piątek, 12 lutego 2021

O męskim wstydzie

 

 

Nigdy w tym swoim pisaniu nie reagowałem na artykuły czy wywiady, które na bieżąco gdzieś tam czytane. A ostatnio kilka tekstów mi się znalazło, które dotyczą tematu coraz bardziej, i to już od jakiegoś czasu, spędzają sen z powiek (podobno dosłownie bezsenności zaczyna problem być przyczyną) wielu facetom. I te frustracje nie dlatego, że się o nich pisze, czy mówi albo pokazuje na ekranie, ale wynikają one z tego, że to się dzieje naprawdę i wielu gości doświadczać tego zaczyna. Kryzys męskości…

czy też, co wiąże się z tym oczywiście – czym męskie jest dzisiaj, a co niemęskie i źródłem wstydu więc u niektórych i frustracji

genderowy temat, więc na pewno niemiły wielu a już na pewno w szkole i uczelni dziś zakazany

Nie wiem, jak do tego doszło, ale bardzo długo nie dostrzegałem, że żyję w świecie, w którym role męskie i żeńskie są dość jasno, żeby nie powiedzieć – kategorycznie, podzielone (kiepski byłem w obserwacji rzeczywistości, skoro widziałem, że dziadek, nie z powodu wieku, sam herbaty nie potrafi zrobić, bo w kuchni to tylko babcia a jednocześnie nie miałem wątpliwości, że jeśli ja mam ochotę się napić, to po prostu musze sobie zrobić). Chyba po raz pierwszy zwrócono mi na to uwagę, gdy prasowałem pieluchy (tak, tak, kiedyś się prasowało) moich dzieciaków i jeden z moich kuzynów, widząc to, najpierw się zdziwił, a później zirytował, że robię coś, co do obowiązków kobiety należy. Męskie i żeńskie role. Gender w pełni krasy swej. Ja, stojący z żelazkiem nad deską do prasowania, byłem niewątpliwe przeciwieństwem Jamesa Bonda, znanego wtedy przede wszystkim z jakichś mitycznych donosów przenikających przez żelazną kurtynę. Minęło kilka dziesięcioleci, a wciąż chyba jest coś na rzeczy, skoro tyle się mówi o kryzysie męskości, o kulturowo przypisanych rolach, o męskim wstydzie. Minęło kilka dziesięcioleci, a do mnie dopiero dotarło, że ja powinienem się wtedy nad tymi pieluchami mocno zawstydzić, tyle że nie za bardzo wiedziałem, o co temu mojemu kuzynowi chodzi. I z pewną satysfakcją konstatuję, że ten mój ówczesny brak wstydu był zapowiedzią tego, że kryzys męskości może mnie zlekceważyć, o co nie mam do niego najmniejszego żalu.

W tle rozważań dotyczących tego tematu, i tak jest w tekście Marty Górnej Bond król obciachu w Gazecie Wyborczej, często pojawia się oczywiście James Bond i jego pożałowania godne relacje z kobietami. Dla jednych niestety są one nadal źródłem skrytej bądź nie tęsknoty (lub wręcz modelu, który nadal, mimo że ewidentnie w innej epoce funkcjonujemy, w życie próbują wcielić… co gorsza z akceptacją co niektórych przedstawicielek płci przeciwnej), dla innych – źródłem wstydu, że bycie facetem narzucało kiedyś tego rodzaju wzorce (niby niedościgły dla przeciętniaka, ale gdy ten i ów wcielał go w życie, wychodził z tego towar czekoladopodobny [Hłasko w jednym z opowiadań opisał sposób poruszania się mężczyzn wychodzących z kina po obejrzeniu jednego z tak zwanych męskich filmów w czasach, gdy między innymi John Wayne uchodził za tego prawdziwego… wzorzec był uwewnętrzniany całkowicie nieświadomie, co oczywiście jest zupełni normalne, to wyzwalanie się z niego {nie tylko z tego związanego z męskością, ale z każdego, a te przecież dziś z każdego dostępnego ekranu do nas} wymaga świadomego ukierunkowania woli i często kończy się porażką]), niezależnie od tego, jak bardzo lubimy Seana Connery’ego (szczególnie, gdy chcielibyśmy się zestarzeć w jego stylu [nie mam na myśli oczywiście ostatnich miesięcy czy też lat jego życia, dramatyczne okoliczności choroby nie wpłyną przecież na to, jak go zapamiętamy]). Autorka tekstu w Wyborczej wylicza, co stawało się powodem do wstydu dla bohaterów filmowych ostatnich kilku dziesięcioleci: bycie prawiczkiem (to tych młodych oczywiście dotyczy), skłonność do wyrażania własnych uczuć (aktualne chyba, no ja mam tak nadal, to znaczy wystrzegam się), niechęć do użycia przemocy, także w czasie wojny (co z zarzutem dezercji automatycznie się łączy); oczywiście obecny bardzo (czy nadal? wydaje mi się, że nieco to się zmienia na szczęście) był strach, by nie być uznanym za geja. Prawdziwy mężczyzna zawsze był też w pełni odpowiedzialny za rodzinę (chyba powinienem się cieszyć, że autorka artykułu umieściła to jako przykład pewnego wzorca czy też stereotypu z czasów minionych). Ten antywzorzec pozwala się domyślić wzorca. Jest to niewątpliwie typ tajemniczego zdobywcy (także kobiet) często lubującego się w agresji; można dodać, że raczej nie zobaczymy, by sam sobie robił herbatę czy jajecznicę, a kobieta, która mu towarzyszy ma tyle wolności, na ile dozwala Bóg człowiekowi – niby ją ma, ale gdy coś zrobi nie tak, to czeka ją piekło (oczywiście tu na ziemi, w tak zwanym zaciszu domowym [stosunki patriarchalne nie wzięły się znikąd]).

W wywiadzie, który udziela Maciej Stuhr Kamili Kalińczuk na podkaście Wysokich Obcasów goszczącym w radiu TOK FM, pojawia się pytanie dotyczące tego właśnie – jak sobie radzić z kryzysem, gdy już nie może być facet zdobywcą, cóż mu pozostało. I jak słucham tej rozmowy, to znowu się dziwię, że rzeczy, o których mówi aktor, są tak oczywiste. Nie zarzucam oczywiście Stuhrowi banału, doświadczam jedynie swoistego dysonansu na myśl o tym, że większość reprezentantów mej płci jest tak fatalnie skonstruowana, że trzeba jej uświadamiać tyle spraw. Że nie jest problemem lepiej zarabiająca partnerka (i że jest właśnie partnerką), że zmywanie naczyń, to nie wstyd (i w ogóle bycie męską kurą domową… jak to dziwacznie brzmi, a przecież, gdy nazwiemy mężczyznę lubiącego prace kuchenne czy szerzej domowe, kogutem – to raczej z tym odchodzącym do lamusa [mam nadzieję] wzorcem bardziej się będzie kojarzyło… taki przyczynek do rozmowy na temat nazw żeńskich i męskich), że chlubienie się spektakularnym podrywem poczynionym po pijaku, podczas gdy żona siedzi w domu, to wstyd a nie kolejne trofeum zdobywcy. Na histerię, niezależnie czyją, reaguję alergicznie, więc tym bardziej, podobnie jak Stuhr, trudno mi zaakceptować histerycznego mężczyznę. To chyba z tego starego modelu pozostało. I odpowiedzialność. Ale to też przecież nie do płci przypisywać powinniśmy; więcej – tak obserwując otaczający mnie świat, dochodzę do wniosku, że jest to cecha charakteryzująca bardziej kobiety. I może to być, nieuświadamianym być może, źródłem frustracji facetów, ich kryzysu. Zwraca uwagę też Stuhr na to, że chyba mężczyźni bardziej przeżywają, gdy kobiety podważają ich pewność siebie. Powiedziałbym, że w sposób bardziej widoczny reagują, kobiety często nadal z pokorą to przyjmują, zwłaszcza, gdy kochają. Na koniec ostatnie zdziwienie - że czuły i ciepły mężczyzna może być kojarzony ze wstydem.

Marta Górna, autorka artykułu w Gazecie, wymienia jednym tchem strach facetów przed porażką i ośmieszeniem. Wiadomo, że te dwie rzeczy mogą się łączyć, ale przecież nie muszą (tym bardziej, że ośmieszenie jest ogólne bardziej i dotyczy przecież wszystkich źródeł wstydu). Wydaje mi się, że spora liczba porażek, które w życiu poniosłem, jakoś mnie na nie uodporniła, doprowadzając wręcz do dominującego w moim życiu nastawienia negatywnego, które prowadzi do tego, że przegranej przeważnie bardziej się spodziewam niż sukcesu. Nie dotyczy to jednak ośmieszenia, szczególnie jeśli związane ono jest z relacjami męsko-damskimi. Lęk przed ośmieszeniem prowadzi do tego, że bywam zazdrosny, boję się zdrady. Bo bycie zdradzonym automatycznie rzutuje na moje poczucie męskości niestety, zdrada to ośmieszenie partnera (partnerki). I oczywiście łączy się to z tym moim myśleniem negatywnym – nastawienie na porażkę staje się źródłem podejrzeń o zdradę, a tu jesteśmy już jeden krok od zazdrości. Mimo że mam pełną świadomość, jak to jest rujnujące uczucie (stan?), pozbawione jednocześnie najczęściej jakiegokolwiek racjonalnego czy też opartego na rzeczywistości uzasadnienia, to i tak te emocje, związane pewnie z niską samooceną (i całą masą pewnie innych przyczyn), biorą górę i doprowadzam, często nawet bez wyraźnej przyczyny, do sytuacji, po doświadczeniu których pozostaje tylko gnijący osad wstydu na tak zwanym duchu. I cóż z tego, że to Szekspir w dużym stopniu uczył mnie życia (bądź też jego utwory niczym Sokratejski położnik pozwalały ujrzeć światło dzienne myślom i przeczuciom, które jakoś już we mnie gdzieś) i w takich utworach jak Otello, Cymbelin czy Opowieść zimowa unaoczniał mi destrukcyjny i nieracjonalny charakter tego stanu. Demon przeważnie brał górę.

Wstydzę się śmieszności, co doprowadza do zazdrości i następnie się to kumuluje, bo zazdrości wstydzę się tym bardziej, uznając ją za żenującą bardzo. Taki paradoks, nad którym dumam czasami, gdy o życiu sobie swym marnym bez łez (bo niemęskie)… więc zazdrość, zdrada, śmieszność w szekspirowskim wydaniu niebawem J


x

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz