piątek, 1 sierpnia 2014

Wśród filmowych pobratymców


czyli o powinowactwach filmowej narracji i mojego pisania

Reżyser Oskar Alegria myśli o autorskich wypowiedziach chyba troszkę podobnie do mnie. W filmie "Szukając Emak Bakia" podąża śladami Man Raya, który w roku 1926 niedaleko Biarritz (to kraj Basków jest i w cyklu jemu poświęconym ten film się na festiwalu znalazł) nakręcił film "Emak Bakia" właśnie. Alegria szuka śladów po wielkim dadaiście (wielbiciele sztuki klasycznej pewnie uznają, że to oksymoron jest) biorąc za punkt wyjścia tytuł jego filmu właśnie; poszukuje go na cmentarnych nagrobkach, bo taką sugestię pochodzenia tego tytułu pozostawił Man Ray (fałszywą jak się okazuje), oraz wśród nazw willi w Biarritz i okolicach (bo taki zwyczaj tam panuje, że willa każda jakimś takim powiedzonkiem jest opatrzona, a okazało się, że Emak Bakia to nazwa willi, w której podczas kręcenia filmu mieszkał Man Ray właśnie).
Co takiego wspólnego ze mną znalazłem w tej opowieści?
Konstrukcja opowiadania Alegrii to taka swoista droga i to w dodatku dość zawiła, pełna meandrów i skojarzeń; naśladuje on sposób poruszania się zająca (wiem to z filmu, tropicielem nie jestem, natomiast autor "Szukając Emak Bakia" niewątpliwie nim jest i to takim z najlepszego gatunku), którego tropy prowadzą ścieżyną zależną w dużym stopniu od  przypadku; kluczy on bardzo, co powoduje, że jego droga pełna różnych zawijasów jest (w przeciwieństwie do zwierząt stadnych, które w linii prostej zmierzają do celu i to są te momenty, w których czuję niepokój, gdy moje pisanie zbyt zaczyna przypominać dobrze skrojoną recenzję...raczej rzadko). Autor filmu widzi zapewne źródło takiej poetyki w twórczości dadaistów; można powiedzieć, że oni też byli nomadami. Ale takimi bez świadomości celu i całkowicie otwarci na każdą ewentualność, którą zaoferuje im nieprzewidywalna przyszłość. Oczywiście cały czas piszę o sztuce, mając na myśli specyficzny typ narracyjności podporządkowanej przypadkowym impulsom (choć pamiętam, że gdzieś tam w tle jest podmiot, który dokonuje selekcji, lecz kryteria, którymi się kieruje, są za każdym razem inne i niekoniecznie świadome), ale przecież można tego typu zasadę przełożyć też na życie i ta radosna spontaniczność, niczym u Gombrowicza, momentalnie etykietką niedojrzałości i braku odpowiedzialności zostanie opatrzona.
Szukając Emak Bakia Alegria przygląda się poszczególnym fragmentom filmu Raya, przegląda stare widokówki, przemierza wiele kilometrów brzegiem oceanu zestawiając jawiące się przed jego oczyma widoki z kadrami z filmu Raya. Tworzy z tego opowieść, która niektórym przypadkowa mogłaby się wydać; ja natomiast śledziłem ją zaintrygowany porozrzucanymi sensami, których spoiwem była osoba autora... a może Man Raya. Przede wszystkim jednak była to dla mnie wypowiedź ukazująca, w jaki sposób działania człowieka odciskają się, niczym forma rzeźbiarska, w czasie (forma tym tym trudniejsza do ogarnięcia, im z bardziej wyjątkową osobowością mamy do czynienia). Brzmi abstrakcyjnie, ale efekt jest godny uwagi.
Na cmentarzu wprawdzie reżyser nie znalazł nigdzie wyrytej inskrypcji Emak Baktia, lecz zainteresował się nagrobkiem błazna i idąc tym tropem trafił na pokaz walki dwu reprezentantów tej specyficznej sztuki teatralnej (figura błazna skrywającego za komiczną maską pełne zamyślenia i smutku spojrzenie na rzeczywistość, wystawionego na salwy śmiechu wywoływanej przez prostackie czasami żarty, świadczące o widzach bardziej niż o nim; figura artysty, z którym bezkarnie można zrobić wszystko z poczuciem, że się jest od niego mądrzejszym i bardziej udanym), z których jeden często występował u Felliniego. Manowce? A jakże... lecz pod koniec okazało się, że błazen rzekomo pochowany na cmentarzu wciąż żyje, a w grobie spoczywa, póki co, jego żona (to niemal jak z tym pogrzebem Witkacego w latach 80. - po kilku latach okazało się, że pochowano szczątki kobiety....). Potwierdziło się w ten sposób powiedzenie, że 'błaznowie nigdy nie umierają'. A gdy o błaznach mowa, to jako Polak o Stańczyku winienem pomyśleć, lecz mi bliższy jest Yorik i Hamlet snujący nad jego czaszką refleksje na temat przemijania czy wręcz umykania czasu, a przede wszystkim chwil radości... i ten brak uśmiechniętych ust na czaszce Yorika każe pomyśleć o 'niegdysiejszych śniegach'. Błazen z filmu Alegrii z delikatnym uśmiechem konstatuje, że żyje jeszcze i nie ma za złe twórcy, że już go uśmiercił.
W Biarritz każda willa, jako się rzekło, ma swoją nazwę w języku baskijskim (o jego przemijaniu także jest oczywiście mowa, np. o ostatnim człowieku, który pamięta specyficzne, nadawane przez rybaków nazwy podwodnych skał w zatoce) i Alegria stosując bazującą na przypadku twórczą metodę dadaistów tworzy z nich wiersz o całkiem sensownej treści (chciałbym go przytoczyć, ale niestety...pamięć...).
No i te dźwięki... które były dziełem muzyków, którzy także, chcąc uczcić słynnego dadaistę, Emak Bakia się nazwali. Stworzyli ścieżkę dźwiękową ze swoiście przyprawionych dźwięków odnalezionych w rzeczonej willi; można powiedzieć, że mogliśmy doświadczyć w ten sposób jej akustycznego portretu.
W wielu prezentowanych na festiwalu filmach kształt dźwiękowy dzieła jest równie ważny jak obraz (nawet w jednej z rozmów, z Marcinem Dudziakiem, reżyserem filmu "Wołanie", pojawiła się uwaga dotycząca stosunku do dźwięku polskich i francuskich twórców - okazuje się, że my bardziej na to, co widzimy zwracamy uwagę, we Francji to, co słyszymy, jest równie ważne). Czasami wręcz staje się bohaterem jak w filmie "Canopy" A. Wilsona. Protagonistą jest australijski żołnierz zestrzelony nad dżunglą gdzieś w Singapurze. Choć to wojna, to opowieść jest kameralna, strzały słychać przeważnie tylko gdzieś z oddali, japońscy żołnierze stanowią niemal niewidzialne zagrożenie. Zresztą nie jedyne. Bo bohater (wraz z przygodnym towarzyszem, Chińczykiem i sposób ich (nie)komunikowania się jest dodatkowym tematem filmu dotyczącym niewerbalnego rodzenia się więzi w świecie, w którym z każdej strony [szczególnie ze strony człowieka] oczekiwać możemy agresji) postawiony jest w podobnej sytuacji jak Mohammed z filmu Skolimowskiego "Essential Killing": musi sobie poradzić w całkowicie obcej rzeczywistości; której kodu nie zna a walczy o życie. A podstawowym wrażeniem zmysłowym, którym może się kierować, to słuch... niemal bez słów (zresztą te, które padają, nie są tłumaczone, bo to po japońsku i dla bohatera są one równie obce, jak dźwięki dochodzące z dżungli...tyle że groźniejsze), bardzo dużo przedziwnych dźwięków i przestrzeń, w której trudno znaleźć sensowne punkty odniesienia - labirynt przez bohatera wchłaniany nieświadomie do wnętrza odzwierciedlający pierwotną sytuację człowieka w świecie. Marlow w "Jądrze ciemności" Conrada z niepokojem obserwuje zagarniającą go ciemność pierwotną, lecz niemal przez cały czas swojej wędrówki w głąb ma oparcie w swoim małym stateczku; bohater "Canopy" znalazł się w środku i ambicją reżysera staje się zmierzenie z tym stanem środkami czysto filmowymi.
Jeszcze bardziej przejmująco oddziałuje ta tkanka w chińskim filmie dokumentalnym "Póki szaleństwo nas nie rozdzeli" (r. B. Wang). Przez cztery godziny wraz z realizatorem przebywamy w chińskim szpitalu psychiatrycznym (sposób filmowania, pełen niedoskonałości formalnych [i to chyba eufemizm jest] wpływa dość mocno na wiarygodność przekazu) obserwując pacjentów tego przybytku. Dźwięk nie jest tu głównym bohaterem, jest znaczącym uzupełnieniem nastroju, beznadziejności przede wszystkim. Nieustanny gwar, kroki spacerujących permanentnie po wewnętrznej galerii pacjentów ("Pacjenci" - tak zatytułowany był spektakl Teatru Stu na podstawie "Mistrza i Małgorzaty" zrobiony, moje pierwsze spotkanie z Bułhakowem, po maturze zaraz; skojarzenie jak najbardziej na miejscu, bo przecież klinika Strawińskiego to także miejsce, w którym kieruje się na przymusowe leczenie niewygodnych politycznie przeciwników; tyle że w Chinach także i rodziny umieszczają w tym miejscu ojców czy synów sprawiających kłopot, nie mówiąc o zwykłych chuliganach, z którymi milicja radzi sobie w taki prosty sposób)  zgrzyt otwieranego bądź zamykanego zamka w metalowej bramie, odgłosy propagandowych audycji telewizyjnych. Wszystko to współtworzy klaustrofobiczną atmosferę bezsilności. Podczas oglądania takich filmów moja wyobraźnia niemal zawsze wyrywa się ku uogólnieniom; zastanawiam się, w jakim stopniu przedstawiony obraz, mimo jego porażającego realizmu, może być metaforą sytuacji człowieka w świecie z jego bezsilnością wobec ograniczeń narzucanych mu przez sytuacje egzystencjalne na pierwszym miejscu. I gdy taka myśl pojawia mi się w głowie, to od razu przyplątuje się druga refleksja, dotycząca pewnej nieprzyzwoitości czy też nieuczciwości wobec tych, którzy przed naszymi oczyma, bardzo konkretni i realnie żyjący, doświadczają nie jakiejś przenośni lecz realnego cierpienia.
Coś wspólnego z moim sposobem pisania odnalazłem też w filmie "Owca" (r. G.Deroo, M.Pistone). W tym dość radykalnym eksperymencie (czy jak dziś już się powszechnie mówi: projekcie) przez mniej więcej połowę filmu poznajemy bohatera (tytułowy Owca), bardzo blisko towarzyszymy jego codzienności (zresztą mało atrakcyjnej), zżywamy się z nim i następnie, po przykrym wypadku, który przyczynia się do opuszczenia przez młodzieńca małej francuskiej osady, wraz z autorami jak i znajomymi i tak zwanymi przyjaciółmi Aureliana, porzucamy go. Film staje się i na poziomie treści i konstrukcji fabularnej opowieścią o porzuceniu bohatera, o zapominaniu; o tym jak łatwo godzimy się z nieobecnością kogoś, czyjego istnienie wydawało się sensem także naszego istnienia (twórcy dążą do tego, by nie opowiadać po raz kolejny o tej banalnej ludzkiej czy też społecznej przypadłości, lecz by widz doświadczył 'brak' albo po obejrzeniu filmu skonstatował, być może z przykrością, że tego braku nie poczuł). Opowieść snuje się dalej, życie nie znosi pustki, inne postaci z otoczenia Aureliana skupiają, już teraz tylko na moment, naszą uwagę. Inne opowieści moglibyśmy z nimi powiązać. Ich los jest sygnalizowany tylko, sugerując, że tak  i z obecnością innych w naszym życiu jest (a może tylko bywa): ludzie sygnalizują nam swą obecność i póki okoliczności sprzyjają wydaje się, że są blisko; lecz gdy one się zmienią, nastąpi jakiś dramat bądź przypadkowy zbieg specyficznych okoliczności, znikają i jakoś bez problemu godzimy się z ich nieobecnością (oj, wiem coś na ten temat).
Film z fabułą, która zapomina o swym bohaterze czy też zasadniczych motywach; pisanie (trudno mi zakwalifikować gatunkowo mój taniec palców po klawiaturze) z porzuconym (albo porzucanym) tematem... (oczywiście przesadzam trochę, bo mimo wszystko od strumienia świadomości jeszcze wiele mnie dzieli).
Tylko czego ja szukałem?
Emak Bakia, co w języku baskijskim oznacza: "zostawcie mnie w spokoju".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz