środa, 8 sierpnia 2012

Odziany w cudze opowieści

Dzień trzeci. I dobrze jest bardzo. Lubię ten trans. Gdy przyoblekamy się w cudze opowieści bagatelizując otaczającą rzeczywistość (choć stopień przyjemności doznawanej w kinie w pełni uzależniony jest od tego, jak to cudze odzienie szyte jest na naszą miarę). Czy to forma ucieczki? Tak. Czy to forma terapii? Tak. Czy to zamiast życia? Tak. 3 razy tak negujące wartość rzeczywistości… no i co z tego? A dziś po raz kolejny Taviani (bracia Paolo i Vittorio) i „Kwiatuszek”. I tak codziennie przez te 5 dni (bo tylko tyle tu zaplanowałem, festiwal jest dwa razy dłuższy), codziennie Taviani (jakoś nieobecni w Polsce). Zastanawiam się… bo nie są to filmy rewolucyjne pod względem formy; po doświadczeniu Wrocławia można wręcz powiedzieć, że konserwatywne są (i to nie tylko pod względem formy moim zdaniem, choć usłyszałem już przeciwne opinie, ale po to założyłem kiedyś bloga, by dać sobie odwagę nieprzejmowania, narażając się być może na zarzut ignorancji – to ważne bardzo, bo na początku, gdy nikt tego nie czytał, rzeczywiście nie przejmowałem się i często laik ze mnie wyłaził, ale gdy już co niektórzy zaczęli poczytywać, to obserwator pojawił się we mnie i trudno bardzo olać opinię, trudno odważnie narazić się na zarzut ignoranctwa, „bo powiem coś głupiego”…[albo błąd zrobię, a tu panie polonista i kompromitacja niby jakaś…] – ale już dość tego toposu skromności…) Co w tym wypadku rozumiem przez konserwatyzm? Ano tradycyjną opowieść, w której mamy do czynienia z jasno nakreślonym wątkiem, wyrazistym bohaterem, czytelnym osadzeniem w czasie i przestrzeni. Można by powiedzieć, że tego oczekuje każdy przeciętny widz od kina, więc gdzie tu atrakcyjność braci Taviani miałaby być (choć przecież, jak ktoś potrafi sprostać tego rodzaju podstawowym wymaganiom, to już jest coś przecież)? Spróbuję nazwać to, co po trzech filmach mi się tułaczy po zwojach. Bracia opowiadają niespiesznie, dają czas na kontemplację obrazu (tym bardziej, że dużą wagę przywiązują do jego malowniczości: w „Kwiatuszku” jest to rozświetlona słońcem Toskania od czasów napoleońskich po współczesność) i zaprzyjaźnienie się z bohaterem (a jeżeli, tak jak w dzisiejszym filmie, jest ich stosunkowo wielu, to jest to ten jeden jakoś wyróżniony, czyli Massimo Benedetti wg mnie – ważne, że to jego historia spośród kilku opowiedzianych przede wszystkim mnie ujęła), no i dobór tematu oczywiście. A konserwatyzm to wartości przede wszystkim i one w tych filmach zawsze jakoś są obecne. Jakoś – bo niekoniecznie muszą być na planie pierwszym (jak np. w „Dzień dobry Babilonia”). W „Kwiatuszku” są generatorem zdarzeń ciągnących się przez 200 lat. One ciążą nad losem rodu niczym starożytne fatum (a skoro z tragedią skojarzenie się pojawiło, to i Homera przywołać trzeba jako tego, od którego bracia niewątpliwie wiele się nauczyli). Czym jest fatum? By belfersko nie przywoływać definicji podręcznikowych , zaryzykuję stwierdzenie, że jest to ciągnąca się przez pokolenia konsekwencja zbłądzenia bohatera (-ów) Zbłądzenie to oczywiście związane jest z powracającym periodycznie w kolejnych pokoleniach zaćmieniem umiejętności poruszania się w świecie wartości (nie przenosiłbym zbyt pochopnie tej blogowej definicji na grunt szkolny – choć mogłaby ona być impulsem do dyskusji… niestety akademickiej [więc nudnej i niepotrzebnej] z konieczności) . I w ten sposób znaleźliśmy się w świecie barci Tavianich. Zdarzenie, które zdecydowało o przeklętej historii rodu błogosławionych miało miejsce podczas wojen napoleońskich. I jak to zwykle bywa było splotem szeregu przypadków. Bohaterowie to młody, idealistycznie nastawiony do rewolucji żołnierz francuski oraz członkowie dumnej (czy to już hybris?) chłopskiej rodziny: piękna córka, zbuntowany syn, wierny wartościom ojciec i rozumiejąca swoje miejsce matka; istotnym bohaterem jest też skrzynia złota (a jakże - . jabłko niezgody rzucone przez boginię Eris niezaproszoną na ucztę). Gdy żołnierz odpowiedzialny za rewolucyjne złoto zapomina się w namiętnych ramionach (?... ustach raczej i piersiach itd.) Elizabeth, jej brat podprowadza skrzynię wypełnioną monetami. W momencie, gdy żołnierz ma ponieść konsekwencje swego zaniedbania (!) ojciec, nie wiedząc o niczym (to znaczy ani o miłosnych uściskach córki, ani o postępku syna) publicznie ogłasza, że skradzione złoto przyniesie hańbę wiosce i nawołuje do jego odnalezienia. Po powrocie do domu dowiaduje się o dwóch rzeczach: syn jest złodziejem, córka ladacznicą. Powinien zabić żołnierza (bo tego honor wymaga, ech, ten honor… ile on krwi już ludzkości napsuł a jaki względny jest jednocześnie), ale wydałby się postępek córki (hańba – kolejne cudowne słowo które wyznaczało drzewiej granice przyzwoitości… a i dzisiaj jeszcze nie straciło ono na swej demonicznej sile). Matka, ta praktyczna i zapobiegliwa siła w gronie rodziny, podsuwa proste rozwiązanie: żołnierz niech zginie z rąk własnych pobratymców (wisiał nad nim wyrok śmierci) a złoto przecież się przyda… tak też się staje, tyle że dopełnia tego przekleństwo rzucone na złodzieja przez zakochaną nieszczęśliwie córkę (a nie wie ona, że przeklina w tym momencie brata) Taki to jest niezwykle klasyczny, archetypiczny wręcz początek ciążącego nad rodem fatum, którego doświadczają kolejne pokolenia. I choć to nic nowego i w związku z tym w konwencji legendy opowiedziane – odziewamy się w tę opowieść na dwie godziny i jest dobrze. Niekoniecznie katharsis… nie oczyszczenie widza tu ważne a czystość historyji. A przecież nie jedyna to dzisiaj była ucieczka w wymyślone losy (żadnego dokumentu nie był wyjątkowo); nawet duża rozpiętość czasu i konwencji się pojawiła: od filmu noir z okolic końca lat 40. („Bezdroże” r. Edgar G. Ulmer; lubię ten gatunek i fajnie, że pojawił się film spoza kanonu, nieznany mi a zrealizowany zgodnie z konwencją, do której powracać lubię: czarno białe zdjęcia, fatalistyczny klimat, bohaterowie zmierzający zawiłą ale mimo wszystko przewidywalną drogą do fatalnego końca, a wszystko splątane w kryminalny wątek; a w tym filmie jeszcze brak pewności – bo narracja pierwszoosobowa – w jakim stopniu wkręcani jesteśmy przez bohatera, niepewność dotycząca wiarygodności świata przedstawionego; i pozostaje po obejrzeniu opar niepokoju co do jakości świata, w którym żyjemy, co do sił rządzących losem naszym wymykającym się racjonalnym ogarnięciom) po bardzo współczesną komedię liryczną z Wiśniewską i Dzięgielem („Piąta pora roku”, r. J. Domaradzki), o której pisać nie będę, bo to na rozluźnienie przed snem było (sympatyczne całkiem i w innych okolicznościach może i bym coś skrobnął, bo to o rodzącej się miłości 60-latków, a więc ta koszula coraz bliższa memu ciału się staje; historia, która niebawem i na moją miarę być może). No i jeszcze dwa, w wypadku których niedopasowanie lekkie odczuwałem (przyciasne czy za luźne? wpijało się miejscami bądź za dużo powietrza pozostawiało…). Rok 65 i czechosłowacka kinematografia z lat najlepszych („Diamenty nocy”, r. Jan Nemec), i temat okupacyjny. Ale w konwencji nie w pełni realistycznej, a nawet momentami surrealistycznej nieco myślę. Dwóch chłopaków ucieka przez las z transportu. Pojawiające się obrazy, odzwierciedlające ich wyobraźnię rozbrykaną pod wpływem głodu i zmęczenia; obrazy chwilami kojarzące mi się z Bergmanowskimi wizjami spowodowanymi zjedzeniem poziomek. Mam często problem z czytaniem tego rodzaju dzieł, bo nie wiem, na ile są przypadkowe, na ile jakichś treści poszukiwać powinniśmy ; choć przyznać trzeba, że, niezależnie od sensów, ich oddziaływanie duże było i nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że jakoś tak współcześnie bardzo to wyglądało momentami, jak jakiś film poszukujący środków wyrazu w stylizacji na przerobione już kiedyś konwencje (to też ciekawy problem dotyczący odbioru dzieła sztuki mógłby być do rozważenia: na ile, bez znajomości kontekstu, bylibyśmy skłonni co niektóre dzieła potraktować jako współczesne właśnie i jak zmienia się w tym momencie ich interpretacja – ale ja przecież czasami na blogu to robię [tym razem, ponieważ w Zwierzyńcu po raz pierwszy w namiocie o północy piszę, nie pozwolę sobie i szybciutko zmierzam do finału]). A na koniec szata barokowa, kojarząca się z Fellinim chwilami, a także z Kusturicą czy Tarantino, z Italii pochodząca: „Mozarella Stories”, r. Edoardo De Angelis. Opowieść o producentach mozarelli w konszachty z mafią wchodzącymi. W ten strój nie wszedłem; choć zabawny momentami był a także okrutny, to jakoś z boku obserwowałem tę historię i przywołuję ją tu już dla księgowego porządku (by reżyser mi nie umknął; bym mógł go sobie przypomnieć, gdy następną rzecz wykreuje [a przymierza się do Dostojewskiego]). Taka ta przymierzalnia dnia trzeciego była.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz