„Scena Zbrodni”; dokument, który na ekrany kinowe trafił już
czas temu jakiś (rok temu?). Przypomniał mi trochę pod pewnym względem „Defiladę”
Fidyka. Dotyczy zbrodni mających miejsce w Indonezji w latach sześćdziesiątych;
zbrodni, których ofiarą byli tzw. komuniści (piszę ‘tak zwani’’, ponieważ dotyczyły one wszystkich przeciwników
politycznych czy ludzi np. ledwo podejrzanych o komunizm, choćby Chińczyków [w
tamtym rejonie świata widocznie to taki synonim jak u nas swego czasu
utożsamienie każdego Rosjanina z polityką Breżniewa]. Bohaterami filmu są zbrodniarze,
którzy mówią o sobie z dumą, że są gangsterami, czyli ludźmi wolnymi (można by
się przy tej okazji zastanowić na zgubnym wpływem kina amerykańskiego na nasze
zbrodnicze skłonności, ale ponieważ w Indonezji za krytykę tego kina w latach
sześćdziesiątych można było stracić życie [między innymi dlatego, że przyszli zbrodniarze
zaczynali od tego, że byli ‘konikami’ { kto to jeszcze pamięta? kto pamięta ten
zacny zawód?} i rozprowadzali bilety przede wszystkim przed filmami
amerykańskimi właśnie a okrutni komuniści chcieli im to odebrać], to wolę
zamilczeć). Reżyser zaproponował im, by wystąpili w filmie (czy wręcz
uczestniczyli w jego realizacji), w którym zainscenizują, jakimi chcą środkami,
sceny zbrodni sprzed 40 lat. Oni są oczywiście ludźmi wolnymi, nigdy nie
zostali pociągnięci do odpowiedzialności (o odpowiedzialności zbiorowej w
Indonezji załączam ciekawy wywiad; pewne analogie odnalazłyby się pewnie w
sytuacji współczesnej Rwandy [do napisania o tym tekstu przygotowywałem się tak
długo, że doszedłem do momentu, w którym nie potrafiłem wszystkiego ogarnąć;
nie należy zbyt długo… trzeba szybko i spontanicznie… to przecież blog tylko]).
Niemal z dumą najpierw opowiadają a później prezentują teatralne (filmowe)
scenki, w których wcielają się w role oprawców i ofiar. Jeden z nich, najważniejszy
(Anvar Congo) w którymś momencie jest brutalnie przesłuchiwany, widać po nim,
że nawet się ‘wzruszył’, bo powiedział, że zrozumiał, co czuli maltretowani
przez niego ludzie.
Reżyser: „Nie mogłeś tego czuć, bo oni wiedzieli, że zginą”.
Congo: „Czułem to”…i zadumał się nad ludzkim cierpieniem (to
ironia z mojej strony; muszę to zaznaczyć, bo od czasu do czasu mam do
czynienia z niezrozumieniem mego dystansu).
Congo z towarzyszami broni tworzy film, którego są
bohaterami, w którym są aktorami (traktują to bardzo poważnie, z przejęciem
przeglądają materiały, krytycznie przyglądają się swojej grze aktorskiej,
usilnie dążą do wiarygodności; inscenizują pewne sceny tak prawdziwie, że
dzieci w nich uczestniczące chyba nie odróżniają prawdy od fikcji i
autentycznie przeżywają opresje, którym poddawani są ich rodzice – kolejny problem,
którym nie bardzo przejmują się Congo z towarzyszami broni), którego
przesłaniem jest uwiecznienie historii, bo przecież młodzież powinna ją znać.
Chcą stworzyć film, który obejrzy cały naród; film dzięki któremu zdobędą
kolejny stopień do sławy: gangsterami już są a staną się gwiazdami filmowymi
(niezwykła scena w studiu telewizyjnym państwowej stacji świadcząca o tym, że
media także kreują ich na bohaterów; ach te media, nawet gdy chciałyby kogoś
skrytykować, to i tak go wypromują [JKM jest już trzeci w sondażach – brawo media!])
.
Przypomniał mi się Fidyk i jego „Defilada”, bo znowu
bohaterowie reprezentujący pewien system nie mają świadomości, że ich występ
przed kamerą ma charakter autokompromitacji. Chyba tylko jeden z nich kilka
razy powtarza, że ma świadomość, iż czynili zło. Ale wygląda na to, że on to
wykoncypował; to nie sumienie się odezwało, to chłodna analiza własnych czynów
mu taki wniosek podpowiedziała. Nawet się dziwi, że potomkowie komunistów nie
dążą do zemsty, że warto by się było jakoś zabezpieczyć, przeprosić na
przykład. A poza tym to spokojnie sobie ten pan w nieco więcej niż średnim
wieku spaceruje po współczesnych indonezyjskich centrach handlowych z rodziną i
niczym nie różni się od otaczających go ‘zwyczajnych’ ludzi. Tego rodzaju sceny
– obrazy życia we współczesnej, nowoczesnej Indonezji – co jakiś czas pojawiają
się i prowokują do pytań: jakie zbrodnie mają na sumieniu mijający nas ‘zwyczajni’
ludzie? (bo przecież nigdy byśmy nie podejrzewali o demoniczne instynkty
jowialnych staruszków bawiących się z wnukami na osiedlowym placu zabaw; a
przecież wielu z nich gdzieś tam obok nas stoi w kolejce po świeże bułeczki; bo
przecież nawet najbardziej horrendalna zbrodnia nie pozostawia śladów na
fizjonomii i na sposobie bycia: być może już mamy za sobą jakąś sympatyczną a
może i nawet dowcipną rozmowę z jakimś świadkiem przeszłości, który w naszym świecie
raczej nie obnosi się ze swymi ‘patriotycznymi’ czynami, raczej je skrywa za
subtelnym sentymentalnym wspomnieniem pięknych czasów, bo „młodzi przecież
byliśmy”); w jakim stopniu ten piękny obrazek nowoczesnego miasta zawdzięczają
współcześni Indonezyjczycy patriotycznej robocie szwadronów śmierci?
Przypomniała mi się „Droga do zapomnienia” i scena, którą z
takim dystansem potraktowałem w swoim blogowym wpisie; scena pojednania. W
filmie indonezyjskich twórców kinematografii narodowej także mamy taką scenę:
chińska opera na tle zielonych lasów Sumatry, młode dziewczęta w barwnych
strojach ludowych, oprawca i ofiarą stoją obok siebie i ten, którego już nie
ma, w uroczysty i wzniosły sposób dziękuje swemu oprawcy, że posłał go do nieba,
że tak sprawiedliwie z nim postąpił, cudownie wdzięczny jest za uśmiercenie go…
To jest dopiero pojednanie.
Anvarowi Congo bardzo się ta scena podoba.
Bohaterowie filmu także szczerze i otwarcie uczestniczą w
prezentowaniu obrazu Indonezji współczesnej. Przyglądamy się jak niezwykle ‘subtelnie’
wygląda zbieranie haraczy przez Hermana Koto od Chińczyków. Ten sam Koto kandyduje
później do parlamentu ichniego. Nie dostaje się. Najprawdopodobniej dlatego, że
podczas kampanii nie rozdawał swoim potencjalnym wyborcom prezentów. A
upominali się o nie. Mógł się domyślić przecież.
Szczery kraj. Nie to, co u nas: my naszą interesowność
skrywamy za szminką hipokryzji, udajemy, że wartości, że człowiek, że służba
społeczeństwu…i nigdy nie przyznalibyśmy (o politykach dyskretnie nie wspomnę,
bo oni to akurat sami się ostatnio obnażyli, szczególnie pan N.), że głosować
wolimy na tego, kto zaoferuje nam najwięcej… a tam proszę…
I jeszcze Panczaszila, paramilitarna organizacja
młodzieżowa, która w imię swoiście pojmowanych wartości narodowych jest gotowa do każdego
gangsterskiego (czyli wartościowego bardzo; bohaterowie w pewnym momencie wręcz
wprowadzają klasyfikację różnych sposobów mordowania człowieka w zależności od
gatunku filmu gangsterskiego, od mafii po Johna Wayne’a; sami także są
kreatywni i z dumą prezentują swoje sposoby na pozbawianie człowieka życia, tak
by krwi nie był za dużo) działania. I tu już kończy się ironia bo najbardziej
niepokoi mnie młodzież, która w tak prostym rozumowaniu odnajduje receptę na
życie i szczęście; a przede wszystkim na przyczyny jego braku. A niepokoi, bo
wiem, że to uniwersalne, że czasy Hitlerjugend nie minęły wraz z upadkiem III
Rzeszy.
Scena Zbrodni, r.
Joshua Oppenheimer
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz