czwartek, 22 października 2020

Nic, co czyni człowiek, nie jest całkowicie bezpieczne


O tym filmie jedni pisali, że pretensjonalny, inni (co nie jest sprzeczne) że przerost formy a treść banalna, zaś wśród wielbicieli twórczości Lecha Majewskiego dało się słyszeć, że się powtarza, że wcześniej głębiej a teraz zbliża się do widza (czytaj: komercjalizuje się), co doprowadziło do pewnej miałkości przekazu. Ponieważ często miałem trudności z odbiorem filmów tego reżysera, już wcześniej zastanawiałem się, czy ten urok wizualny podszyty gęstą siecią znaczeń kulturowych nie przysłania czasem przysłowiowej myszy. Po pierwszym obejrzeniu Doliny Bogów jak zwykle skonsternowany byłem, ale wtórne oglądanie (po roku) spowodowało, że chyba troszkę wdzięczny się zrobiłem reżyserowi za tę „komercjalizację”, bo jakoś dzięki temu poukładało mi się to wszystko w całość. Niewątpliwie fakt, że ten film stał się dla mnie czytelny, w przeciwieństwie do Onirici (czeka na ponowne oglądanie, więc może zmienię zdanie), świadczy ewidentnie o tym, że należę do tych niekompetentnych, do których elitarny twórca zniżyć się musiał (nie miałem nigdy co do tego wątpliwości, ale na szczęście już nie muszę stawać na palce). Zarzucano temu filmowi banał i wtórność. Pomijając już to, że wszystko już było, przesłaniem tego bloga (takim terapeutycznym, służącym tylko i wyłącznie piszącemu te słowa) jest nieprzejmowanie się wtórnością i banałem, przyznanie się, że punkt wyjścia do refleksji jest nieistotny, byleby ta refleksja była (nawet gdyby - powtórzę – wtórna i banalna [przecież nawet takiej coraz bardziej brakuje w otaczającym nas świecie]). Po tym toposie skromności, mającym na celu po raz nie wiadomo który przyznanie się do ignorancji, przyznanie umożliwiające mi nieskrępowane pisanie, przejdźmy ad rem.

Filmy, w których trudno oddzielić narrację subiektywną od obiektywnej, z góry skazane są na pewną swobodę interpretacyjną (pomijam już tak często ostatnimi czasy powtarzany sąd [niedawno, w krótkim odstępie czasu, powtórzyli to i Raczek i Szelc], że każdy z nas wychodzi z seansu ze swoim filmem w głowie, bo gdybym tak nie myślał, to nigdy bym nie pisał bloga). Czasami ekranowa wizja jest tak fascynująca i sugestywna, że niekoniecznie czujemy potrzebę, by świat przedstawiony porządkować (ja mam tak niekiedy z Lynchem). Podczas drugiego oglądania Doliny Bogów ułożyło mi się wszystko w całość, być może tylko moją całość, a już na pewno nie w pełni spójną całość (tak bywa z tego typu narracjami). Przynajmniej na poziomie narracji, bo jeśli chodzi o cały szereg odniesień, to wiadomo, że tego typu filmy stanowią swoisty egzamin dla widza ze znajomości kodu kulturowego. I nie mam wątpliwości, że im więcej czytamy, tym więcej satysfakcji z oglądania płynie. I jest to przyjemność mająca charakter w pewnym (czasami większym, czasami mniejszym, w zależności od wniosków, które wyciągnąć potrafimy z odczytania pozostawionego nam przez twórcę śladu, jeśli kończy się na zidentyfikowaniu tropu, to jest to tylko wiedza, której miejsce w myśliwskim leksykonie) stopniu snobistyczny.

Czy rzeczywiście przeszedłem ad rem?

A moja prosta (może prostacka, na pewno nieodkrywcza) teza jest taka, że wszystko, co widzimy na ekranie, to w głowie pisarza, Johna Ecasa. A w takiejże głowie, szczególnie, gdy proces twórczy towarzyszy patrzeniu na świat, miesza się to, co realistyczne, z tym, co nasza wyobraźnia, czasami wybujała, a i nieobojętna przecież jest i wiedza o świecie, na który patrzymy lub o którym piszemy (a granice między poszczególnymi elementami mgliste bardzo). Nawet żona mu zarzuca, że nieustannie fantazjuje na temat swojego życia. Narracyjnie w moim przekonaniu, historia ta  podporządkowana jest procesowi twórczemu pisarza przeżywającego kryzys małżeński i nie tylko, to wiadomo (i co z tego, że po raz kolejny, że już tyle razy? każdy następny wymieniony przeze mnie temat [nie wiem jeszcze, ile ich będzie] już był i to przecież dopiero jest banał). Ucieka on od tego codziennego problemu i najpierw zgodnie z zaleceniem terapeuty chodzi z zawiązanymi oczyma tyłem (taka metafora poszukiwań twórczych), później zabiera się za pisanie, a może tylko ogarnianie tego, co napisać by chciał. A ponieważ pracuje jako copywriter w Tauros Engineering i wyobrażenie właściciela firmy od dawna inspirowało go do napisania o nim opowieści (i tu taki oczywisty motyw korporacyjny odzwierciedlający fantomowe życie szefa korporacji, to nawet jako satyrę interpretować przecież można, ten boski przesyt, ta siedziba na wzór Olimpu… ech biedne te korpoludki z ich nową religią i milczącym Bogiem Ojcem, pretensjonalność tych obrazów to pretensjonalność mentalności pracowników Olivia Bussines Center a nie Majewskiego, satyra na ich marzenia o wielkości usprawiedliwiające to, że dają się zamknąć w klatce) , to nic dziwnego, że właśnie o nim opowiada. I wszystko, co z udziałem tej dekadenckiej postaci (Malkovich oczywiście) widzimy w filmie, należy wziąć w delikatny (bo nic nie jest pewne) nawias. Począwszy od tej dekadenckości właśnie. Bo przecież to oczywiste, że pisarz będący w kryzysie kreuje postać taką właśnie. Nawet fakt utraty przez najbogatszego człowieka żony w wypadku samochodowym jest problematyczny, bo przecież Ecas porzucony właśnie został i jego wyobraźnia ewidentnie rezonuje. Terapeuta mu zalecił: napisz powieść o najbogatszym człowieku świata, zawsze chciałeś to zrobić. To oczywiste, że tworzenie ma charakter terapeutyczny i tak można postrzegać to, co widzimy w filmie. Kompensacja.

Tauros wykupuje ziemię od Indian Navajo (trzeci wątek, po pisarzu w kryzysie i współczesnym obywatelu Kane’ie) a Ecas ma się zająć kampanią reklamową promującą ekspansję firmy wydobywczej. Więc problem konfliktu cywilizacji z kulturami pierwotnymi, żyjącymi w pełnej (dosłownie) symbiozie z naturą, pojawia się jak najbardziej logicznie. Dla Indian samo posiadanie ziemi jest równie absurdalne jak prawo własności powietrza. A co dopiero wydobywanie czegokolwiek. „Nic, co czyni człowiek, nie jest całkowicie bezpieczne” mówi wódz Nawajów.  Nic dziwnego, że na końcu pojawia się ich Bóg, który niczym Godzilla wkracza do amerykańskiego miasta - to już niemal profetyczna zapowiedź spełniającej się dziś w sposób bardzo konkretny apokalipsy. To, że film rozpoczyna się od niezwykłych, pierwotnych bardzo pejzaży ze stanu Utah i kończy zagładą miasta (marzenie załamanego Ecasa: „czekanie na ostateczne trzęsienie ziemi, które zetrze to miasto w proch”, marzenie, które, jak wielu twórców, tylko na kartach powieści może się spełnić), mogłoby sugerować, że to jest najważniejszy jego temat. Nie przesądzam. Zresztą już w tych pierwszych ujęciach trudno wskazać moment przekroczenia tego, co obiektywnie postrzegane. Ecas w jednym z pierwszych ujęć jest już w drodze ku swej opowieści. I to może być jeszcze realne odzwierciedlenie rzeczywistości. Ale już moment, gdy Indianin niszczy piaskiem pustynnym bankomat (bankomat jako symbol współczesności jeszcze jest nośny, choć przyszło mi do głowy, że coraz rzadziej z niego korzystamy i być może niedługo stanie się takim samym reliktem przeszłości jak budki telefoniczne… trudno w to uwierzyć, ale…)? Już nie wiemy, czy to w jego głowie, czy może nie – może ta sytuacja właśnie stała się inspirująca dla jego wyobraźni; bliski musiał mu być ten symboliczny gest zniszczenia, skoro nie posiada komórki ani komputera. Może w tym momencie w jego głowie opowieść o Taurosie splotła się z konfliktem między naturą a cywilizacją współczesną? Po chwili zasypia i mamy do czynienia z ujęciami z powietrza niczym z prologu 8 i pół (bo przecież to wzorzec z Sevre dla utworów o zmaganiu się z powstającym na naszych oczach dziełem). Rano, po przebudzeniu, stojąc przy drodze spogląda w niebo (częste bardzo wertykalne jazdy kamery wychodzące z przyziemności) na wznoszącego się ptaka a już w następnym ujęciu widzimy go stojącego na szczycie góry… i tak co rusz moglibyśmy zadawać pytanie o subiektywizm/obiektywizm narracji (bo może to w tym momencie zrodziła się opowieść o bogaczu mieszkającym na szczycie?). O to, jakie znaczenie mieści się w cięciu montażowym. Najbardziej oczywista jest scena kończąca prolog, gdy Ecas wyjmuje z samochodu swe potężne biurko i zaczyna pisać spoglądając na szczyt góry, na którym zaczyna jaśnieć niewidoczna (nieobecna?) wcześniej siedziba Taurosa. Po czym cięcie i tablica z tytułem rozdziału pierwszego Tauros i następuje mroczna scena z zakapturzonym, jedzącym jabłko człowiekiem zagubionym w świecie noir … punkt wyjścia opowieści Ecasa o niejednoznacznej naturze wielkich tego świata (znowu banał czy też mit z głowy tych, co u podnóża schodów tworzą marzenie o carze, który niczym syn boży schodzi między maluczkich).

Można tak scena po scenie, można też od czasu do czasu powracać i za inną nitkę pociągnąć. Nawet jeśli uznamy, że w filmie przerost formy albo że banał, to wart na pewno tego, by z nim pogaworzyć. Dla przykładu na koniec jeszcze jedna scena. Terapeuta radzi Ecasowi, by poczucie absurdu zwalczył np. tym, że weźmie patelnie i garnki na spacer. I on to robi. Przywiązuje do nóg szereg blaszanych naczyń i wspina na stromy szczyt, na którym wieje niczym w Pikniku pod Wiszącą Skałą. Lecz już pierwsza porażka powoduje, że rezygnuje i odwiązuje obciążenie. Zupełnie inaczej niż Rodrigo Mendoza z Misji, który nawet nie pozwolił sobie pomóc i dotarł na szczyt, na którym dopiero wyzwolił się z balastu czyli rycersko-zbójeckiej przeszłości. Takie małe porównanie dylematów współczesnego pisarza symbolizowanych przez garnuszki z bratobójcą, łowcą niewolników. Balast, który już w Psie andaluzyjskim jako unieruchamiające nas przywiązanie kulturowe ukazane zostało. Już ta scena wyraźnie pokazuje, że Majewski ma dystans do swego bohatera i że na twory jego wyobraźni warto spoglądać z dystansu. Bo jeżeli stal nierdzewna, z której zrobione są garnuszki, są jego najistotniejszym obciążeniem kulturowym, z którym nie potrafi sobie w dodatku poradzić; jeżeli ambicja każe mu myśleć o stromych szczytach, ale determinacji brakuje, to żenujące nieco…

A można o tym filmie zupełnie z innej strony.

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz