środa, 22 sierpnia 2012

Rozwidlajace się ścieżki miłości

Na Nowych Horyzontach miesiąc temu byłem i już nastąpiło zjawisko, którego najbardziej się obawiałem: od rana myślę o pewnym filmie i nie dość, że nie mogę sobie przypomnieć szczegółów (więc drugie oglądanie jest jak najbardziej wskazane, a ponieważ film ten chyba wśród widzów cieszył się w konkursie największym powodzeniem, to jest szansa, że będzie dostępny jakoś), to i z tytułem problem był duży i sprawdzić musiałem… „Donoma” (r. Djinn Carrenard)… A myślałem o nim w związku z innym filmem, który wczoraj obejrzałem („Wejdź w ten walc” – tak chyba by było po polsku) i który takiego banału jak miłość dotyczył. Oczywiście tego rodzaju sądy prowokacyjnie w ten sposób formułuję: gdy mówię o banale, to na myśli mam stereotypowość w traktowaniu tego tematu w większości dzieł sztuki popularnej (dla której oczywiście wzorem jest także stereotypowość panująca na co dzień w życiu – i dlatego lubię przyglądać się związkom, które od jakiś tam schematów odbiegają i są jeszcze w dodatku, albo bywają, szczęśliwe). „Donoma” i „Wejdź w ten walc” stereotypowe nie są. (No i teraz nastąpi próba przypomnienia sobie tego pierwszego, bo wprawdzie pisałem o nim, ale to był jeden z tych tekstów, który połknięty przez czarną dziurę został i już go nie odtworzyłem.) Przypominam sobie: Film złożony z kilku historii, co oczywiście z Altmanem się kojarzy i choć nie jest to nowatorskie już, to lubię tę formułę przechodzenia, przeplatania ludzkich losów, ukazywania ich wzajemnego splątania, nachodzenia na siebie – co zawsze wyzwala pytanie o przypadek i konieczność, pytania o prawa rządzące ścieżką naszego losu i jego powiązania z innymi (dlaczego w tym miejscu i w tym czasie i dlaczego w ogóle spotkaliśmy kogoś i czy z jakiejś tam koincydencji zdarzeń wyciągać należy dalej idące wnioski – temat powracający co i rusz w tym tutaj moim pisaniu, bo też i ja o tym problemie nie do rozstrzygnięcia często dumam i szereg zdarzeń z mojego życia stawiam w świetle tego problemu sobie: począwszy od tych, na które wpływu nie mamy [bo przecież większość rzeczy sama nam się zdarza] po te, które zainicjowaliśmy albo w które świadomie żeśmy wkroczyli [ale – kończąc te przydługie rozkminiania – niezależnie od tego jak jest, nie mam wątpliwości, że za wszystko, niczym Edyp, jesteśmy odpowiedzialni; choć niektórzy z mego zachowania mogliby czasami wyciągać zupełnie inne wnioski]). W tym filmie taki labirynt ludzkich relacji także ma miejsce. Widzimy, jak różnie uczucia się rodzą (wybuchają?), jak pokrętnie i dziwnie wpływają na ludzkie losy i jak przedziwnie się kończą (no i właśnie pamięć moja: żadnego z wątków nie pamiętam w całości, z każdego tylko jakieś błyski pozostały i ogólne wrażenie: prawda taka, że trzy razy trzeba się zastanowić, nim na ten lód wkroczymy; ale fajne i niebanalne motywy są tam właśnie i dlatego polubiłem ten obraz; np. dziewczyna, niczym bohaterka „Snu nocy letniej”, postanawia związać się z facetem, którego ujrzy zaraz po otwarciu oczu [to naprawdę fajne jest, bo skoro związki, które są wynikiem jakiegoś tam poznania czy też rozpoznania, o których zdecydował urok zewnętrzny a nawet i wewnętrzny {czy wręcz poczucie jakiegoś dusz związku i dialogu wręcz} się rozpadają czy też wchodzą w stan zawieszonej przez lata obojętności i zaniku czegokolwiek, to w sumie bez znaczenia jest z kim się wiążemy i ktoś totalnie przypadkowy może się okazać tym właściwym a przynajmniej nie gorszym niż ten, na którego się decydujemy pod wpływem, zdawałoby się komuś nigdy niegasnących uczuć] i oni później są ze sobą, ale ona postawiła taki warunek, że nie będą gadać ze sobą [rewelacja] i jak łatwo się domyśleć, wszystko kończy się z hukiem, gdy rozmawiać zaczynają [wiem, wiem – smutne to, ale podobał mi się pomysł ukazujący miedzy innymi to, że nie tak bardzo istotne jest to, z kim się wiążemy, bo istota naszych doznań i tak przede wszystkim ma swą siedzibę w nas samych a to, co na zewnątrz stymulatorem jest jedynie i co najwyżej idealnie pasuje do czegoś, co wpisał nam ktoś albo sami sobie przez lata mniej lub bardziej świadomie wykreowaliśmy i tylko odbicia tegoż lustrzanego w rzeczywistości poszukujemy wierząc, że to Platońska druga połówka nasza jakaś ]). Ale o „Donomie” jeszcze pewnie skrobnę, gdy ponownie sobie obejrzę (a nastąpi to na pewno), bo przypomnieć chcę sobie te przedziwnie rodzące się i zamierające uczucia ukazane moim zdaniem niebanalnie (choć nie było tam rozstania, które z „W chmurach” pamiętam: narzeczony porzuca swą kobietę smsa do niej wysyłając; taki znak czasu – choć oczywiście zawsze można powiedzieć, że w ten sposób oszczędza sobie i jej trudnych emocji [jakby ktoś miał wątpliwości – to ironia była: niezależnie od tego, jak wielkim cynikiem jestem, to tego rodzaju ucieczka tchórzostwem jest jakkolwiek poważnie byśmy ją tłumaczyli a już na pewno dowodem na to, że z naszymi uczuciami w stosunku do wcześniejszego partnera bardzo krucho zawsze było, skoro taki brak szacunku i odwagi przed spojrzeniem w oczy {a znam taki przypadek z życia: dziewczyna zleciła przyjaciółce, by w jej imieniu pożegnała – przez telefon – faceta…}]). Bo przecież punktem wyjścia tego wpisu był film, który wczoraj obejrzałem – także o splątanych uczuciach w niestereotypowy sposób ukazanych: „Take this Waltz” (r. Sarah Polley, Kanada; film także w jakimś sensie festiwalowy, bo w Poznaniu na „Transatlantyku” pokazywany był). To taka mniej banalna komedia romantyczna była: super szczęśliwe małżeństwo, pojawia się nowy facet (tu szereg przypadków, które oczywiście przypadkami nie są i wyzwalają myślenie magiczne, bo skoro uroczy ale i denerwujący [to niektórych podobno podnieca] nieznajomy okazuje się być sąsiadem z naprzeciwka, to chyba coś w tym jest [kto by tak nie pomyślał?]). Przypomniał mi ten obraz stary film Erica Rohmera „Moja noc u Maud” (J.L. Trintignant i F. Fabien), którego bohater spędza noc u kobiety, ciągle oczekujemy, że do czegoś dojdzie a tu nic… tylko gadali, sami pewnie też oczekując aż się coś zdarzy, co ich ku sobie pociągnie, ale nic takiego nie następuje; pozostaje napięcie oczekiwania – piękne… W filmie Polley dość długo z takim napięciem do czynienia mamy: w przeciętnym filmie już dawno by się skończyło w łóżku i ewentualnymi późniejszymi wyrzutami sumienia (no może przesadziłem…) a tu wyrzuty pojawiają się, mimo że do niczego nie doszło, ale sama myśl, że może dojść, sama świadomość pragnienia już jest wystarczającą przyczyną poczucia zdrady. I ładne jest to, jak bohaterowie krążą wokół siebie, jak co rusz próbują wejść w drogę temu drugiemu, niby przypadkowo (! – no właśnie, w jakim stopniu to, co przypadkiem zwiemy, sami prowokujemy; w jakim stopniu jest samospełniającym się naszym marzeniem, któremu na wszelkie sposoby pomagamy – choćby co rusz, niby przypadkowo zupełnie, wchodząc komuś w drogę…), co odzwierciedla niezwykła scena w basenie, gdy Margot i Daniel pływają pod wodą wokół siebie nie dotykając się, ale w ciągłym napięciu zbliżenia (bardzo fajny obraz tego, jak siebie poznajemy, zbliżamy się i uciekamy zanim…). A dziewczyna wydaje się być w małżeństwie spełniona; jednak okazuje się, że nawet w najszczęśliwszym związku po jakimś czasie pojawia się poczucie braku czegoś i gdy temu ulegniemy wpadamy w nałóg gorszy od alkoholizmu (to cytat z filmu), bo tego nieokreślonego pragnienia nie można zaspokoić i to co nowe (kuszące swą odmiennością, dające nadzieję na jeszcze większe spełnienie) staje się stare. I z takimi gorzkimi myślątkami twórcy filmu nas pozostawiają. Dawno temu o wiele mocniej opowiedziała o tym Liv Ullman (scenariusz Bergmana) w „Wiarołomnych” ale to nie komedia prawie romantyczna była. I tak jedna notka sprowokowała mnie do przypomnienia sobie aż trzech filmów… i to o miłości czy bardziej o tym, jak błądzimy na ścieżkach namiętności naszych…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz