności, którą
mieliśmy przed pandemią – nadzieje na to, że doświadczenie pandemii wpłynie na
zmiany w ludzkiej mentalności, nie mówiąc już o funkcjonowaniu systemów
społecznych [tym bardziej, że bogaci dzięki wirusowi stali się jeszcze bogatsi], okazały się bardzo naiwne) organizatorzy
festiwali nie zrezygnują z hybrydowej formy.
Utwierdził mnie w tej
nadziei jeden z paneli dyskusyjnych mających miejsce podczas Festiwalu Kamera Akcja: Nowy porządek. Streamerzy (i nie
chodzi tu o sztuczną przynętę używaną do połowu ryb…) vs reszta świata. Można
powiedzieć, że covid-19 stał się jednym ze zwolenników streamingu, przyśpieszył
procesy, które i tak wszyscy dostrzegali. Spowodował też, że nie jesteśmy
skazani tylko na Netflixa (dzięki panelowi trafiłem na platformę Dafilms, platformę z filmami
dokumentalnymi, o której już wiem, że się z nią zaprzyjaźnię, gdy tylko zadbają
o polskie napisy), że takie platformy jak Think
Film na stałe zwiążą się z Festiwalem Kamera Akcja i z treściami i filmami,
które wypełniły nam cztery dni począwszy od 15 października, będziemy mogli
obcować przez cały rok (tutaj mała uwaga praktyczna dotycząca wątpliwości
związanych z tym, ile platform streamingowych przeciętny odbiorca jest w stanie
zaabonować: należę do tej zdecydowanie uboższej części klasy średniej i mam
prosty sposób – płacę za miesiąc, oglądam, co jest do obejrzenia i zawieszam
opłaty, by powrócić np. po dwóch miesiącach, a w tym czasie przerzucam się na
inną platformę… bez przesady, przecież już opłacając jednocześnie dwie z nich,
nie jesteśmy w stanie obejrzeć, tego, co nas interesuje). I nie chodzi tylko o
filmy a o ich opakowanie – dyskusje, analizy, wideoeseje.
Czy o takie rozmowy,
jak ta o książce Michała Pabisia-Orzeszyny Zwrot historyczny w badaniach filmoznawczych,
która także ostatniego dnia festiwalu miała miejsce. Raczej nie starczy mi
czasu czy też kompetencji, by tę książkę przeczytać, ale sądy sformułowane
podczas tej rozmowy bardzo we mnie rezonowały. Możliwość nieortodoksyjnego
spojrzenia na historię filmu, poszukiwanie innego klucza do porządkowania
dorobku 10 Muzy niż z perspektywy arcydzieł przemawia do mnie. Kilkakrotnie już
na tym blogu pisałem o naszej skłonności do postrzegania ludzkiego życia w
perspektywie narracji zmierzającej do punktu, w którym akurat jesteśmy. Nie
będę tego rozwijał, bo pewnie jeszcze nie raz w tym moim pisaniu wątpliwości
związane z takim sposobem na poszukiwanie sensu w tym, co nam się zdarza, się
pojawią. W rozmowie z Orzeszyną pojawiły się pojęcia fabularyzacja historii filmu oraz perspektywa sceny końcowej. Mam wrażenie, że oznaczają one coś
bardzo podobnego, jeśli nie tożsamego do tych moich myślątek dotyczących
ludzkiego życia.
Można mówić o filmie,
biorąc za punkt wyjścia stopień wydrenowania Nowego Orleanu przez Hollywood
(przykład przytoczony w rozmowie festiwalowej właśnie), ale można przyjrzeć się
temu, co na zapleczu produkcji takich atrakcyjnych dzieł jak Kill Bill się dzieje. I to też będzie
wiedza filmoznawcza. A o tym też jest Asystentka (reż. Kitty Green), film
oczywiście z FKK (o jakimś filmie
wypada chyba wspomnieć w tym nomadycznym wpisie), o którym przede wszystkim w
kontekście ruchu Me Too się mówiło i słusznie. Lecz ja dostrzegłem jeszcze duszną
atmosferę biura stanowiącego przedsionek Hadesu, w którym mityczny, nigdy
niepojawiający się na ekranie, jak starotestamentowy Bóg groźny, sprawuje
niewidoczną władzę producent i którą jakoś trudno połączyć z ekscytacją
towarzyszącą oglądaniu powiedzmy Gangów
Nowego Jorku. Jane, bohaterka filmu, w przekonaniu rodziców (a i pewnie
wielu, bardzo wielu innych, którym nie dane było otrzeć się o tego rodzaju
klimaty) chwyciła pana Boga za nogi
(tego Boga), są z niej dumni. Jej twarz odzwierciedla jednak zupełnie co
innego. Spojrzenie z tej perspektywy na historię filmu prowadzi niektórych do
locdownu, fundują sobie zakaz wychodzenia na niektóre produkcje. Filmożercom,
takim jak ja, to nie grozi. Choć jest to moralnie dwuznaczne. A czy ma to coś
wspólnego z hybrydowym modelem sądów moralnych?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz