wtorek, 28 kwietnia 2015

O kategorii wiary w badaniach literackich


Mankell wykonał takie szkolne zadanie: dowiedziawszy się, że w jego ukochanym Mozambiku na przełomie XIX i XXw. pewna Szwedka prowadziła dom publiczny, który był niezwykle dochodowym interesem, bo owa pani płaciła od tego interesu ogromne podatki, postanowił dopełnić jej postać, stworzyć ją. Odpowiedzieć na pytanie, jak mogła się tam znaleźć i jak wyglądało jej życie. No i mam wrażenie, że z tego zadania tak po uczniowski nieco się wywiązał. Nie mówiąc juź o stylu (nie wiem, czy to nie kwestia tłumaczenia), który bardzo referencyjny jest, co nieco mi przeszkadzało szczególnie w momentach, gdy z mową pozornie zależną mieliśmy do czynienia. Wyobrażałem sobie reakcje Hanny i oczekiwałem pewnego emocjonalnego zaangażowania, choćby i nawet zagubienia (znalazła się przecież w całkowicie Innym świecie) a nie reporterskiego chłodnego wyrazu, który nazywa być może czasami stany ducha, ale nie daje im wyrazu. Nie wierzyłem Mankellowi w kreację głównej bohaterki. Ten brak wiary to chyba kwestia jakiegoś wewnętrznego przekonania dotyczącego odpowiedzi na pytanie: co czyni nas bardziej otwartymi na świat? co powoduje, że akceptujemy Inność? że odnajdujemy się po przestawieniu nas w zupełnie obce nam dekoracje? Pewnie są jakieś badania na ten temat, ale jakoś tak sobie myślę, że dziewczyna z odciętej od świata osady położonej na północy  Szwecji może mieć spore problemy czy wręcz poczucie  obezwładniającego chaosu po przestawieniu jej z mroźnej i surowej Północy do upalnej Afryki.  Chyba że się mylę, może nasze uprzedzenia wobec Inności stanowią kulturową narośl i im prostszymi ludźmi jesteśmy, tym mniej wrogości w nas wobec tego, co odmienne... i być może też o to chodziło Mankellowi: od tej strony skrytykować, niczym Rousseau, naszą cywilizację. Pokazać, że kultura jest źródłem cierpień szczególnie tych, którzy są dowodem na cudowną różnorodność świata naszego.
Chyba jednak bardziej do mnie przemawia przekonanie, że im bardziej pierwotni jesteśmy, tym większy lęk w nas wyzwala to, co odbiega od wzorca, do którego nasz umysł jest przyzwyczajony; po pierwsze zwraca to naszą szczególną uwagę, po drugie, gdy różnica jest niebezpiecznie duża, wyzwala to w nas utratę poczucia bezpieczeństwa, niepokój, czego konsekwencją może być wrogość i atak, chyba że kultura, właśnie - kultura! - wykształciła w nas mechanizmy, dzięki którym oswoić potrafimy Inność.
Wierzyłbym bardziej Mankellowi (z podobnym brakiem wiary miałem do czynienia, gdy czytałem "Matkę Makrynę" Dehnela; jakoś trudno mi było uwierzyć, że ta prosta mimo wszystko kobieta tak doskonale orientuje się w zawiłościach polskiego życia emigracyjnego w Paryżu; to bardziej popis był erudycyjny [kiedyś ze znajomym doszliśmy do wniosku, że Dehnel tworząc, musi się jednocześnie niezwykle zachwycać tymi frazami, które właśnie tak umiejętnie... taki swoisty samogwałt] autora, któremu jakoś trudno było nie wykorzystać tego wszystkiego, czym się zachłannie karmił przygotowując materiał, a tu potrzebna była cenna umiejętność samoograniczania się twórcy no i skromności pewnej zabrakło)  gdyby przypisał bohaterce, którą odnalazł w księgach podatkowych, przeszłość bardziej przygotowującą do szoku kulturowego, którego musiała doświadczyć.
Można zawsze powiedzieć, że to, z czym się zetknęła, początkowo nie był inne, że biały człowiek spotkawszy czarnego nie widzi żadnej różnicy i że człowiekiem jest on dla niego przede wszystkim... i że to dopiero kultura doprowadza do tego, że zaczynamy tak na Tego Bardzo Innego reagować np. poczuciem wyższości, pragnieniem podporządkowania, chęcią upodobnienia go do nas... tak przecież reaguje Hanna. Bohaterka Mankella wywodzi się z tak zwanych nizin społecznych i to pochodzenie miałoby z niej uczynić, w przekonaniu Mankella, osobę bardziej wyczuloną na poniżenie innych. Jest w pewnym sensie im równa. Ale my doskonale wiemy, że ludzie mają krótką pamięć i swego stanu godnego pogardy nie traktują jako normy w odniesieniu do siebie. Ubóstwo postrzegane jest przeważnie jako stan negatywny, nienormalny, żeby nie powiedzieć chorobowy. Gdy się z niego wyzwolimy, to niekoniecznie mamy ochotę, by solidaryzować się z tymi, którzy nadal w nim tkwią.
A gdy znajdziemy się w świecie, zgodnie z regułami którego czarny stanowi coś, co służyć nam powinno, łatwo przejmujemy jego prawa.
Mankell powinien chyba jednak pozostać przy kryminałach (ale chyba już sam poczuł, że jego na nie pomysł wyczerpał się już i szukać trzeba); mamy w nich do czynienia z naturalnym konflktem. W "Brudnym aniele" jak i "Włoskich butach" zdarzenia wydają się być sztucznie nanizywane na nitkę losu bohaterów. I są w nich takie, jak odziedziczenie przez bohaterkę potężnego majątku po małżonku, którego w tajemniczy sposób doprowadziła do śmierci. I mógłby to być początek kryminału w bardzo nieeuropejskich dekoracjach albo punkt zapalny szeregu przypadków w stylu braci Coen...nie...Mankellowi to zdarzenie było potrzebne tylko do tego, żeby bohaterka stała się bogata. Bo przecież to był temat wypracowania, które sobie zadał.
Hanna jest uosobieniem lewackiego zdziwienia. I choć też lewaka we mnie dużo, to jakoś trudno mi zaakceptować tezę, którą wydaje się głosić tą książką Mankell, że lewactwo jest naszym naturalnym stanem bycia. Hanna jest zdziwiona światem afrykańskich relacji panujących między białymi a czarnymi. Relacje społeczne, oczywiście niesprawiedliwe, są niemal cała Afryką w tej książce. I przypominają one bardzo te, panujące w tym samym czasie w Europie, w świecie, z którego pochodzi Hanna.
Specyficzny dla tego świata jest tylko woreczek, który został ofiarowany bohaterce. Który był potrzebny tylko po to chyba, by jakoś uzasadnić jej zniknięcie. Bo przecież magii w tym niewiele było a i samo niedopowiedzenie, choć w innym wypadku bardzo by mi odpowiadało, to tym razem utwierdziło mnie w przekonaniu, że Mankell twardo stoi na gruncie europejskiej racjonalnej filozofii i duchowość czarnego lądu nie bardzo go interesuje. Realizm magiczny poza jego zasięgiem jest. Marquezem ńie będzie. Szkoda, bo sercem jest niewątpliwie po właściwej stronie, lecz by w sposób artystyczny tym swoim uczuciem zarazić innych (a przynajmniej mnie), za bardzo w oświeceniowej czy też pozytywistycznej poetyce tkwi (chyba trochę z tym dydaktyzmem jednak przesadziłem).

H. Mankell Wspomnienia brudnego anioła

środa, 22 kwietnia 2015

Z piekłem nam nie do twarzy


Cary Fukunaga
Sundance
Detektyw
Takie wyjściowe skojarzenia, po filmie "Ucieczka z piekła".
Fukunaga zrobił ten film zanim zaproponowano mu reżyserię "Detektywa", a odkryłem to już po obejrzeniu tej prostej i okrutnej opowieści o pragnieniu ucieczki do lepszego świata.
Znamy z różnych fimów problemy Amerykanów z granicą meksykańską; znamy też opowieści naszych pobratymców o kłopotach, jakie w Stanach są udziałem Latynosów. Po raz pierwszy w tym filmie miałem do czynienia z punktem widzenia zza południowej granicy Krainy Szczęśliwości. Sayra, a przede wszystkim Willi/Casper przemierzają drogę zupełnie inną niż uciekinierzy od śmieciówek (którym się zresztą nie dziwię, ale takie filmy, jak ten pozwalają z niejakim dystansem traktować wschodnioeuropejski argument, że trzeba wyjechać, by 'w końcu normalnie żyć'; zawsze traktowałem słowo 'normalny' jako wygodny wytrych, co nie znaczy, że sam go, w swoim znaczeniu, pewnie nieco różniącym się od innych 'normalnych' zastosowań, nie stosuję).
Piekło w tym filmie to bezwzględny i twardy świat meksykańskich gangów, dla których niekoniecznie wiążące są granice państw. I mimo że z naszego punktu widzenia nie ma wątpliwości, że w ich wypadku z ewidentnym piekłem mamy do czynienia, to ja, po "Ojcu chrzestnym" a szczególnie po obejrzeniu drugiej jego części filmowej, już z nieco innej perspektywy spoglądam na przeróżne tak zwane struktury przestępcze powstające w, znowu tak zwanym, demokratycznym i sprawiedliwym, świecie. Przypomnę, że Vito Corleone, by sprostać wymogom odpowiedzialności za rodzinę i by mieć poczucie, że jakiś dupiasty senator nie wykorzystuje go cynicznie i z pełną premedytacją (aż się narzucają proste skojarzenia z naszymi umoralniającymi ciemny lud posłami) stał się tym, kim się stał. I choć, jak każdy przeciętny szary mieszczuch, boję się grup młodocianych wyrostków, którzy organizują się w struktury dające im pewność przetrwania, choćby tylko dzięki przemocy, wiem, że działają zgodnie z odwiecznym prawem walki o własny byt (szczególnie, że żyją w świecie, w którym co i rusz widzą, że różni i różne panie i panowie senatorowie i posłowie, starości i prezydenci zgodnie z prawem przez siebie ustanowionym, robią to samo i nawet nie prawie a bardziej). Na wydzierganych bohaterów "Ucieczki z piekła" także z takim ambiwalentnym nastawieniem spoglądam. Przeraża mnie trzynastoletni chłopak (tak mniej więcej, nie wiem, ile miał lat młody przyjaciel Willego), przechodzący morderczą inicjację w gangu Mara Salvatrucha, ale być może jest to jedyna droga dla niego i tysięcy innych niestety, by mieć w tym świecie, jego świecie, poczucie związku ze wspólnotą i miejscem (dzielnią). Piekło, w którym się urodził, jest to niewątpliwie dzieło także tych, którzy wysłaliby chętnie karabinierów do spacyfikowania wszystkich miejsc na tym globie, gdzie tacy istnieją. A skoro humanitaryzm im na tak jawne działania nie pozwala, to chronią się za obstawą płaconą z podatków tych, którzy z lękiem wieczorami muszą przemykać do swych skromnych siedzib.
Nie wiemy, nie dowiadujemy się, skąd w młodym Willym/Casprze (to że ma dwa imiona, przypisane do dwu światów, jest już znaczące) poczucie moralności powiedzmy   Normalne, nie z Innego świata; być może śmierć Clarissy, jego dziewczyny , dziewczyny z powiedzmy naszego świata, której nie potrafił nazwać swoją,mówiąc o niej, że znajoma, nie wiadomo, czy żeby ją chronić, czy z tchórzostwa, spowodowała przemianę i to że okrutny los postawił go ponownie w sytuacji (a podobieństwo urody Sayry i Clarissy nie było pewnie tu bez znaczenia), w której niczym Lord Jim, a spontanicznie jak Raskolnikow, ocalił wartość, o której istnieniu nie mógł przecież wiedzieć. Skąd w takim człowieku poczucie, że tak trzeba. Niezależnie od tego, że dość szybko, a pewnie niemal w tym samym momencie, uświadomił sobie, że skazał się w ten sposób na śmierć. Że nie ucieknie. Że w świecie mu znanym, na pewno pobratymcy, broniący zasad i honoru przecież, go dorwą.
I chyba tylko zasadzie, że dla kogoś ta historia musi się dobrze kończyć, by widza za bardzo nie zrazić (mimo że ten film na festiwalu Sundance nagrodę zdobył, a tam, jak wiadomo, niezależne a więc niekoniecznie  zgodne z regułami schlebiającym uczuciom mainstreamowego widza, projekty są doceniane przede wszystkim, to jednak pewne reguły zaspokające nasze poczucie sparawiedliwości, przestrzegane być muszą) zawdzięczać życie może Sayra. Bo w logice świata przedstawionego niewątpliwie nie mieści się to, że jej się udaje. To prawom opowieści zawdzięczamy to, że tylko jedna osoba jednorazowo przez rzekę graniczną mogła się przeprawić i że jednocześnie była ona świadkiem egzekucji diabła, dzięki któremu dotarła do Krainy Szczęśliwości (do świata, do którego czynię odniesienia w nawiasach, świata śmieciówek a nie bezpardonwej walki o byt).
Tak jej zresztą przepowiedziała czarownica.

Ucieczka z piekła, reż. C. Fukunaga

wtorek, 14 kwietnia 2015

Notatki z Iñarritu


Oglądałem "Biutiful" z osobą, która była w Barcelonie, a dość długo nie zorientowała się, gdzie ma miejsce akcja tego filmu. Rzadko zaglądamy do zakamarków miejsc, które traktujemy przede wszystkim turystycznie. Zdjęcia do "Biutiful" były robione inaczej i gdzie indziej niż te, pochodzące z folderów biur podróży. Jest to o tyle poruszające, ze nie mamy w tym wypadku do czynienia z krajem afrykańskim, w którym ma miejsce akcja "Miłości" Seidla i które aż nazbyt dobitnie uświadamia nam, jak wyglądają miejsca za płotem, czyli poza terenem hotelu All Inclusive, jaką okrutną wysepką jest ten raj pod palmami nad szafirowym morzem, lecz z atrakcyjnym miastem europejskim, na tyle atrakcyjnym, ze stał się rajem dla tych spoza płotu, na przykład z takiego Senegalu. To trochę tak, jak w "Zbrodni i karze" (to chyba jedna z tych książek, bez której dość trudno podróżować wśród dzieł współczesnych [choć z racji własnej ignorancji będę zawsze bronił także postaw naiwnych w odbiorze sztuki], u mnie w ostatnim czasie co najmniej trzy rzeczy: "Kieszonkowiec" Bressona [wiem, że określenie 'w ostatnim czasie' w odniesieniu do tego filmu, może wydać się co nieco nieadekwatne, ale, jak już wielokrotnie zaznaczałem, moje podróże lekceważą czas i moje ‘dziś’ może mieć niewiele wspólnego z kalendarzem], "Wszystko gra" Allena czy też "Norte" Diaza), w której atrakcje Petersburga chyba tylko raz widzimy w oddali zza rzeki czy tez z mostu, natomiast centrum świata jest na Placu Siennym; akcja "Biutiful" rozgrywa się na Placu Siennym Barcelony.
Nic pociągającego.
Życie Uxbala także nie jest godne pozazdroszczenia, mieni się wieloma barwami i Bardem im wszystkim daje przekonujący wyraz. Postać niezwykle bogata, bardzo trudna do oceny - bo też chyba taki cel przyświecał twórcy: pokazać niezwykłą  złożoność człowieka, który pomiędzy niebem a ziemią potrafi w krótkim odstępstwie czasowym wejść w role cholerycznego ojca i czarującego ojca, mistyka i niemal (?) zbrodniarza ("Zbrodnia i kara" chyba jest bliska Iñarritu i nie dotyczy tylko sposobu postrzegania Barcelony; w "21 gramach" Jack Jordan (Benicio del Toro) podejmując decyzje o zgłoszeniu się na policję jakoś bardzo mi przypominał Raskolnikowa - choć nie powinien, bo przecież to wszystko dokładnie odwrotnie jest: Jack ma poczucie, w przeciwieństwie do żony, że jest to winien Bogu (specyficzne, ze Claudia zarzuca w tym momencie mężowi egoizm, że zajmuje się własnym sumieniem  a nie rodziną, że przecież swoją decyzją nie przywróci nikomu życia, które, jak to w każdym z wątków przewrotnie się podkreśla, 'toczy się dalej', jest ewidentnym przeciwieństwem Soni, przekonana, że można żyć z taka zbrodnią na sumieniu), a siedząc w areszcie, znowu w przeciwieństwie do bohatera Dostojewskiego, odwraca się od Jezusa, zrzucając na niego odpowiedzialność za wypadek, bo skoro każdy włos na głowie człowieka jest policzony, to przecież uczynienie z niego zabójcy także w planach Boskich być musiało, a on już na tę rolę się nie godzi, mimo że więzienie nie jest mu obce; a więc nie powinien mi przypominać Raskolnikowa, bo los jego jakoś odwrotnie...ale takie odwrócenie też ma chyba znaczenie i pokazywać może zmianę kierunku na ścieżynkach losów współczesnych ludzików, którzy nie zbawienia poszukują; i mógłbym nawet współczuć Jackowi, gdyby nie to, że mam alergię na typ postawy religijnej, którą reprezentował, zanim do wypadku doszło).
Uxbal ostro strofujący syna w zaniedbanym mieszkaniu podczas jedzenia z dziećmi wyimaginowanych smakołyków, bo na prawdziwe ich nie stać; Uxbal załatwiający lewe interesy z policjantem w jakimś zaułku, Uxbal sikający do obskurnego sedesu krwią - bohater niemal naturalistycznej opowieści o ukrytym przed okiem turysty życiu Barcelony, bohater, mimo oczywistych wad, bo któż ich nie ma, zasługujący na współczucie (śmiertelnie chory przecież, a poczucie odpowiedzialności za los dzieci nie pozwala mu spokojnie spać; zresztą nie tylko ich losem się przejmuje, bo choć zajmuje się w gruncie rzeczy targiem ludzi, to jego stosunek do tych, dzięki którym, pomagając, zarabia, jest nietypowy, znacznie odbiega od obiegowego wizerunku gościa żyjącego z podziału świata tego na bogatą północ i biedne południe i tylko miarą jego tragizmu naznaczonego obecnością ewidentną fatum jest przyczynienie się Uxbala do śmierci grupy nielegalnych robotników-imigrantów) jeśli nie na podziw nawet (sam zajmuje się dziećmi, wspomaga żonę, z którą już nie jest, z winy jej nałogów i pewnie zdrad).
Ale Uxbal mistyk, ułatwiający zmarłym odchodzenie z tego świata - z tym miałem niejaki problem. Jak zwykle, gdy próby ukazania mistycznych przekroczeń pojawiają się w filmie. Dopóki czytać sceny takie możemy psychologicznie, jako projekcje (nawet przewrotne, jak w "Aniołach w Ameryce", ale to nie dziś, nie dziś...), to jak najbardziej (sam uczestniczyłem w sesji, podczas której dziewczyna ze łzami w oczach relacjonowała, jak to przed chwilą w swojej wizualizacji spotkała Jezusa... ja się nie śmieję... naprawdę wierzę, że widziała; jest to dla mnie dowód, że różne rzeczy zobaczyć możemy i uznać za prawdę, że siła sugestii mocarna jest bardzo i towarzyszy naszemu postrzeganiu świata zawsze, nie tylko podczas jakiś tam specyficznych sesji), ale gdy, tak jak w "Biutiful", w świecie przedstawionym potwierdza się realność tych zjawisk mistycznych, to moja (chciałoby się powiedzieć wrodzona, ale są tacy, którzy pewnie są głęboko przekonani, że wrodzone to mamy inne rzeczy, np. ideę Boga, i pozwalamy na to, by świat w nas tę naturalną wiarę przyćmił, by nie powiedzieć zabił) podejrzliwość czy wręcz głęboki sceptycyzm, każe mi być ostrożnym. Bywa, że od razu uprzedzam się w takim momencie do filmu, bo tu łatwo o kiczowatość jest. W tym wypadku tak nie było, co znaczy, że język Iñarritu nie naruszył mojego poczucia smaku (bo rzeczywistości na pewno) i postać Uxbala w moich oczach pełniejszą się stała... w przeciwieństwie do nawiedzonych, niczym Sonia, bohaterów Dostojewskiego (ale jest w nim jakoś tam obecna ta sama ambiwalencja świętej dziwki – no, może troszku przesadziłem).
Scena do zapamiętania: Uxbal identyfikuje zwłoki swojego ojca, na podstawie zdjęć, bo nie znał go, ojciec zmarł młodo, no i on, co najmniej dwukrotnie starszy od tego młodego zabalsamowanego ciała...to musi być niezwykle doświadczenie: takie spojrzenie w twarz, w realu, nie w żadnym śnie, gdzie przecież zdarza się, ojcu, który młodszy od nas jest...nic dziwnego, że spotyka go po śmierci w Zagajniku Elizejskim.


„Biutiful” reż. A. G. Iñarritu

wtorek, 7 kwietnia 2015

Narracja wsobna

O braku tak zwanej weny najlepiej pisać w związku z filmami (książkami), które o tym samym się mają. Takie „Osiem i pół” na przykład, czy też „Barton Fink”… mi się napatoczyła akurat „Adaptacja” i tak se pomyślałem, że to niezły pretekst do reaktywacji.
Fabuła jak wyżej: znany scenarzysta przeżywa twórczy kryzys i ma problem z napisaniem adaptacji książki na temat orchidei. I oczywiście, jak to zwykle w tego rodzaju opowieściach bywa, produkt, który otrzymujemy, jest opowieścią o powstawaniu tejże właśnie opowieści. Taka narracja wsobna, jak ją sobie nazwałem, by nie powtarzać terminu: narracja schizofreniczna (bo jest ona chyba nazbyt nacechowana psychologicznie i ogranicza się jedynie do filmów, w których zachwiane jest nasze zaufanie do narratora, który prezentuje nam świat wyraźnie podporządkowany schizofrenicznym światom wewnętrznym wyzwolonym spod władzy prawa rzeczywistości [jak np. „Fight Club” – faktem jest, że pojawienie się filmów stawiających wiarygodność istnienia świata przedstawionego pod znakiem zapytania uzmysłowiło, że każda narracja jest li tylko autorską propozycją pewnej wizji, wobec której winniśmy być podejrzliwi, a co za tym idzie podało w wątpliwość prawdziwość postrzeganego przez nas świata]; wsobność zaś, poza tym, że to mój prywatny termin [i niewątpliwie co niektóre moje wpisy, łącznie z obecnym, taki typ pisania reprezentuje… być może za często i dlatego do kresu jakiegoś doszedłem], włącza także metanarracje – a więc historie o opowiadaniu historii [można wprawdzie powiedzieć, że to to samo jest, że przecież autor tworzący na naszych oczach swą opowieść także żyje gdzieś w dwu światach, ale istnieje przynajmniej po stronie widza takie poczucie, że nie traci tenże autor poczucia rzeczywistości, że fikcja literacka nie myli mu się z realem – to teoria oczywiście tylko i to taka naprędce wymyślona, bo przecież już w klasyku Felliniego nie mamy pewności, w jakim stopniu Guido twardo chodzi po ziemi]).
Spike Jonze (reżyser „Adaptacji”) także pozostawia wątpliwości dotyczące relacji pomiędzy rzeczywistością, w której funkcjonuje bohater, a fikcją przez niego tworzoną.  Bo wprawdzie ostatnie zdanie jego scenariusza pokrywa się z ostatnim ujęciem (niczym w "Mistrzu i Małgorzacie"), co oczywiście świadczy o tym, że oglądaliśmy film, który powstał na podstawie scenariusza, którego tematem było pisanie tego właśnie scenariusza, lecz trudno byłoby nam odpowiedzieć na pytanie o to, czy np. sceny pościgu na mokradłach rozgrywały się w życiu Charliego/Donalda Kaufmana,  czy też tylko w jego głowie. To znaczy w głowie Donalda, który to był zwolennikiem krwawego kina akcji i na ostatnim etapie włączył się w naprawianie scenariusza brata. Ale czy Donald istniał rzeczywiście (niezależnie od tego, że twórcami scenariusza „Adaptacji” są także bracia Charlie i Donald Kaufmanowie i mógłby ten fakt uwiarygadniać realia świata przedstawionego, ale jak wiemy, złudne jest takie zaufanie do skłonnych do zabawy braci [Donald Kaufman w rzeczywistości nie istnieje, choć figuruje w napisach końcowych; i to jest kolejny element zabawy twórców tego filmu], może jego śmierć jest znakiem przemiany wewnętrznej Charliego a wczęśniejsza jego obecność tradycyjnym odzwierciedleniem wewnętrznego dramatu (narracja schizofreniczna) scenarzysty, który chciałby coś osobistego napisać, a przemysł (słowo, którego tak nie lubi) domaga się, jak wiemy, czegoś innego. Ten jego brat właśnie stworzył scenariusz (za który dostał bagatela - 1,5 miliona dolarów; i jak tu się wahać, jaką sztukę tworzyć), w którym policjant i bandyta, to jedna i tama osoba…(Charlie dopytuje się, na ile to wiarygodne jest, by jeden był w więzieniu a drugi powiedzmy gdzieś na patrolu i są to wątpliwości, które i my mamy patrząc na braci scenarzystów: jak odczytywać ich jednoczesną obecność w różnych miejscach; czy jeden z nich rzeczywiście li tylko projekcją jest, taką samą jak te wszystkie kobiety pojawiające się w wyobraźni masturbującego się [masturbacja to też całkiem niezła metafora narracji wsobnej]  Charliego; kobiety, które muszą realne być bardzo, by ta tajemna czynność skuteczna się okazała) i w ten sposób bracia Kaufmanowie bawią się z widzem sugerując jednocześnie, że tak naprawdę to są jednym ciałem, a każdy proces twórczy to jest takie zmaganie się różnych wewnętrznych antynomii, które, by coś pełnego stworzyć, trzeba umieć na pewnym etapie scalić i zamknąć.
Dla artysty ta zasadnicza antynomia polega na odwiecznym rozdźwięku pomiędzy indywidualnymi skłonnościami i pragnieniem wyrażenia swej wyjątkowości a zasadami i prawami (w filmie Jonze’a rozróżnianymi) gwarantującymi sukces albo co najmniej komunikatywność (i ostatnia scena jest wyraźnym opowiedzeniem się twórców za wolnością od reguł, bo  przecież nie zastosowali się do przykazania: w środku może być nudno, ale zakończenie musi być mocne) .
Problemem jest sens powstawania takich filmów, w których zasadniczym tematem są codzienne nudnawe zmagania twórcy z niedowładem kreacyjnym, gdy „codziennie mamy morderstwa, ludobójstwa, korupcję; każdego dnia ktoś poświęca się dla ratowania innych; każdego dnia ktoś świadomie niszczy komuś życie; zakochujemy się i odkochujemy; dziecko widzi matkę zabitą na schodach kościoła; ktoś głoduje; ktoś dla kobiety zdradza przyjaciela (jeśli tego nie widzisz, to gówno wiesz o życiu)” (to oczywiście cytat z filmu, który stawia pod znakiem zapytania ten jak i wiele innych moich wpisów, bo przecież jedyną racją ich istnienia są one same – takie byty wsobne, niczym Bóg).
Film Jonze’a (i inne tego rodzaju) jest jak orchidea epifitem, poroślem – rzeczywistość i jej problemy stanowią dla niego swoisty pień, do którego jest przyrośnięty; karmi się zaś zupełnie innym powietrzem.
Sobą też trochę.
Zjada własny ogon. Uroboros.

Adaptacja, reż. S. Jonze