wtorek, 7 kwietnia 2015

Narracja wsobna

O braku tak zwanej weny najlepiej pisać w związku z filmami (książkami), które o tym samym się mają. Takie „Osiem i pół” na przykład, czy też „Barton Fink”… mi się napatoczyła akurat „Adaptacja” i tak se pomyślałem, że to niezły pretekst do reaktywacji.
Fabuła jak wyżej: znany scenarzysta przeżywa twórczy kryzys i ma problem z napisaniem adaptacji książki na temat orchidei. I oczywiście, jak to zwykle w tego rodzaju opowieściach bywa, produkt, który otrzymujemy, jest opowieścią o powstawaniu tejże właśnie opowieści. Taka narracja wsobna, jak ją sobie nazwałem, by nie powtarzać terminu: narracja schizofreniczna (bo jest ona chyba nazbyt nacechowana psychologicznie i ogranicza się jedynie do filmów, w których zachwiane jest nasze zaufanie do narratora, który prezentuje nam świat wyraźnie podporządkowany schizofrenicznym światom wewnętrznym wyzwolonym spod władzy prawa rzeczywistości [jak np. „Fight Club” – faktem jest, że pojawienie się filmów stawiających wiarygodność istnienia świata przedstawionego pod znakiem zapytania uzmysłowiło, że każda narracja jest li tylko autorską propozycją pewnej wizji, wobec której winniśmy być podejrzliwi, a co za tym idzie podało w wątpliwość prawdziwość postrzeganego przez nas świata]; wsobność zaś, poza tym, że to mój prywatny termin [i niewątpliwie co niektóre moje wpisy, łącznie z obecnym, taki typ pisania reprezentuje… być może za często i dlatego do kresu jakiegoś doszedłem], włącza także metanarracje – a więc historie o opowiadaniu historii [można wprawdzie powiedzieć, że to to samo jest, że przecież autor tworzący na naszych oczach swą opowieść także żyje gdzieś w dwu światach, ale istnieje przynajmniej po stronie widza takie poczucie, że nie traci tenże autor poczucia rzeczywistości, że fikcja literacka nie myli mu się z realem – to teoria oczywiście tylko i to taka naprędce wymyślona, bo przecież już w klasyku Felliniego nie mamy pewności, w jakim stopniu Guido twardo chodzi po ziemi]).
Spike Jonze (reżyser „Adaptacji”) także pozostawia wątpliwości dotyczące relacji pomiędzy rzeczywistością, w której funkcjonuje bohater, a fikcją przez niego tworzoną.  Bo wprawdzie ostatnie zdanie jego scenariusza pokrywa się z ostatnim ujęciem (niczym w "Mistrzu i Małgorzacie"), co oczywiście świadczy o tym, że oglądaliśmy film, który powstał na podstawie scenariusza, którego tematem było pisanie tego właśnie scenariusza, lecz trudno byłoby nam odpowiedzieć na pytanie o to, czy np. sceny pościgu na mokradłach rozgrywały się w życiu Charliego/Donalda Kaufmana,  czy też tylko w jego głowie. To znaczy w głowie Donalda, który to był zwolennikiem krwawego kina akcji i na ostatnim etapie włączył się w naprawianie scenariusza brata. Ale czy Donald istniał rzeczywiście (niezależnie od tego, że twórcami scenariusza „Adaptacji” są także bracia Charlie i Donald Kaufmanowie i mógłby ten fakt uwiarygadniać realia świata przedstawionego, ale jak wiemy, złudne jest takie zaufanie do skłonnych do zabawy braci [Donald Kaufman w rzeczywistości nie istnieje, choć figuruje w napisach końcowych; i to jest kolejny element zabawy twórców tego filmu], może jego śmierć jest znakiem przemiany wewnętrznej Charliego a wczęśniejsza jego obecność tradycyjnym odzwierciedleniem wewnętrznego dramatu (narracja schizofreniczna) scenarzysty, który chciałby coś osobistego napisać, a przemysł (słowo, którego tak nie lubi) domaga się, jak wiemy, czegoś innego. Ten jego brat właśnie stworzył scenariusz (za który dostał bagatela - 1,5 miliona dolarów; i jak tu się wahać, jaką sztukę tworzyć), w którym policjant i bandyta, to jedna i tama osoba…(Charlie dopytuje się, na ile to wiarygodne jest, by jeden był w więzieniu a drugi powiedzmy gdzieś na patrolu i są to wątpliwości, które i my mamy patrząc na braci scenarzystów: jak odczytywać ich jednoczesną obecność w różnych miejscach; czy jeden z nich rzeczywiście li tylko projekcją jest, taką samą jak te wszystkie kobiety pojawiające się w wyobraźni masturbującego się [masturbacja to też całkiem niezła metafora narracji wsobnej]  Charliego; kobiety, które muszą realne być bardzo, by ta tajemna czynność skuteczna się okazała) i w ten sposób bracia Kaufmanowie bawią się z widzem sugerując jednocześnie, że tak naprawdę to są jednym ciałem, a każdy proces twórczy to jest takie zmaganie się różnych wewnętrznych antynomii, które, by coś pełnego stworzyć, trzeba umieć na pewnym etapie scalić i zamknąć.
Dla artysty ta zasadnicza antynomia polega na odwiecznym rozdźwięku pomiędzy indywidualnymi skłonnościami i pragnieniem wyrażenia swej wyjątkowości a zasadami i prawami (w filmie Jonze’a rozróżnianymi) gwarantującymi sukces albo co najmniej komunikatywność (i ostatnia scena jest wyraźnym opowiedzeniem się twórców za wolnością od reguł, bo  przecież nie zastosowali się do przykazania: w środku może być nudno, ale zakończenie musi być mocne) .
Problemem jest sens powstawania takich filmów, w których zasadniczym tematem są codzienne nudnawe zmagania twórcy z niedowładem kreacyjnym, gdy „codziennie mamy morderstwa, ludobójstwa, korupcję; każdego dnia ktoś poświęca się dla ratowania innych; każdego dnia ktoś świadomie niszczy komuś życie; zakochujemy się i odkochujemy; dziecko widzi matkę zabitą na schodach kościoła; ktoś głoduje; ktoś dla kobiety zdradza przyjaciela (jeśli tego nie widzisz, to gówno wiesz o życiu)” (to oczywiście cytat z filmu, który stawia pod znakiem zapytania ten jak i wiele innych moich wpisów, bo przecież jedyną racją ich istnienia są one same – takie byty wsobne, niczym Bóg).
Film Jonze’a (i inne tego rodzaju) jest jak orchidea epifitem, poroślem – rzeczywistość i jej problemy stanowią dla niego swoisty pień, do którego jest przyrośnięty; karmi się zaś zupełnie innym powietrzem.
Sobą też trochę.
Zjada własny ogon. Uroboros.

Adaptacja, reż. S. Jonze

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz