wtorek, 15 lipca 2014

Zwyczajni ludzie

„Scena Zbrodni”; dokument, który na ekrany kinowe trafił już czas temu jakiś (rok temu?). Przypomniał mi trochę pod pewnym względem „Defiladę” Fidyka. Dotyczy zbrodni mających miejsce w Indonezji w latach sześćdziesiątych; zbrodni, których ofiarą byli tzw. komuniści (piszę ‘tak zwani’’, ponieważ  dotyczyły one wszystkich przeciwników politycznych czy ludzi np. ledwo podejrzanych o komunizm, choćby Chińczyków [w tamtym rejonie świata widocznie to taki synonim jak u nas swego czasu utożsamienie każdego Rosjanina z polityką Breżniewa]. Bohaterami filmu są zbrodniarze, którzy mówią o sobie z dumą, że są gangsterami, czyli ludźmi wolnymi (można by się przy tej okazji zastanowić na zgubnym wpływem kina amerykańskiego na nasze zbrodnicze skłonności, ale ponieważ w Indonezji za krytykę tego kina w latach sześćdziesiątych można było stracić życie [między innymi dlatego, że przyszli zbrodniarze zaczynali od tego, że byli ‘konikami’ { kto to jeszcze pamięta? kto pamięta ten zacny zawód?} i rozprowadzali bilety przede wszystkim przed filmami amerykańskimi właśnie a okrutni komuniści chcieli im to odebrać], to wolę zamilczeć). Reżyser zaproponował im, by wystąpili w filmie (czy wręcz uczestniczyli w jego realizacji), w którym zainscenizują, jakimi chcą środkami, sceny zbrodni sprzed 40 lat. Oni są oczywiście ludźmi wolnymi, nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności (o odpowiedzialności zbiorowej w Indonezji załączam ciekawy wywiad; pewne analogie odnalazłyby się pewnie w sytuacji współczesnej Rwandy [do napisania o tym tekstu przygotowywałem się tak długo, że doszedłem do momentu, w którym nie potrafiłem wszystkiego ogarnąć; nie należy zbyt długo… trzeba szybko i spontanicznie… to przecież blog tylko]). Niemal z dumą najpierw opowiadają a później prezentują teatralne (filmowe) scenki, w których wcielają się w role oprawców i ofiar. Jeden z nich, najważniejszy (Anvar Congo) w którymś momencie jest brutalnie przesłuchiwany, widać po nim, że nawet się ‘wzruszył’, bo powiedział, że zrozumiał, co czuli maltretowani przez niego ludzie.
Reżyser: „Nie mogłeś tego czuć, bo oni wiedzieli, że zginą”.
Congo: „Czułem to”…i zadumał się nad ludzkim cierpieniem (to ironia z mojej strony; muszę to zaznaczyć, bo od czasu do czasu mam do czynienia z niezrozumieniem mego dystansu).
Congo z towarzyszami broni tworzy film, którego są bohaterami, w którym są aktorami (traktują to bardzo poważnie, z przejęciem przeglądają materiały, krytycznie przyglądają się swojej grze aktorskiej, usilnie dążą do wiarygodności; inscenizują pewne sceny tak prawdziwie, że dzieci w nich uczestniczące chyba nie odróżniają prawdy od fikcji i autentycznie przeżywają opresje, którym poddawani są ich rodzice – kolejny problem, którym nie bardzo przejmują się Congo z towarzyszami broni), którego przesłaniem jest uwiecznienie historii, bo przecież młodzież powinna ją znać. Chcą stworzyć film, który obejrzy cały naród; film dzięki któremu zdobędą kolejny stopień do sławy: gangsterami już są a staną się gwiazdami filmowymi (niezwykła scena w studiu telewizyjnym państwowej stacji świadcząca o tym, że media także kreują ich na bohaterów; ach te media, nawet gdy chciałyby kogoś skrytykować, to i tak go wypromują [JKM jest już trzeci w sondażach – brawo media!]) .  
Przypomniał mi się Fidyk i jego „Defilada”, bo znowu bohaterowie reprezentujący pewien system nie mają świadomości, że ich występ przed kamerą ma charakter autokompromitacji. Chyba tylko jeden z nich kilka razy powtarza, że ma świadomość, iż czynili zło. Ale wygląda na to, że on to wykoncypował; to nie sumienie się odezwało, to chłodna analiza własnych czynów mu taki wniosek podpowiedziała. Nawet się dziwi, że potomkowie komunistów nie dążą do zemsty, że warto by się było jakoś zabezpieczyć, przeprosić na przykład. A poza tym to spokojnie sobie ten pan w nieco więcej niż średnim wieku spaceruje po współczesnych indonezyjskich centrach handlowych z rodziną i niczym nie różni się od otaczających go ‘zwyczajnych’ ludzi. Tego rodzaju sceny – obrazy życia we współczesnej, nowoczesnej Indonezji – co jakiś czas pojawiają się i prowokują do pytań: jakie zbrodnie mają na sumieniu mijający nas ‘zwyczajni’ ludzie? (bo przecież nigdy byśmy nie podejrzewali o demoniczne instynkty jowialnych staruszków bawiących się z wnukami na osiedlowym placu zabaw; a przecież wielu z nich gdzieś tam obok nas stoi w kolejce po świeże bułeczki; bo przecież nawet najbardziej horrendalna zbrodnia nie pozostawia śladów na fizjonomii i na sposobie bycia: być może już mamy za sobą jakąś sympatyczną a może i nawet dowcipną rozmowę z jakimś świadkiem przeszłości, który w naszym świecie raczej nie obnosi się ze swymi ‘patriotycznymi’ czynami, raczej je skrywa za subtelnym sentymentalnym wspomnieniem pięknych czasów, bo „młodzi przecież byliśmy”); w jakim stopniu ten piękny obrazek nowoczesnego miasta zawdzięczają współcześni Indonezyjczycy patriotycznej robocie szwadronów śmierci?
Przypomniała mi się „Droga do zapomnienia” i scena, którą z takim dystansem potraktowałem w swoim blogowym wpisie; scena pojednania. W filmie indonezyjskich twórców kinematografii narodowej także mamy taką scenę: chińska opera na tle zielonych lasów Sumatry, młode dziewczęta w barwnych strojach ludowych, oprawca i ofiarą stoją obok siebie i ten, którego już nie ma, w uroczysty i wzniosły sposób dziękuje swemu oprawcy, że posłał go do nieba, że tak sprawiedliwie z nim postąpił, cudownie wdzięczny jest za uśmiercenie go…
To jest dopiero pojednanie.
Anvarowi Congo bardzo się ta scena podoba.
Bohaterowie filmu także szczerze i otwarcie uczestniczą w prezentowaniu obrazu Indonezji współczesnej. Przyglądamy się jak niezwykle ‘subtelnie’ wygląda zbieranie haraczy przez Hermana Koto od Chińczyków. Ten sam Koto kandyduje później do parlamentu ichniego. Nie dostaje się. Najprawdopodobniej dlatego, że podczas kampanii nie rozdawał swoim potencjalnym wyborcom prezentów. A upominali się o nie. Mógł się domyślić przecież.
Szczery kraj. Nie to, co u nas: my naszą interesowność skrywamy za szminką hipokryzji, udajemy, że wartości, że człowiek, że służba społeczeństwu…i nigdy nie przyznalibyśmy (o politykach dyskretnie nie wspomnę, bo oni to akurat sami się ostatnio obnażyli, szczególnie pan N.), że głosować wolimy na tego, kto zaoferuje nam najwięcej… a tam proszę…
I jeszcze Panczaszila, paramilitarna organizacja młodzieżowa, która w imię swoiście pojmowanych  wartości narodowych jest gotowa do każdego gangsterskiego (czyli wartościowego bardzo; bohaterowie w pewnym momencie wręcz wprowadzają klasyfikację różnych sposobów mordowania człowieka w zależności od gatunku filmu gangsterskiego, od mafii po Johna Wayne’a; sami także są kreatywni i z dumą prezentują swoje sposoby na pozbawianie człowieka życia, tak by krwi nie był za dużo) działania. I tu już kończy się ironia bo najbardziej niepokoi mnie młodzież, która w tak prostym rozumowaniu odnajduje receptę na życie i szczęście; a przede wszystkim na przyczyny jego braku. A niepokoi, bo wiem, że to uniwersalne, że czasy Hitlerjugend nie minęły wraz z upadkiem III Rzeszy.

Scena Zbrodni, r. Joshua Oppenheimer


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz