poniedziałek, 28 lipca 2014

Obrzydliwości, McCarthy i penis (odzyskany)


Na początek dla siebie samego przypomnień kilka:
Cormac McCarthy – autor m.in. powieści „Droga” i „To nie jest kraj dla starych ludzi”, na podstawie których nakręcono filmy co najmniej intrygujące. Teraz kolejny – na podstawie książki „Dziecię Boże”.
James Franco – aktor, a ostatnio reżyser poszukujący swojej drogi w adaptacjach powieści ukazujących tę surową (chciałoby się powiedzieć – męską) i często ciemną stronę Ameryki. Rok temu na festiwalu NH pokazywany był film „Kiedy umieram” – adaptacja prozy W. Faulknera charakteryzująca się poszukiwaniem środków wyrazu odzwierciedlających specyfikę pisania tego klasyka literatury amerykańskiej. Film podzielił odbiorców; ja cenię twórców za odwagę wkraczania na wertepy (i w tym lekko nacechowanym wyrazie nie jest zawarta wbrew pozorom ocena), nawet jeżeli nie bardzo potrafią się tam odnaleźć; tym bardziej, że często dopiero po czasie jesteśmy w stanie ocenić skuteczność poszukiwań; czasami muszą odpaść wierzchnie skorupy okrywające dzieło całunem interpretacji naznaczonych przyzwyczajeniem do kolein ( i nie jest to bynajmniej zarzut – to jest naturalne, tak być musi i stąd bierze się moja pokora wobec utworów, z których ogarnięciem mam problem, bo wiem, że nie bardzo jesteśmy świadomi konwencji, w których osadzony jest nasz umysł).
McCarthy zestawiany jest przez niektórych z Faulknerem; widzą w nim jego następcę. Zastanawia tylko, a jednocześnie budzi zazdrość, że obaj są tak lubiani przez rodaków. Przecież nie głaszczą oni po główkach a wręcz przeciwnie – prowokują i obnażają.
Jaki jest ten obraz Ameryki, który tym razem w filmie „Dziecię Boże” zobaczyłem?
Najczęściej powtarzanym słowem odnoszącym się do świata przedstawionego wymienionych przez mnie utworów czy też charakteryzujących obu twórców (zdaję sobie sprawę, że to uogólnienie – ta klasyfikacja nie do wszystkich dzieł przywołanych twórców musi się odnosić) to naturalizm.
Lester Ballard – główny bohater - jest odrzuconym przez społeczeństwo socjopatą; kolejnym samotnikiem (alienacja – temat, który także mógłby nam porządkować tematykę filmów tutaj oglądanych… i pewnie to uczynię, ale teraz staram się trzymać na wodzy pokusy nomadyczne… pewnie do czasu…). Warto zacytować, w jaki sposób Scott Haze przygotowywał się do od-tworzenia tej postaci: „Grający rolę socjopaty Scott Haze spędził cztery miesiące, żywiąc się wyłącznie jabłkami i rybami wśród skał otaczających miasteczko Sevierville, w którym toczy się akcja” (opis filmu na stronie NH). I znowu powraca temat poświęcenia się dla sztuki, który przy okazji tekstu o „Głodzie” poruszyłem. Znamienne, że i w tamtym przypadku z naturalizmem mieliśmy do czynienia. Może związane jest to z tym, iż w tej konwencji na plan pierwszy wysuwa się biologiczność człowieka, jego funkcje fizjologiczne i dotyczą niejednokrotnie bohaterów związanych w jakiś sposób z patologiami. Bywa, że skrępowani jesteśmy podglądając na ekranie cielesność bohaterów reprezentujących tak zwaną przeciętność; tym bardziej gdy zjawiska obserwowane przez nas od niej odbiegają, oddziaływanie tego typu obrazów staje się silniejsze, często są one wręcz odrażające (i choć wydaje mi się, że uodporniony jestem już na wiele obrzydliwości pojawiających się na ekranie [tym bardziej, że przeważnie oglądam filmy, w których odzwierciedlenie brutalnej, ociekającej sokami żywotnymi ciała rzeczywistości w jakiś sposób związane jest z domyślaną się przeze mnie koncepcją ‘artystyczną’], to gdy bohaterka filmu „Moebius” Kim Ki-duka obcięła synowi penis [a może jednak penisa – biernik też może mieć wymiar światopoglądowy], to przez moment straciłem kontrolę nad swoim ciałem i zesztywniałem oraz swoisty dreszcz przebiegł mi od stóp po kapitel i nie mam pewności, czy jakiegoś dźwięku nie wydałem [wyzwolił się przyczajony lęk przed utratą, mimo że korzyści z niego coraz mniej]. Kim Ki-duk zaserwował widzowi niezwykle bolesną jatkę związaną z kastrowaniem [tytuł tego wpisu jest swoistym spoilerem, choć może również wprowadzić w błąd] i nie tylko; i mimo że obraz można dość prosto psychoanalitycznie interpretować, bo przecież fallus w tej teorii niezwykle często się pojawia, to jednak inaczej przyjmujemy określenie „pozbawić fallusa” czy „walka o fallus” na poziomie symbolicznym li tylko a zupełnie inaczej reagujemy, gdy symbol ten w świecie przedstawionym utworu funkcjonuje na poziomie całkiem dosłownym jednocześnie. Zresztą podobnie można podejść do faktu zabicia [bardzo dosłownego!] przez Marcina ojca i matki Oli w filmie „Hardkor disco [r. K. Skonieczny], interpretując ten fakt po prostu jako niezwykle bolesne, ale jednocześnie konieczne, wyzwolenie się spod ich władzy [a pamiętamy, że Edyp także bardzo dosłownie zabił swego ojca itd…]). By przygotować się do takiej roli aktor musi wkroczyć w rejony przeważnie skrywane przed publiką; musi się w jakimś, często bardzo dużym, stopniu obnażyć, pozbyć wstydu. Przekroczyć granice w imię wiarygodności (na marginesie: obserwując, co dzieje się z ciałem Fassbendera [to jeszcze „Głód”], przypomniałem sobie, jak bardzo w obrazach życia w getcie ukazanego w „Czasie honoru” przeszkadzało mi to, że jakoś nie widać po ciałach postaci tam się pojawiających doświadczenia głodu, miałem świadomość konwencji, ale i tak moja ocena wiarygodności tego, co widziałem na ekranie, była bardzo niska; wiem, że wymagam totalnego absurdu – cała masa statystów i wiele postaci pierwszoplanowych przecież nie mogła wyglądać jak Fassbender na ostatnim etapie strajku swego bohatera… a jednak nieświadomie tego oczekiwałem: tak albo i jeszcze gorzej wyglądali mieszkańcy getta).
Oglądając „Dziecię Boże” myślałem sobie o autorze powieści. Jak to jest? Siedzi on na tym swoim odludziu (podobno stroni od tak zwanego środowiska) i tak sobie sam wymyśla takie typ jak Lester Ballard? Czy obserwuje sąsiadów? Czy też czyta roczniki czasopism (oczywiście łącznie z tymi współczesnymi), szczególnie rubryki dotyczące zbrodni oczywiście? A może wystarczy wziąć podręcznik do psychiatrii i przeczytać odpowiednie rozdziały? Taki podręcznik jest wystarczającym dowodem na istnienie takich ludzi jak Lester.
Oglądamy później taką kreację na ekranie i co rusz pojawia mi się myślątko: nie, tacy ludzie nie istnieją, to twór wyobraźni pisarza, który chce zdobyć zainteresowanie spragnionych wszelkich zboczeń krytyków i wydawców (nie mówiąc o czytelnikach); to niemożliwe, żebym mógł spotkać kogoś takiego w moim świecie… a później odpalam wiadomości i czytam, ile kasy idzie na chronienie dzieci przed najbardziej znanym pedofilem w tym kraju. A to tylko jedno ze zboczeń. A skoro lat mi przybywa, to coraz częściej sobie myślę: to nie jest świat dla starych ludzi.
Trochę ludzi wyszło z tego filmu. Jak stwierdził jeden z widzów: „Nie mam zamiaru oglądać świrniętego faceta i jego gołego dupska, z którego wychodzi kupa…” (pominął to, że bohater później podtarł się kijem – bo to w lesie było, jak większość akcji tego filmu)… W pewnym sensie miał rację i jeżeli nie lubi „srającej dupy na cały ekran” (taka próbka stylu naturalistycznego, ale to też cytat z widowni), to dobrze, że wyszedł, bo może by nie zdzierżył kopulacji bohatera z trupem znalezionym w samochodzie. Lester bardzo to polubił i niestety następne ‘kochanki’ już sam uśmiercał… Szkoda tylko, że Franco nie wnika w przyczyny (wiemy tylko, że matka odeszła a ojciec się powiesił ).
A co z tymi, którzy nie wyszli z kina? Dlaczego coś takiego oglądam(y) (nie jest to pytanie inicjujące analizę zjawiska, bo odpowiedzi jest pewnie bardzo dużo albo i więcej; jest to typowe pytanie retoryczne porządkujące moją wypowiedź i tak jak zwykle rozbrykaną)?
Niektórzy twierdzą, że nawet Żeromski musiał czerpać jakąś masochistyczną przyjemność z kreowania obrazów naturalistycznych (a kilka takich wyszło spod jego pióra). Widz nie pisze, ale patrzy i nieodrywanie wzroku mimo odrazy musi być źródłem przyjemności… co w pewien sposób udowadnia też Haneke („Funny Games”).
Inni są przekonani, że to, co w nas biologiczne, to właśnie jest esencja bytu ludzkiego, a reszta to iluzje i samooszukiwanie się. Pewnie mają sporo racji, lecz nie byłbym sobą, gdybym takie absolutyzowanie  akceptował. Jestem skłonny za humanistami z XVI wieku powtórzyć, że człowiekiem się nie rodzimy, to jest możliwość i zadanie, które przed nami postawiono. I nie można tego, powiedzmy, egzaminu zdać raz na zawsze, niestety… (chyba w nieco za wzniosłe tonu uderzyłem jak na tekst o robieniu kupy…)
Lester Ballard postrzegany jest przez innych niemal jak dzikie zwierzę, lecz tytuł jednak wskazuje, że nawet on jest dzieckiem Bożym. Choć zawsze można założyć, że radosny stwórca w swej przewrotności nieco byty pomieszał i część ludzkości obdarzył naddatkiem cech zwierzęcych, by dla równowagi część zwierząt uczynić bardziej ludzkimi czy wręcz anielskimi, niż by na to wskazywały podręczniki do biologii.
Lester na leśnej drodze natyka się na samochód, w którym na tylnym siedzeniu dwa trupy młodych ludzi znajduje. Są w pozycji, która wskazuje, że stracili życie w momencie, gdy do nieba zbliżyć się chcieli. Bohater najpierw wykorzystuje sytuację i także cząstkę niebios próbuje uchwycić wchodząc, nie bez oporów, w ciało denatki, a później, zgodnie z zasadą, że miłość cielesna zbliża ludzi i jakoś tam czyni ich wobec siebie odpowiedzialnymi, zaopiekował się swoją ‘kochanką’. Do tego stopnia, że kupuje jej w sklepie nową sukienką, by ze wspólnych kolacji uczynić bardziej urokliwe chwile. Rozmawia z nią, a nawet daje się uwieść i nawet zachwycony jest jej śmiałością i odwagą w mówieniu o swych pragnieniach.
Okrutna metafora ludzkich pragnień, poczucia samotności, zachłanności na drugiego człowieka.
Później, uciekając przed pogonią, przeciska się przez skalny labirynt, w którym na ścianach, w nikłym świetle widoczne są zarysy malowideł z Lascaux… wydobywa się w końcu na powierzchnię, a my pozostajemy z poczuciem, że właśnie przeszedł jakiś pierwotny ryt inicjacyjny i że powtórnie się narodził…    

dość……..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz