środa, 20 lutego 2013

Sen o Apollonii


Apollonia w czasie wojny ukrywała żydów. W konsekwencji została zamordowana przez Gestapo. Pozostawiła osierocone dzieci. Jej syn wiele lat po wojnie odebrał w jej imieniu (!) medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Ofiara na ołtarzu wartości humanistycznych, na których ufundowana została nasza cywilizacja, została spełniona. O ofierze Apollonii napisała Hanna Krall - stała się też więc wzorem dla innych na tyle, na ile literatura ma jeszcze wpływ na ludzkie postępowanie.
Temat na film. Martyrologiczny. Poświadczający naszą wierność wartościom humanistycznym i humanitarnym w czasie marnym, którego pamięć (czyli sposób, w jaki naród go pamięta) ostatnimi czasy stała się powodem bluźnierczych konfliktów.
Ale nie film powstał a spektakl i to już dawno temu - bo ze trzy lata wstecz (a ja obejrzałem dopiero teraz, co dla mnie nie ma większego znaczenia). I okazało się, że polski teatr (ten nielubiany przez 'elity' władzy) o jedną epokę co najmniej zdystansował rodzimą kinematografię. Bo film poprzestałby pewnie na opowiedzeniu (daj boże atrakcyjnym) powyższej historyji i dowartościowani z sentymentalną łzą w oku z kina byśmy wychodzili.

Warlikowski nie opowiada historii; on stawia pytania; formułuje problemy; konstruuje obrazy znaczeń; wprowadza w rzeczywistość sensu - tym razem poświęcenia i ofiary (ale nie tylko). Los (i to w antycznym znaczeniu) Apollonii Machczyńskiej-Świątek uwikłany jest w szeroki kontekst naszej kultury (jak tu bloga pisząc wyzwolić się od ścieżki banału recenzji, jak tu siebie ze schematu wywieść... trudne to, gdy chce się utrwalenie obrazów pogodzić z ekspresją... gdy pisanie samym sobą chce być). Apollonia jest Alkestis, czy też Alkestis staje się Apollonią, a może Apollonia jest kolejnym wcieleniem Alkestis  (w obu rolach Cielecka, którą raz pierwszy na żywo ja i dobre to było patrzenie na nią jak wciela się), która ofiarę z życia swego za męża Admosa składa. Po co? Dlaczego? Z miłości? Jak można kochać kogoś, kto ofiary takiej oczekuje? A może warto odejść, gdy się uświadomi istnienie u ukochanego takich oczekiwań? (Apollonia nie chce powrócić do świata - tak rozumiem scenę szamotania się w Hadesie-szalecie Cieleckiej z Chyrą [błazeńskim Herkulesem wykonującym swą ostatnią pracę; czy to nie cztery lata temu obiegły plotkarskie strony zdjęcia Chyry upijającego się nieprzyzwoicie i opróżniającego swój moczowy zasobnik w miejscach publicznych? a to scena z tego spektaklu jest i gdy bulwarówki ekscytowały się a ludziska z dnia na dzień tylko takie skojarzenie z Chyrą utrwalały w swych, nawet często światłych - bo nawet wyrafinowani widzowie Nowych Horyzontów nie darowali sobie komentarzy odwołujących się do tych 'sensacji', gdy pojawił się na festiwalu wrocławskim trzy lata temu - umysłach, to może próby akurat trwały i w ten sposób twórcy uruchamiali jeszcze jeden kontekst wprowadzając w świat spektaklu ludzi niemających pojęcia o jego istnieniu ale w umysłach których ten sikający Herkules dokonuje redukcji bytu]; matka nie chce powrócić do dzieci... do syna, który przeklina jej poświęcenie, jej odejście; nazywa ją zdzirą i tyle dla niego warta jest ofiara pozbawiająca go rodzinnego ciepła wtedy, gdy kształtowały się fundamenty jego życia; 'gdy ocalasz jedno życie - ocalasz świat' - a co stało się ze światem dziecka, które porzucone przy ołtarzu całopalnym pozostało; a syn ocalałej Ryfki teraz w Palestynie ciąg dalszy narracji wojennej tworzyć będzie, bo dzieci wciąż przyglądają się i uczą [wymowne manekiny; tak być może postrzegamy dzieci obecne obok, gdy my wprawiamy się w rzemiośle wojennym ale i wtedy, gdy wpisujemy w ich umysły mitologię ofiary odprawiając nabożeństwa ku czci kolejnych klęsk narodowych]). Alkestis sama decyduje się na ofiarę i choć jej decyzja prowokuje do postawienia sobie pytania o źródła takiej narracji w mózgu jednostki, to egzystencja indywidualna niczym gęba (a jakże) w rękach naszych jest - co innego Ifigenia, której życie ojciec zdecydował się przehandlować za idee. Egzystencja za idee. Kilka milionów egzystencji za jedynie słuszną abstrakcję. I jest taka scena, gdy  zwycięski wódz powraca z tarczą i wszyscy zniewoleni przez ogłuszające dźwięki hymnu i barwy narodowe siedzą w niejakim skrępowaniu; bo to publicznie czy nie publicznie? widz jest czy go nie ma? choć w świetle i tak jakby oficjalnie... ale siedzi widz i nie daje wyrazu swemu przywiązaniu i czci do tego znajomego Mazurka, który niczym zapach kawy i zegar z kurantem czasy błogiego i jednoznacznego dzieciństwa przypomina...ale tu ta nasza melodyjna narodowa pieśń jakoś dziwnie agresywnie brzmi, nie do tańca prowokuje a do zgoła innych działań... a to początek spektaklu był (tak jakoś pierwsza godzina z tych czterech i pół) a już nikt nie rwał się do patriotycznych gestów, już bohaterskiego Agamemnona (Maciej  Stuhr, który w "Pokłosiu" rozlicza a u Warlikowskiego jest niejako po stronie drugiej, po stronie płci, której Bóg wynagrodził niebycie kobietą dając prostatę [źródło orgazmu] i wojnę - bo gendrowy jak zwykle Warlikowski i tym razem) niczym przedstawiciela wrogich wojsk postrzegać zaczął. I nie bez racji - bo po chwili zaczyna on przemawiać słowami narratora powieści Littella "Łaskawe", słowami gestapowca robiącego kabotyński rachunek sumienia o tyle uczciwy, że pozbawiony mocnego postanowienia poprawy: po zbrodni holokaustu nie można się poprawić - a czy można się poprawić, gdy było się niemym świadkiem, gdy się wiedziało, co pali się w piecach w Treblince i skąd ten dym zanieczyszczający powietrze?... świeże bądź co bądź na co dzień powietrze na tych naszych słowiańskich i swojskich polach... (ale i demagogię tego dyskursu obnaża Warlikowski każąc widzowi wysłuchać pseudozaangażowanego wykładu wojującej działaczki w obronie praw zwierząt, w którym farmy hodowlane porównane zostały do obozu koncentracyjnego - żadna postawa nie jest dla twórcy Teatru Nowego oczywista, chyba że myśląca i krytyczna; Warlikowski skrajne wnioski wyciąga z filozofii stojącej po stronie egzystencji, ale zdaje sobie jednocześnie sprawę, że jakakolwiek próba jej przełożenia na  środek wyrazu, narrację skierowaną do Drugiego, komunikat będący świadectwem może nie jest niemożliwa, ale stanowi dowód na ułomność środków, jakimi dysponuje człowiek nawet, gdy bywa artystą [i taką rozpaczliwą chciałoby się powiedzieć - "chciałoby się", bo przecież nie jest taka beznadziejna, skoro widzów tyle i stają oni na baczność nie wtedy, gdy Pieśń Legionów słyszy a wyrażając podziw twórcy spektaklu, gdy już czas na wyjście a wychodzić się nie chce, bo choć świat przedstawiony okrutny bardzo to to, co czyni z niego sztukę chciałoby się zachować i być w tym czy choćby obok - próbą jest też i stąd w tym spektaklu taka wielorakość języków i stylów] a może przede wszystkim wtedy, bo przeważająca część ludzkości za redukcją środków się opowiada nerwowo reagując [np. w czasie lekcji polskiego], gdy konfrontuje się ją ze złożonością i wielopłaszczyznowością języka, którym próbuje się ująć egzystencję ["ale to niepotrzebne komplikowanie jest" słyszę najczęściej] - czy to malejący zasób środków będących w ich powiedzmy władaniu zredukował egzystencję tej coraz większej ciżbie rwącej się do władania światem czy też zredukowana egzystencja nie potrzebuje skomplikowanych środków?).
Nie ma w spektaklu Warlikowskiego Abrahama i jego ofiary. Być może chciał on uniknąć wplątania się w dyskurs teologiczny. Bo żaden mędrzec od wiary przecież nie zareaguje, gdy z Agamemnona składającego w ofierze Ifigenię zrobimy nazistę, który wykombinował rozwiązanie ostateczne...no i Agamemnon nie był Żydem a Abraham ojcem założycielem wyznaczony został. Więc w spektaklu by się nie sprawdziło, a mi jednak do głowy przyszło to skojarzenie nomadycznym prawem. Bóg kontra egzystencja? Oj, już widzę te zarzuty o ignorancję... Bo to już jakaś gnostycka herezja by była...
No i tak wmanewrowani przez Warlikowskiego w sieć kontekstów stajemy przed pytaniem, po której stronie jesteśmy: czy Apollonii składającej swe życie w ofierze czy jej ojca, który nie wziął na siebie jej kary (czy winy?)?
Sen o Apollonii... a może takie marzenie, by jak najczęściej stawiano mi takie wyzwania wynagradzając nie sprawdziwszy wprzódy, czy podołam.

(Pierwszy mój post w Polskim Busie napisany i kończę, bo Gdańsk na horyzoncie i czas na piwo)

"Wyciągnęliśmy wnioski z tej lekcji, to się więcej nie powtórzy. Jesteście pewni, że wyciągnęliśmy wnioski? Jesteście pewni, że się nie powtórzy? I w ogóle jesteście pewni, że wojna skończona? W pewnym sensie wojna nie kończy się nigdy, albo też skończy się, kiedy ostatnie dziecko, urodzone w ostatnim dniu walk, dożyje spokojnie własnego pogrzebu, ale nawet wtedy wojna będzie trwać - w głowach jego dzieci, a potem w głowach dzieci tych dzieci..." (J. Littell "Łaskawe" - część monologu M. Stuhra czyli Agamemnona po powrocie spod Troi [dopisane już w domu oczywiście, bo pamięć moja wiadomo jaka]

(A)pollonia, reż. K. Warlikowski, Teatr Nowy

środa, 13 lutego 2013

Donoma - cokolwiek by to znaczyło

Kiedyś tam pisałem, że do tego filmu jeszcze wrócę. Po raz pierwszy oglądałem go we Wrocławiu, ale nie do końca (tak tam się czasami zdarza, gdy film długi a ma się rezerwację na następny seans; trochę już tęsknię za tą gorączką festiwalowych projekcji, za oderwaniem się, za ucieczką w świat pozornej fikcji). A film dostał nagrodę publiczności w roku 2012 na NH i tym razem moja opinia jakoś tam się zgadza z tą powszechną (jakoś tam ponieważ nie wiem, czy umieściłbym go na pierwszym miejscu; na pewno w czołówce). A do powtórnego obejrzenia skusiła mnie między innymi ambasada francuska, która zorganizowała  internetowy festiwal filmowy (i mam nadzieję, że inne ambasady pójdą w ich ślady, bo pomysł przedni; jeszcze kilka dni można skorzystać, a Polacy mają gratis).
"Donoma" (r. Djinn Carrenard), bo o tym filmie cały czas tu coś próbuję napisać, to film o miłości,  a jakże... ale także o religii i kilku innych rzeczach...
Wyjaśnienie tytułu znalazłem na filmwebie, niejaki Booyakash napisał: "Tytuł zapewne od nazwy grupy "Donoma Guerilla" www.donoma.fr; Tak na szybko, z tego co wyczytałem, to "DG" tworzą filmy niskobudżetowe. Donoma jest ich pierwszym filmem długometrażowym, podobno za 150 euro. Co do znaczenia, to znalazłem tylko tyle, że jest to imię damskie, indiańskie z plemienia Sioux, z miasta Omaha, Nebraska. Tłumaczone z francuskiego "Le soleil est là" co znaczy "Słońce jest tu" albo "Słońce jest tam", tego nie jestem pewien. Znaczenie na stronie angielskiej: "Sight of the sun".
Niestety, w opisie obsady zdjęć nie ma, więc nawet imion postaci nie mogę za bardzo przywołać. A jest ich wiele bardzo, bo to ten typ opowieści, w której kilka wątków równolegle sobie płynie zazębiając się czasami o siebie. 
Film niskobudżetowy, jak wyżej wspomniano, kamera w ręku w nieustannym ruchu, kamerzysta bardzo się stara, byśmy nie zapomnieli o jego obecności, ma się wrażenie czasami, że któryś aktor (aktorka) wypowie się wprost do kamery; dominacja półzbliżeń, blisko bohaterów jesteśmy czas cały, aktorzy chyba nieprofesjonalni, niektórzy grają tak, jakby nie do końca pamiętali swoje kwestie, jakby improwizowali na temat i choć to wszystko nienowe, to lubię takie kino, tak opowiadane historie (dlaczego zawsze  ma być nowe, skoro jest fajne, skoro działa, to wykorzystujmy... przynajmniej od czasu do czasu; poza tym filmy takie mogą skłonić co niektórych do wzięcia kamery do ręki i opowiedzenia czegoś - daj boże równie interesującego). A choć autentyzm obecny w tym obrazie konwencją już jest i dobrze wiemy, że i naturalność i spontaniczność zagrać można to czasami daję się uwieść tej prostocie (żyjemy w czasach, w których udawanie niedostatku - w tym wypadku technicznego - może być sztuką). 
O miłości?
Raczej o braku... jak zwykle zresztą ostatnio (choć Haneke potrafił opowiedzieć prawdziwie o jej istnieniu i mocy, ale dzisiaj prościej się konstruuje historie dotyczące jej dewaluacji, wielką sztuką jest pokazać prawdziwe uczucie i jednocześnie nie popaść w ton telenoweli czy komedii romantycznej, więc częściej oglądamy porażki usprawiedliwiając w ten sposób swoje niepowodzenia, łatwiej nam się utożsamić z tymi zawiedzionymi - a może nawet czasami czujemy się mądrzejsi od tych na ekranie, bo ich porażki są dla nas oczywiste i dziwi nas naiwność bohaterów; łatwo jest sobie zrobić dobrze cudzą frustracją; choć tacy twórcy jak Seidl mówiąc o chłodzie świata naszego uniknąć potrafią banału, więc nie o uogólnienia mi chodzi). 
A co mi po tym filmie pozostanie? poza paradoksalnie ujmującą nerwowością kadru i naturalnością w lekkiej nieporadności byciem postaci na planie?

Historia wrażliwego i słabego chłopaka maskującego swe lęki cynizmem i wulgarnością - a ponieważ on między innymi uczniem jest, to też taki akcent pouczający belfra: prawda znana od dawna, ale jakże często pod wpływem emocji zapominamy, że siedzący naprzeciwko nas buńczuczny młodzieniec w grubej nieprześwitującej, niemal antycznej, bo ciężarem także wielkim i to nieświadomym będącej, masce paraduje po świecie i ta nasza wiedza o nim nie do publicznego ujawnienia tej słabości zmierzać powinna a do... no właśnie, do czego? (by nie popaść w tani dydaktyzm i  nie zasugerować pedagogicznych rozmówek a la gabinet do prostowania młodych ludzi za pomocą 'szczerej' rozmowy) gdy na przykład poniżani przez niego jesteśmy?... spokój i dystans chciałoby się... Nauczycielka w "Donomie" straciła cierpliwość obnażając zagubienie Dacia a jednocześnie swoje dysfunkcje emocjonalne skryte pod pozorami panowania nad sytuacją (bliskie to mi belfrowi, oj bliskie).     

I ten czar ze "Snu nocy letniej", gdy Puk urokiem otacza pierwszego, na kim spocznie nasz wzrok po otwarciu oczu. 
Już chyba o tym pisałem: skoro wiązanie z kimś, kogo poznajemy, prowadzi na manowce, to równie dobrze możemy zawierzyć przypadkowi (cudowi?) i zaproponować układ (ładne słowo w odniesieniu do związku) a może swoistą grę pierwszej osobie, którą ujrzymy po otwarciu oczu właśnie. Dwa razy motyw ten w filmie ma miejsce. Za pierwszym razem wszystko układa się całkiem nieźle (choć w dużym stopniu sprowadza się do seksu) dopóki, dopóty nie zaczynają rozmawiać (bo gra polega na tym, że milczą i wydaje się, że to cementuje związek - złudna to i groteskowa prawda o naszych czasach) a właściwie gra ulega przerwaniu, gdy Dama wspomina (za pomocą  kartek się porozumiewają) o swym poprzednim związku. Nagle runął mur iluzji, okazało się, że mężczyzna, z którym bohaterka się związała, istnieje naprawdę, ma swą tożsamość, los, przeszłość... bo to chyba to, co najtrudniej nam zaakceptować: prawdę o istnieniu partnera niezależnego od naszych o nim wyobrażeń czy też projekcji. Nagle staje się Innym, Obcym i nasze uczucie okazuje się tylko Nasze właśnie a nie do kogoś realnie istniejącego. Gdy Fantom staje się Bytem tracimy grunt pod nogami. Takie mało delikatne przekłucie skromne kuli, w której bytujemy, kuli naszych projekcji o tym Naszym (?) świecie ("O! złota rybko w kryształowej bani,,/ Tłucz się o twarde brzegi niewidzianych granic;/ Mały kryształ powietrza, w którym pluszczesz skrzelą,/ Jest wszystkim, a świat cały nicości topielą" - to z "Kordiana" akurat). I tak kończy się cud Spotkania...
Ale motyw powraca.  Kolejny zagubiony bohater, chłopak z marginesu, mający jakieś rozboje na koncie. Nawrócił się, ale oczekuje znaku od Boga. Któregoś razu po otwarciu oczu (które zamykał modląc się) zobaczył wpatrzoną w niego młodą, ładną dziewczynę (jedna z głównych bohaterek - intrygował ją ten modlący się w pociągu chłopak i usiadła przed nim w pociągu celowo spotkawszy po długich poszukiwaniach). A dziewczyna opowiada mu o stygmatach i o lewitowaniu. Oczywiście wyśmiewa ją i jest wściekły na Boga, że wariatkę mu przysyła. Ona także się przekonuje, że facet, którego tak bardzo chciała poznać, odbiega od jej oczekiwań aż za bardzo.  I tu pojawia się bardzo fajny myk: subiektywizm kamery  zaczyna być już tak wielki, że zacząłem mieć wątpliwości, czy rzeczywiście dziewczyna nie ma zwidów i czy nie nadaje się do leczenia, jak już wcześniej jej to zaproponowała psychoterapeutka. Tylko, że wtedy bardziej jej wierzyłem, to pani lekarz jakoś tak niesympatyczna i zbyt racjonalna była; a zakończenie filmu pozostawiło we mnie niepewność co do pewności... świata przedstawionego.  I z tą wątpliwością pozostaniemy. Jeżeli chcemy twardo stąpać po ziemi, nie uwierzymy w opowieść o cudzie; a jeśli uwierzymy, może się okazać, że to historyja z domu waryjatów...