czwartek, 30 sierpnia 2012

Pierwszy taki dramat

"- Sądzę - mówi szybko Eurydyka - że moi rodacy prędzej mnie ukamienują, niż pozwolą na drugie zamążpójście. Będę dla nich reklamą wierności i poezji, czymś w rodzaju wdowy narodowej. Posadzą mnie na na skale, abym plotła natchnione wyrocznie, albo zamkną w świątyni, co na jedno wychodzi. A potem umrę po raz drugi".
(Herbert: H.E.O.)
Przyszedł mi momentalnie do głowy ten tekst, gdy słuchałem w napięciu monologu „I będą święta” w wykonaniu Agnieszki Przepiórskiej (wg tekstu Piotra Rowickiego, reż. Piotr Ratajczak).
Czekałem na taki tekst. Bo, choć nie pada tam ani razu słowo 'Smoleńsk', to (przynajmniej na razie) będziemy ten spektakl do tego zdarzenia odnosili. Dlaczego czekałem? Jak w wypadku większości moich znajomych moja trauma nie dotyczy samej katastrofy (nikt z moich znajomych osobiście nic w niej nie stracił) a odnosi się do narracji obecnej w mediach przez wiele tygodni i miesięcy po niej. Nie jesteśmy niewrażliwi, ale jesteśmy wyczuleni na retorykę i fałsz. A niestety od razu zostaliśmy przymuszeni do doświadczania tego tragicznego zdarzenia zgodnie z narzucanymi nam schematami okazywania uczuć. Co gorsza, wypowiedzi osób, których dotknęło to osobiście... wypowiedzi starannie przygotowane przez media kolorowe i nie tylko (była żałoba, więc i media zgodnie z przyjętą symboliką przejmowały się na czarno-biało) były często niestety - delikatnie mówiąc - mocno nieautentyczne.
I po tej zgadze wielkiej, gdy już wydawało mi się wolny jestem od tego tematu (a już nawet i obojętność nie przynosiła wstydu) pojawił się tekst i spektakl, który i mnie poruszył i jednocześnie dał nadzieję. Nadzieję na to, ze żyję wśród ludzi, którzy potrafią stworzyć dzieło, które wykracza poza...
i ukazuje katastrofę nie tylko jako katastrofę
a wręcz okazuje się, że ona może być zdarzeniem wyzwalającym stopniowo niezwykły akt samoświadomości
(samoświadomości udręczenia?)
Zaczyna się jako historia studenckiej miłości dziewczyny do asystenta (myślałem oglądając, o co tu chodzi, bo to na festiwalu Sopot non fiction, a taki temat, mało publiczny, troszku mi nie pasował; choć wiem, że i on mógłby stać się punktem wyjścia do opowiedzenia przeróżnych intrygujących historii), od relacji z cudownych chwil, które świadectwem były tego, że księżniczka na księcia trafiła i bardzo chce się tym z innymi podzielić.
Ale on w katastrofie lotniczej zginął.
A więc historia o miłości tragicznej i teraz będziemy obserwowali, jak to trzeba sobie poradzić ze śmiercią ukochanego, z którym piętnaście lat się przeżyło... a tu jeszcze dwójka dzieci...
I rzeczywiście przez jakiś czas spektakl uświadamia nam, że żyjemy w kulturze, z której śmierć została wykluczona.
Albo oswojona, ale na takiej zasadzie, że jej jakość nie istnieje, została zdezynfekowana, wyjałowiona.
Rytuał nie służy wejściu w tajemnicę, on się sprowadza do porady u psychologa; procesy psychiczne towarzyszące śmierci bliskich zostały rozszyfrowane i należy je tylko odtworzyć, by powrócić do świata tych, którzy z uśmiechem zadowolenia zakładają konto (promocyjne oczywiście - to były elementy satyryczne spektaklu) dla singli. Nawet ksiądz potrafi tylko stereotypowo przywołać księgę Hioba, by mieć pretekst do połajania niegodzącej się na okrutny los parafianki.
A dzieci albo zadają irytujące pytania, albo uciekają w kulturę emo, w której mają poczucie bezpieczeństwa... itd...
Dopiero w pewnym momencie uświadamiamy sobie (ja sobie uświadamiam), że mąż nie zginął w byle jakim wypadku (niestety, gdy mamy do czynienia z pojedynczą tragedią, świat się nami nie interesuje), ale że to coś poważniejszego.
Że poszukiwanie sensu czy też symboliki dotyczy pewnej małej wspólnoty. Wspólnoty, dla której katastrofa stała się osią istnienia. A jej członkowie nie wyobrażają sobie, że ktoś mógłby inaczej dawać wyraz... I nawet najbliższy przyjaciel, po chwili ciepła i współuczestnictwa, zaczyna niczym mantrę intonować słowo Prawda.
Śmierć ukochanego męża staje się świadectwem Prawdy.
niestety nie tej egzystencjalnej, a tej (dla niektórych: jedynie istotnej) politycznej...
A żona ma stać na straży; ma niczym Antygona okryć kirem męczeństwa (wiem, że to nadużycie) pamięć o swym mężu i ma być gotowa, by drogę cierniową przejść aż Prawda porazi maluczkich wątpiących.
Przypomniał mi się los kobiet, żon po powstaniu styczniowym i to, jak sfera symboliczna totalitarną (bo presja społeczna wykluczała jakiekolwiek zachowania odbiegające od tych zaprogramowanych przez czcicieli Pamięci) bywała już kiedyś w naszych dziejach. Można powiedzieć, że (wyprzedzając nieco watek feministyczny) bycie żoną powstańca zesłanego na daleką Północ stawało się przekleństwem. Nie z powodu tęsknoty a z powodu kajdan symbolicznych narzucanych przez Obowiązek. Czasami jest tak (może zawsze?), że społeczeństwo jest najbardziej okrutnym więziennym strażnikiem.
I tu zaczyna się wątek niby feministyczny (niby - bo tu nie chodzi o płeć, choć to przez kilka wieków facet był tym, który rządzi; chodzi o obowiązki i zobowiązania wobec tej strony, która dominowała - i to równie dobrze może być kobieta dziś).
Według niektórych w tym momencie dopiero zaczyna się dziać w tej sztuce to, co najważniejsze. Czyli wyzwolenie. Bohaterka odkrywa, że w tej rodzinie to ona przybudówką była. Symbolicznie dostrzega to w ten sposób, że nawet na zdjęciach z wakacji jej nie ma - bo je robiła oczywiście. Wyszła za mąż na studiach, nie skończyła ich, bo dzieci... a mąż wielki i kariera i uznanie i cieszyło ją to wielce zawsze. Do tego stopnia wielki był - no bo przecież w Tym samolocie by się nie znalazł - że zdjęcia i z prezydentem i z premierem jego obok tych z wakacji znalazła.
Więc na allegro pamiątki po mężu sprzedała (przyśpieszyłem nieco to streszczenie, bo złapałem się na tym, że kurna całą historię chcę tu przywołać... i po co?... skoro na jakiś dygresyjny wypad nie starczy mi energii i ochoty).
Ładna, choć satyryczna (ale nie farsowa, bo nie lubię), była scena, gdy bohaterka opowiada o imprezie, na której mężczyźni patriotyczne bardzo pieśni śpiewali a ona jedynie o pieczoną kaczuszkę zadbać miała. Obok - wyliczenie przekrętów męża w polityce. Czy ten już nieco zbanalizowany kontrast wpisanego w przeróżne pieśni patriotyzmu z typowo ludzkim zamiłowaniem do szwindli potrzebny jest (bo to taka zbyt aktualna satyra)? Dla mnie tak, bo, mimo że ci panowie, którzy na samolot się nie załapali i wciąż nami rządzą, takimi rzeczami się nie przejmują, to cóż... ci, co zginęli, z tego grona pochodzili... i skoro już w tym spektaklu żonie głos oddano to ma ona prawo wykuć postument swego ukochanego z materiału, który ona uzna za stosowny i prawdziwy (tym razem z małej litery, ponieważ nasze małe prawdy to nie to samo co Prawda i nie o Platona mi tu wcale idzie...)

I proszę mi nie wypominać, że zmieniłem proporcje; w pierwszej chwili po zakończeniu wydaje się, że więcej było o buncie (ale to chyba złudne nieco, po prostu buntem się kończy i on mocno pozostaje po zakończeniu)... o tym, jak katastrofa uświadomiła kobiecie, że z miłości (przyzwyczajenia) zapomniała o swoim życiu. Ale w czasach małżeństwa była szczęśliwa, więc można by zapytać o sens tej świadomości, którą nagle dzięki tym dramatycznym wydarzeniom zyskała. Jeśli znowu zazna czasami szczęścia, to będzie ono niewątpliwe wyższej próby (tak przynajmniej mi się wydaje), ale jeśli nawet powiększenie piersi (cytat ze sztuki) jej tego nie da (to żart oczywiście, ale feministki już mogą snuć przypuszczenia, że szczęśliwą nie będzie, skoro zaczyna od realizacji tak żenującego pragnienia [swoją drogą nie sądziłem, że kobiety powiększają piersi z myślą o mężczyznach i że w oczach feministek może je to kompromitować - a usłyszałem to podczas rozmowy po spektaklu]a ja sobie myślę, że zaczyna od czegoś co jej przyjemność przyniesie niezależnie od tego, kto jej tego rodzaju pragnienia do mózgu wpisał, bo przecież większość jest nam jakoś wpisana i gdybyśmy ciągle o tym myśleli, to niczym Hamlet na milczeniu [emocjonalnym tym razem] byśmy skończyli), to pytanie pozostaje w mocy. Bo są zapewne tacy, którzy są skłonni twierdzić, że czasami lepsze jest nieświadome swych uwarunkowań szczęście niż żywot wypełniony po brzegi świadomością ale pozbawiony chwil spoza...
Niezależnie od tych moich (typowych dla mnie, wiem) bocznych ścieżynek, na których zawsze radość pisania odnajduję, trzeba przyznać, że "I będą święta" tekstem bluźnierczym jest a więc potrzebnym bardzo (bo bluźnierstwo najskuteczniej pobudza do myślenia) i trzeba odwagi, by go wystawiać i tak jak Agnieszka Przepiórska uświadamiać ze sceny (być może także wdowom), że są (były) niczym ta choinka ze świecidełkami. Gdy coś takiego oglądam doświadczam chwil wielkiej satysfakcji, bo wśród ludzi mówiących takim językiem pragnę być.

A to rzeczywiście bardzo trudno być tym drugim, w cieniu... niby cię widzą, rozmawiają, a nawet i przyjaźnią się...

środa, 22 sierpnia 2012

Rozwidlajace się ścieżki miłości

Na Nowych Horyzontach miesiąc temu byłem i już nastąpiło zjawisko, którego najbardziej się obawiałem: od rana myślę o pewnym filmie i nie dość, że nie mogę sobie przypomnieć szczegółów (więc drugie oglądanie jest jak najbardziej wskazane, a ponieważ film ten chyba wśród widzów cieszył się w konkursie największym powodzeniem, to jest szansa, że będzie dostępny jakoś), to i z tytułem problem był duży i sprawdzić musiałem… „Donoma” (r. Djinn Carrenard)… A myślałem o nim w związku z innym filmem, który wczoraj obejrzałem („Wejdź w ten walc” – tak chyba by było po polsku) i który takiego banału jak miłość dotyczył. Oczywiście tego rodzaju sądy prowokacyjnie w ten sposób formułuję: gdy mówię o banale, to na myśli mam stereotypowość w traktowaniu tego tematu w większości dzieł sztuki popularnej (dla której oczywiście wzorem jest także stereotypowość panująca na co dzień w życiu – i dlatego lubię przyglądać się związkom, które od jakiś tam schematów odbiegają i są jeszcze w dodatku, albo bywają, szczęśliwe). „Donoma” i „Wejdź w ten walc” stereotypowe nie są. (No i teraz nastąpi próba przypomnienia sobie tego pierwszego, bo wprawdzie pisałem o nim, ale to był jeden z tych tekstów, który połknięty przez czarną dziurę został i już go nie odtworzyłem.) Przypominam sobie: Film złożony z kilku historii, co oczywiście z Altmanem się kojarzy i choć nie jest to nowatorskie już, to lubię tę formułę przechodzenia, przeplatania ludzkich losów, ukazywania ich wzajemnego splątania, nachodzenia na siebie – co zawsze wyzwala pytanie o przypadek i konieczność, pytania o prawa rządzące ścieżką naszego losu i jego powiązania z innymi (dlaczego w tym miejscu i w tym czasie i dlaczego w ogóle spotkaliśmy kogoś i czy z jakiejś tam koincydencji zdarzeń wyciągać należy dalej idące wnioski – temat powracający co i rusz w tym tutaj moim pisaniu, bo też i ja o tym problemie nie do rozstrzygnięcia często dumam i szereg zdarzeń z mojego życia stawiam w świetle tego problemu sobie: począwszy od tych, na które wpływu nie mamy [bo przecież większość rzeczy sama nam się zdarza] po te, które zainicjowaliśmy albo w które świadomie żeśmy wkroczyli [ale – kończąc te przydługie rozkminiania – niezależnie od tego jak jest, nie mam wątpliwości, że za wszystko, niczym Edyp, jesteśmy odpowiedzialni; choć niektórzy z mego zachowania mogliby czasami wyciągać zupełnie inne wnioski]). W tym filmie taki labirynt ludzkich relacji także ma miejsce. Widzimy, jak różnie uczucia się rodzą (wybuchają?), jak pokrętnie i dziwnie wpływają na ludzkie losy i jak przedziwnie się kończą (no i właśnie pamięć moja: żadnego z wątków nie pamiętam w całości, z każdego tylko jakieś błyski pozostały i ogólne wrażenie: prawda taka, że trzy razy trzeba się zastanowić, nim na ten lód wkroczymy; ale fajne i niebanalne motywy są tam właśnie i dlatego polubiłem ten obraz; np. dziewczyna, niczym bohaterka „Snu nocy letniej”, postanawia związać się z facetem, którego ujrzy zaraz po otwarciu oczu [to naprawdę fajne jest, bo skoro związki, które są wynikiem jakiegoś tam poznania czy też rozpoznania, o których zdecydował urok zewnętrzny a nawet i wewnętrzny {czy wręcz poczucie jakiegoś dusz związku i dialogu wręcz} się rozpadają czy też wchodzą w stan zawieszonej przez lata obojętności i zaniku czegokolwiek, to w sumie bez znaczenia jest z kim się wiążemy i ktoś totalnie przypadkowy może się okazać tym właściwym a przynajmniej nie gorszym niż ten, na którego się decydujemy pod wpływem, zdawałoby się komuś nigdy niegasnących uczuć] i oni później są ze sobą, ale ona postawiła taki warunek, że nie będą gadać ze sobą [rewelacja] i jak łatwo się domyśleć, wszystko kończy się z hukiem, gdy rozmawiać zaczynają [wiem, wiem – smutne to, ale podobał mi się pomysł ukazujący miedzy innymi to, że nie tak bardzo istotne jest to, z kim się wiążemy, bo istota naszych doznań i tak przede wszystkim ma swą siedzibę w nas samych a to, co na zewnątrz stymulatorem jest jedynie i co najwyżej idealnie pasuje do czegoś, co wpisał nam ktoś albo sami sobie przez lata mniej lub bardziej świadomie wykreowaliśmy i tylko odbicia tegoż lustrzanego w rzeczywistości poszukujemy wierząc, że to Platońska druga połówka nasza jakaś ]). Ale o „Donomie” jeszcze pewnie skrobnę, gdy ponownie sobie obejrzę (a nastąpi to na pewno), bo przypomnieć chcę sobie te przedziwnie rodzące się i zamierające uczucia ukazane moim zdaniem niebanalnie (choć nie było tam rozstania, które z „W chmurach” pamiętam: narzeczony porzuca swą kobietę smsa do niej wysyłając; taki znak czasu – choć oczywiście zawsze można powiedzieć, że w ten sposób oszczędza sobie i jej trudnych emocji [jakby ktoś miał wątpliwości – to ironia była: niezależnie od tego, jak wielkim cynikiem jestem, to tego rodzaju ucieczka tchórzostwem jest jakkolwiek poważnie byśmy ją tłumaczyli a już na pewno dowodem na to, że z naszymi uczuciami w stosunku do wcześniejszego partnera bardzo krucho zawsze było, skoro taki brak szacunku i odwagi przed spojrzeniem w oczy {a znam taki przypadek z życia: dziewczyna zleciła przyjaciółce, by w jej imieniu pożegnała – przez telefon – faceta…}]). Bo przecież punktem wyjścia tego wpisu był film, który wczoraj obejrzałem – także o splątanych uczuciach w niestereotypowy sposób ukazanych: „Take this Waltz” (r. Sarah Polley, Kanada; film także w jakimś sensie festiwalowy, bo w Poznaniu na „Transatlantyku” pokazywany był). To taka mniej banalna komedia romantyczna była: super szczęśliwe małżeństwo, pojawia się nowy facet (tu szereg przypadków, które oczywiście przypadkami nie są i wyzwalają myślenie magiczne, bo skoro uroczy ale i denerwujący [to niektórych podobno podnieca] nieznajomy okazuje się być sąsiadem z naprzeciwka, to chyba coś w tym jest [kto by tak nie pomyślał?]). Przypomniał mi ten obraz stary film Erica Rohmera „Moja noc u Maud” (J.L. Trintignant i F. Fabien), którego bohater spędza noc u kobiety, ciągle oczekujemy, że do czegoś dojdzie a tu nic… tylko gadali, sami pewnie też oczekując aż się coś zdarzy, co ich ku sobie pociągnie, ale nic takiego nie następuje; pozostaje napięcie oczekiwania – piękne… W filmie Polley dość długo z takim napięciem do czynienia mamy: w przeciętnym filmie już dawno by się skończyło w łóżku i ewentualnymi późniejszymi wyrzutami sumienia (no może przesadziłem…) a tu wyrzuty pojawiają się, mimo że do niczego nie doszło, ale sama myśl, że może dojść, sama świadomość pragnienia już jest wystarczającą przyczyną poczucia zdrady. I ładne jest to, jak bohaterowie krążą wokół siebie, jak co rusz próbują wejść w drogę temu drugiemu, niby przypadkowo (! – no właśnie, w jakim stopniu to, co przypadkiem zwiemy, sami prowokujemy; w jakim stopniu jest samospełniającym się naszym marzeniem, któremu na wszelkie sposoby pomagamy – choćby co rusz, niby przypadkowo zupełnie, wchodząc komuś w drogę…), co odzwierciedla niezwykła scena w basenie, gdy Margot i Daniel pływają pod wodą wokół siebie nie dotykając się, ale w ciągłym napięciu zbliżenia (bardzo fajny obraz tego, jak siebie poznajemy, zbliżamy się i uciekamy zanim…). A dziewczyna wydaje się być w małżeństwie spełniona; jednak okazuje się, że nawet w najszczęśliwszym związku po jakimś czasie pojawia się poczucie braku czegoś i gdy temu ulegniemy wpadamy w nałóg gorszy od alkoholizmu (to cytat z filmu), bo tego nieokreślonego pragnienia nie można zaspokoić i to co nowe (kuszące swą odmiennością, dające nadzieję na jeszcze większe spełnienie) staje się stare. I z takimi gorzkimi myślątkami twórcy filmu nas pozostawiają. Dawno temu o wiele mocniej opowiedziała o tym Liv Ullman (scenariusz Bergmana) w „Wiarołomnych” ale to nie komedia prawie romantyczna była. I tak jedna notka sprowokowała mnie do przypomnienia sobie aż trzech filmów… i to o miłości czy bardziej o tym, jak błądzimy na ścieżkach namiętności naszych…

czwartek, 9 sierpnia 2012

High Art

„High Art” (r. Lisa Cholodenko, niezależne kino amerykańskie). Co mnie tak urzekło? Przed chwilą… że zamyślenie jakieś i nastrój w środku… Trzy kobiety: Lucy, Syd, Greta i gdzieś z boczku James… Kiedyś pisałem, że czasami trudno mi się utożsamić z bohaterami, gdy ze zbyt odległego od moich uwarunkowań świata pochodzą – ale są wyjątki – jak w tym filmie, choć może tu nie o utożsamienie nawet chodzi (bo to przecież kobiecy bardzo film i one jeszcze seks ze sobą uprawiają; ale reżyserka nie epatuje zbytnio tego rodzaju scenami [a szkoda…]), a o sugestywność narracji, która powoduje, że wnikamy w ten świat i – bardzo ważne – klimat budowany przez charakterystyczną muzykę (nie potrafię opisywać muzyki), zdjęcia (zresztą o fotografowaniu jest też ten film i jedną z rzeczy, która mi do głowy przyszła podczas projekcji, to pragnienie powrotu do analoga…), scenografię (wnętrza dwóch mieszkań szczególnie, urządzone w bardzo mi bliskim stylu; a jaki to styl? cholera? dość swobodny z nastawieniem na swojskość i akcenty osobiste, wnętrze, które charakteryzuje mieszkańca, daje świadectwo jego indywidualności, choć trzeba przyznać, że tego rodzaju przestrzenie także zaczynają być powtarzalne, ale jest to na pewno ten element świata przedstawionego w tym filmie, z którym utożsamić się mogę), kameralną historię. Codzienny bieg zdarzeń może wyskoczyć z kolein w każdym (przypadkowym? wiem, nie ma czegoś takiego wg niektórych) momencie. I być może rzeczywiście przypadków nie ma, bo często jakoś tam gotowi jesteśmy wewnętrznie na przyjęcie niespodziewanego (paradoks?). Gotowość ta skryta w nieświadomości najczęściej jest i zdarzenia, które uznajemy za niezwykły zbieg okoliczności, szczęśliwy (bądź nie) przypadek, czy wręcz cud objawiają nam jej obecność a w konsekwencji jakąś prawdę o nas, której często wcześniej znać nie chcieliśmy bądź zbytnio nad nią się nie zastanawialiśmy. Dlaczego tyle o nieświadomości? A bo to mój konik, a poza tym w tym filmie dziać się zaczyna, gdy z sufitu zaczyna kapać woda i Syd udaje się do sąsiadki mieszkającej nad nią, by interweniować. A woda, i to jeszcze uwolniona, przekraczająca wytyczone dla niej granice, to nieświadomość upominająca się o swe prawa (i proszę mi tu nic o nadinterpretacji…). Dość powiedzieć, że Syd na początku opowieści mieszka z chłopakiem, a kończy się film, gdy jej zdjęcie, na którym spoczywa w objęciach kochanki (Lucy), trafia na okładkę pisma artystycznego, którego jest redaktorką. Za jej zgodą – bo to coś w rodzaju publicznej deklaracji jest, co oczywiście (?) tak bardzo łatwo jej nie przychodzi. Przypadek? Na pewno nie: Syd, choć była to dla niej sytuacja całkiem nowa, swobodnie i pewnie w nią wchodzi. Zaskakująco pewnie. Ale akcja rozgrywa się w środowisku, w którym preferencje płciowe nie są problemem; jest to indywidualny wybór i nikomu nic do tego (choć matka Lucy w pewnym momencie stwierdza, że za czasów jej młodości byłoby to nie do pomyślenia – my troszkę pewnie w tym jej czasie jeszcze tkwimy). James chyba nie bardzo jest wstrząśnięty, że jego miejsce zajmie kobieta, boli go sam fakt zdrady partnerki. Podobała mi się ta oczywistość istnienia różnorodności wyborów preferencji seksualnych. Przyglądałem się też postawie Lucy – artystki, bo ona fotografią się zajmuje. To znaczy 10 lat wcześniej znana bardzo nawet była i jak to powiedziane zostało w filmie: „wszystkich, którzy jej pomogli, w ch… zrobiła i wyjechała, zrywając w ten sposób wszelkie kontakty”. Nadal fotografuje, ale kompletnie nie jest zainteresowana karierą (bogata z domu jest, więc zazdrościłem jej). Twierdzi, że wszelka formalna współpraca jest za ciasna dla niej, że dusi się w atmosferze komercji (może to też taki autotematyzm obecny w tym filmie, bo przecież to produkcja niezależna, więc byłby to tak naprawdę film o sztuce niezależnej i o tragicznej [bo cóż: film dobrze się nie kończy] atmosferze jej towarzyszącej). Nie ustawia zdjęć, nie zatrudnia modelek (ten typ fotografii zalewa nas ostatnimi czasy: ładne dziewczyny, w przedziwnych strojach, w wystylizowanych sytuacjach, opracowane na kompie tak, by jeszcze barwy jakieś nietypowe się stały - standardem są obecnie), nie używa cyfrówki. Fotografuje życie własne, znajomych w naturalnych sytuacjach i z grymasami nie na potrzeby zdjątka wymyślonymi. Ale oczywiście nie są to foty pamiątkowe. W sposobie kadrowania, w przerysowaniach (szeroki kąt), w barwach, niedoświetleniach i prześwietleniach mieści się jej prawda o świecie, którą niekoniecznie chce się z innymi dzielić. Lubię takie foty, w takich rejonach kiedyś także wędrowałem. I zatęskniłem. Poczułem się trochę jak Syd w momencie, gdy dowiedziała się o śmierci Lucy – ich romans dopiero się zaczynał, jeszcze nie nabrał barw (pozostała fota na okładce, sztuka trwalsza niż śmierć, przezwyciężająca świadomość padliny). Tylko, w moim wypadku, kto kogo porzucił? Ja fotografię, czy fotografia mnie? Czasami myślę, że to drugie raczej…

Projekt Nim

James Marsh jest reżyserem tego filmu. Wytrącił mnie z kolein. Palce martwo na klawiszach leżą, gdy myśli rozbiegane próbuję uchwycić i zwerbalizować. Po kolei… projekt Nim był to projekt badawczy (żadnych nazwisk oczywiście nie przywołam, bo nie zapisywałem po ciemku w kinie, a nawet gdyby jasno było, to przecież bym nie pisał) na jednej z uczelni amerykańskich mający dowieść, że szympans wychowany w ludzkiej rodzinie będzie potrafił porozumiewać się na ludzki sposób konstruując za pomocą języka migowego poprawne zdania. Czytałem o tym gdzieś kiedyś i pewnie nie tylko ja. Ale artykuł to nie ta siła, tym bardziej, że film od projektu tylko wychodzi pozostawiając widza z fundamentalnymi pytaniami dotyczącymi naszego (ludzkiego; tych którym świat natury poddany został) stosunku do braci mniejszych, czyli w tym wypadku konkretnie do małp człekocośtam – szympansów w tym projekcie. I ten film opowiedzieć trzeba… tak jak zostało to w nim zrobione, bo wystarczy przedstawić biografię Nima, by znaleźć się, choć przez chwilę, na bezdrożu. Został on odebrany matce po dwóch tygodniach życia i trafił do ludzkiej rodziny (i to jest ta część jego losu, którą znamy, bo o eksperymencie pisano), takiej lekko hipisującej z bodajże szóstką dzieciaków. Chciano udowodnić, że blisko bardzo szympans jest od człowieka, ale od samego początku został on zreifikowany. Po tym czasie względnej swobody (nie będę o eksperymencie i efektach zbyt wiele, bo nie to jest istotą – według naukowców eksperyment się nie powiódł i tyle). Karmiony piersią stał się członkiem rodziny. Szybko jednak naukowcy zauważyli, że projekt jest niemetodycznie prowadzony i badania przejęła młoda urodziwa asystentka, która uczyła Nima języka migowego. To, że urodziwa, nie jest bez znaczenia, bo zauważył to szef całego przedsięwzięcia – a gdy przerwał romans, dziewczyna wycofała się z badań. W ten sposób Nim rozstał się trzecią już matką. Ale oczywiście znaleźli się kontynuatorzy i projekt rozwijał się w najlepsze. A po przedmiocie badań nie widać było, by szczególnie przejął się tym polimacierzyństwem. Szczególne, że naturalną matkę trzeba było czasowo uśpić, by odebrać jej dziecko, ludzkie zwracały oczywiście uwagę na to, jak w dniu rozstania Nim okazuje im przywiązanie, ale wyglądało to tak, jakby same się w ten sposób dowartościowywały i odchodziły. Projekt zakończył się w momencie, gdy natura wzięła górę i Nim dość poważnie zranił kolejną swą opiekunkę (i jakoś tak na marginesie wspomniano, że zaraz po tym fakcie wykonał gest oznaczający przeprosiny…, k… toć to przecież największy sukces tego projektu). Koniec badań, naukowcy się poddali i… przetransportowali Nima, który nigdy w swoim pięcioletnim życiu (poza momentem urodzin) nie miał styczności ze swymi pobratymcami do ośrodka badań nad człekokształtnymi: wyspa otoczona drutem pod napięciem (bo były przypadki samobójstw i zabójstw – pacjenci tego ośrodka wpychali się do wody, a oni nie potrafią pływać), pensjonariusze przebywają w klatkach (Nim nigdy przedtem), a gdy są nazbyt agresywne to opiekunowie mają specjalne kije do elektrowstrząsów. Po jakimś czasie w ośrodku pojawił się Bob – ludzki bardzo człekokształtny i zaprzyjaźnił się z Nimem, nie eksperymentował, tylko tak zwyczajnie się zdziwił, że zwierzęta mają osobowość. Spotkania z Nimem uznał za jedne z najlepszych momentów w swoim życiu, Nim pewnie, gdyby mógł coś powiedzieć , zgodziłby się z nim. I choć wcześniej naukowcy motywowali swe badania tym, że chcą się dowiedzieć, co dzieje się w głowie szympansa (i stąd pomysł min. na uczenie ich języka), to teraz wystarczył popatrzeć na zachowanie Nima, by nie mieć wątpliwości, że ma momenty zadowolenia z życia. Ale niestety ośrodek upadł i pensjonariusze trafili do placówki, w której sprawdzano na małpach szczepionki (wg prawa federalnego, nim szczepionka trafi do obiegu, musi być sprawdzona na czwórce człekokształtnych). I tak jak wcześniejsze miejsce pobytu można by było porównać do więzienia, w którym zdarzają się spacery z przyjacielem, tak obecne miejsce pobytu już z obozem koncentracyjnym tylko kojarzyć się powinno. Dawny opiekun Nima, szef od badań naukowych, stwierdził, że nie mógł nic zrobić, bo nie był jego właścicielem, on go tylko wypożyczył do badań… to Bob zaczął nagłaśniać sprawę i doprowadził do tego, że Nim trafił do przytułku dla skrzywdzonych zwierząt, gdzie z czasem pojawili się towarzysze zabaw… zmarł w wieku 26 lat na atak serca. Warto może przywołać jeszcze jedną scenę: w przytułku pojawiła się pierwsza ludzka matka Nima, pewnie z wyrzutami sumienia, i odważyła się wejść do klatki, mimo że jej przybrany syn dość agresywnie się przy niej zachowywał; no i on nią porzucał po klatce, dał wyraz swej złości za to, co mu uczyniono, ale jej nie zabił – a mógł, jak stwierdzili świadkowie zdarzenia – bo szympansy wybaczają, podobno wszystko… Nie wiem, czy ta skrótowa biografia wywiera jakieś wrażenie… nie chce mi się jej komentować… mi przypomni po czasie obrazy, które i tak nosić będę długo w pamięci. I wzruszenie. I zamęt w głowie… Ile jeszcze krzywd wyrządzi człowiek będąc przekonanym, że ma ziemię czynić sobie poddaną?

środa, 8 sierpnia 2012

Odziany w cudze opowieści

Dzień trzeci. I dobrze jest bardzo. Lubię ten trans. Gdy przyoblekamy się w cudze opowieści bagatelizując otaczającą rzeczywistość (choć stopień przyjemności doznawanej w kinie w pełni uzależniony jest od tego, jak to cudze odzienie szyte jest na naszą miarę). Czy to forma ucieczki? Tak. Czy to forma terapii? Tak. Czy to zamiast życia? Tak. 3 razy tak negujące wartość rzeczywistości… no i co z tego? A dziś po raz kolejny Taviani (bracia Paolo i Vittorio) i „Kwiatuszek”. I tak codziennie przez te 5 dni (bo tylko tyle tu zaplanowałem, festiwal jest dwa razy dłuższy), codziennie Taviani (jakoś nieobecni w Polsce). Zastanawiam się… bo nie są to filmy rewolucyjne pod względem formy; po doświadczeniu Wrocławia można wręcz powiedzieć, że konserwatywne są (i to nie tylko pod względem formy moim zdaniem, choć usłyszałem już przeciwne opinie, ale po to założyłem kiedyś bloga, by dać sobie odwagę nieprzejmowania, narażając się być może na zarzut ignorancji – to ważne bardzo, bo na początku, gdy nikt tego nie czytał, rzeczywiście nie przejmowałem się i często laik ze mnie wyłaził, ale gdy już co niektórzy zaczęli poczytywać, to obserwator pojawił się we mnie i trudno bardzo olać opinię, trudno odważnie narazić się na zarzut ignoranctwa, „bo powiem coś głupiego”…[albo błąd zrobię, a tu panie polonista i kompromitacja niby jakaś…] – ale już dość tego toposu skromności…) Co w tym wypadku rozumiem przez konserwatyzm? Ano tradycyjną opowieść, w której mamy do czynienia z jasno nakreślonym wątkiem, wyrazistym bohaterem, czytelnym osadzeniem w czasie i przestrzeni. Można by powiedzieć, że tego oczekuje każdy przeciętny widz od kina, więc gdzie tu atrakcyjność braci Taviani miałaby być (choć przecież, jak ktoś potrafi sprostać tego rodzaju podstawowym wymaganiom, to już jest coś przecież)? Spróbuję nazwać to, co po trzech filmach mi się tułaczy po zwojach. Bracia opowiadają niespiesznie, dają czas na kontemplację obrazu (tym bardziej, że dużą wagę przywiązują do jego malowniczości: w „Kwiatuszku” jest to rozświetlona słońcem Toskania od czasów napoleońskich po współczesność) i zaprzyjaźnienie się z bohaterem (a jeżeli, tak jak w dzisiejszym filmie, jest ich stosunkowo wielu, to jest to ten jeden jakoś wyróżniony, czyli Massimo Benedetti wg mnie – ważne, że to jego historia spośród kilku opowiedzianych przede wszystkim mnie ujęła), no i dobór tematu oczywiście. A konserwatyzm to wartości przede wszystkim i one w tych filmach zawsze jakoś są obecne. Jakoś – bo niekoniecznie muszą być na planie pierwszym (jak np. w „Dzień dobry Babilonia”). W „Kwiatuszku” są generatorem zdarzeń ciągnących się przez 200 lat. One ciążą nad losem rodu niczym starożytne fatum (a skoro z tragedią skojarzenie się pojawiło, to i Homera przywołać trzeba jako tego, od którego bracia niewątpliwie wiele się nauczyli). Czym jest fatum? By belfersko nie przywoływać definicji podręcznikowych , zaryzykuję stwierdzenie, że jest to ciągnąca się przez pokolenia konsekwencja zbłądzenia bohatera (-ów) Zbłądzenie to oczywiście związane jest z powracającym periodycznie w kolejnych pokoleniach zaćmieniem umiejętności poruszania się w świecie wartości (nie przenosiłbym zbyt pochopnie tej blogowej definicji na grunt szkolny – choć mogłaby ona być impulsem do dyskusji… niestety akademickiej [więc nudnej i niepotrzebnej] z konieczności) . I w ten sposób znaleźliśmy się w świecie barci Tavianich. Zdarzenie, które zdecydowało o przeklętej historii rodu błogosławionych miało miejsce podczas wojen napoleońskich. I jak to zwykle bywa było splotem szeregu przypadków. Bohaterowie to młody, idealistycznie nastawiony do rewolucji żołnierz francuski oraz członkowie dumnej (czy to już hybris?) chłopskiej rodziny: piękna córka, zbuntowany syn, wierny wartościom ojciec i rozumiejąca swoje miejsce matka; istotnym bohaterem jest też skrzynia złota (a jakże - . jabłko niezgody rzucone przez boginię Eris niezaproszoną na ucztę). Gdy żołnierz odpowiedzialny za rewolucyjne złoto zapomina się w namiętnych ramionach (?... ustach raczej i piersiach itd.) Elizabeth, jej brat podprowadza skrzynię wypełnioną monetami. W momencie, gdy żołnierz ma ponieść konsekwencje swego zaniedbania (!) ojciec, nie wiedząc o niczym (to znaczy ani o miłosnych uściskach córki, ani o postępku syna) publicznie ogłasza, że skradzione złoto przyniesie hańbę wiosce i nawołuje do jego odnalezienia. Po powrocie do domu dowiaduje się o dwóch rzeczach: syn jest złodziejem, córka ladacznicą. Powinien zabić żołnierza (bo tego honor wymaga, ech, ten honor… ile on krwi już ludzkości napsuł a jaki względny jest jednocześnie), ale wydałby się postępek córki (hańba – kolejne cudowne słowo które wyznaczało drzewiej granice przyzwoitości… a i dzisiaj jeszcze nie straciło ono na swej demonicznej sile). Matka, ta praktyczna i zapobiegliwa siła w gronie rodziny, podsuwa proste rozwiązanie: żołnierz niech zginie z rąk własnych pobratymców (wisiał nad nim wyrok śmierci) a złoto przecież się przyda… tak też się staje, tyle że dopełnia tego przekleństwo rzucone na złodzieja przez zakochaną nieszczęśliwie córkę (a nie wie ona, że przeklina w tym momencie brata) Taki to jest niezwykle klasyczny, archetypiczny wręcz początek ciążącego nad rodem fatum, którego doświadczają kolejne pokolenia. I choć to nic nowego i w związku z tym w konwencji legendy opowiedziane – odziewamy się w tę opowieść na dwie godziny i jest dobrze. Niekoniecznie katharsis… nie oczyszczenie widza tu ważne a czystość historyji. A przecież nie jedyna to dzisiaj była ucieczka w wymyślone losy (żadnego dokumentu nie był wyjątkowo); nawet duża rozpiętość czasu i konwencji się pojawiła: od filmu noir z okolic końca lat 40. („Bezdroże” r. Edgar G. Ulmer; lubię ten gatunek i fajnie, że pojawił się film spoza kanonu, nieznany mi a zrealizowany zgodnie z konwencją, do której powracać lubię: czarno białe zdjęcia, fatalistyczny klimat, bohaterowie zmierzający zawiłą ale mimo wszystko przewidywalną drogą do fatalnego końca, a wszystko splątane w kryminalny wątek; a w tym filmie jeszcze brak pewności – bo narracja pierwszoosobowa – w jakim stopniu wkręcani jesteśmy przez bohatera, niepewność dotycząca wiarygodności świata przedstawionego; i pozostaje po obejrzeniu opar niepokoju co do jakości świata, w którym żyjemy, co do sił rządzących losem naszym wymykającym się racjonalnym ogarnięciom) po bardzo współczesną komedię liryczną z Wiśniewską i Dzięgielem („Piąta pora roku”, r. J. Domaradzki), o której pisać nie będę, bo to na rozluźnienie przed snem było (sympatyczne całkiem i w innych okolicznościach może i bym coś skrobnął, bo to o rodzącej się miłości 60-latków, a więc ta koszula coraz bliższa memu ciału się staje; historia, która niebawem i na moją miarę być może). No i jeszcze dwa, w wypadku których niedopasowanie lekkie odczuwałem (przyciasne czy za luźne? wpijało się miejscami bądź za dużo powietrza pozostawiało…). Rok 65 i czechosłowacka kinematografia z lat najlepszych („Diamenty nocy”, r. Jan Nemec), i temat okupacyjny. Ale w konwencji nie w pełni realistycznej, a nawet momentami surrealistycznej nieco myślę. Dwóch chłopaków ucieka przez las z transportu. Pojawiające się obrazy, odzwierciedlające ich wyobraźnię rozbrykaną pod wpływem głodu i zmęczenia; obrazy chwilami kojarzące mi się z Bergmanowskimi wizjami spowodowanymi zjedzeniem poziomek. Mam często problem z czytaniem tego rodzaju dzieł, bo nie wiem, na ile są przypadkowe, na ile jakichś treści poszukiwać powinniśmy ; choć przyznać trzeba, że, niezależnie od sensów, ich oddziaływanie duże było i nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że jakoś tak współcześnie bardzo to wyglądało momentami, jak jakiś film poszukujący środków wyrazu w stylizacji na przerobione już kiedyś konwencje (to też ciekawy problem dotyczący odbioru dzieła sztuki mógłby być do rozważenia: na ile, bez znajomości kontekstu, bylibyśmy skłonni co niektóre dzieła potraktować jako współczesne właśnie i jak zmienia się w tym momencie ich interpretacja – ale ja przecież czasami na blogu to robię [tym razem, ponieważ w Zwierzyńcu po raz pierwszy w namiocie o północy piszę, nie pozwolę sobie i szybciutko zmierzam do finału]). A na koniec szata barokowa, kojarząca się z Fellinim chwilami, a także z Kusturicą czy Tarantino, z Italii pochodząca: „Mozarella Stories”, r. Edoardo De Angelis. Opowieść o producentach mozarelli w konszachty z mafią wchodzącymi. W ten strój nie wszedłem; choć zabawny momentami był a także okrutny, to jakoś z boku obserwowałem tę historię i przywołuję ją tu już dla księgowego porządku (by reżyser mi nie umknął; bym mógł go sobie przypomnieć, gdy następną rzecz wykreuje [a przymierza się do Dostojewskiego]). Taka ta przymierzalnia dnia trzeciego była.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Dobrodziejstwa kina w czas upałów

Seidl mi się Tu przypomniał i jego „Upały” – w Zwierzyńcu ulubiona temperatura Darka G., czyli trzy miliony stopni, w których pan D. nurza się z rozkoszą, a ja odprawiam egzorcyzmy z nadzieją, że ktoś swą ofiarą wyrwie mnie z tego piekła. Ale póki brakuje takiej dobrej duszy, błogosławieństwem jest sala kinowa ze skuteczną klimatyzacją i dzięki temu mogę sobie racjonalizować te pięć filmów (tutaj w przeciwieństwie do NH można i sześć obejrzeć, bo przeważnie filmy lecą co dwie godziny [dzięki czemu można zrobić sobie w środku przerwę dwugodzinną, co właśnie praktykuję popijając złocisty napój] od 9… a z nocną projekcją to i siedem) dziennie – po prostu nie mam innego wyjścia, jeśli chcę z tego wyjść cało. Dzisiaj trzy na razie były i jakoś ogarnąć myśli próbuję, bo jak wspomniałem przerwy są migawką li tylko i nawet skrawek myślątka nie ma szans na zaistnienie (a ja, jak wiadomo, skąpiec zapoznany nie pozwolę sobie na opuszczenie większej ilości projekcji). Zacząłem od dokumentu („Tala od różańca” [tego drewnianego, spopularyzowanego w głębokiej komunie], r. S. Rogowski i S. Zawiśliński), a ponieważ wczoraj o nich sporo (ale w planie mam dziś jeszcze jeden, krótki – 55 min. higienicznie: „Przeżyć Afganistan”, r. M. Imielska) więc sobie daruję (wypowiadając sakramentalne „kiedyś przy okazji wrócę”, co pewnie nie będzie miało miejsca). Dwie następne pozycje bardzo zacne były i aż szkoda, że nie mam czasu wiele. Ale dla siebie i dla porządku kilka najważniejszych rzeczy przywołam, choć upał wysuszył wszelkie bardziej soczyste refleksje. „I sprawiedliwość nie dla wszystkich” (r. Filippos Tsitos, Grecja, na ekrany jakoś niebawem ma wejść i być może za jakiś rok jeszcze raz obejrzę, co jest już chyba wystarczającą pochwałą) – nowohoryzontowy bardzo, ascetyczne, pieczołowicie zakomponowane kadry, statyczna kamera pozwalająca na ich kontemplację; ale nie jest to obrazek do powieszenia na ścianie, gdyż klarowna i przemyślana akcja jest także – choć kameralna bardzo i bez pośpiechu podawana. Podoba mi się scenariusz, nieszablonowy, zaskakujący widza subtelnymi niuansami, ale nieszokujący - wiarygodny mimo wszystko. Krótko o akcji, abym nie zapomniał… a może lepiej zacząć od drugiej sceny, która, niczym w eposie, mieści w sobie istotę zdarzeń: dziewczyna w markecie coś tam kradnie (trzeci film w ostatnim miesiącu, w którym ktoś coś kradnie w markecie – to chyba stał się już mocno upowszechniony symbol kryzysu), zauważa ją ochroniarz, ona ucieka, przypadkowy gość podstawia nogę stróżowi kapitalistycznego dobytku, złodziejce udaje się umknąć… i chyba już w następnej scenie okazuje się, że przypadkowym klientem jest policjant (takie to niestereotypowe rzeczy w tym świecie się dzieją; swoja drogą ciekawe, że dobry glina [tzn. glina jako taki prawdziwie dobry dobry człowiek] jest czymś, czego nie oczekujemy specjalnie w filmie). I w gruncie rzeczy wszystko, co się później dzieje jakoś tam do tej sceny odnieść można. Bo pomiędzy tą dwójką bohaterów dzieje się już aż do końca (on jej na początku nie zna). I oczywiście można by mówić o przypadku, ale jeżeli nawet, to jest on mocno uwiarygodniony. Tsitos nieźle splątał losy bohaterów, jednocześnie pozostawiając widza przed otwartym zakończeniem. Ale co z tych poplątanych losów wynika lub co jest ciekawego w bohaterach? Przede wszystkim są niejednoznaczni i to już by wystarczyło. Powiązani ze sobą różnymi zobowiązaniami (począwszy od tego, że przecież dziewczyna [nie pamiętam imion, nie mam dostępu do netu { nie wiem, kiedy to wrzucę do sieci, w Zwierzyńcu są dwa miejsca, gdzie jest Wifi i niekoniecznie są obok kina, czy pola namiotowego}, nie mam programu {choć bardziej mi się podoba niż ten nowohoryzontowy, ale postanowiłem nic nie kupować, bo plecak nabity, wyjazd na miesiąc, a przede mną jeszcze Bieszczady}] już w jakiś sposób ma pewne zobowiązania wobec swego wybawiciela z marketu a później to się jeszcze komplikuje) i w momencie, gdy się umawiają niezwykle istotna staje się kwestia motywacji; w jakim stopniu, w momencie zaistnienia tego rodzaju różnych uzależnień, możemy liczyć na czystość intencji, czy możemy liczyć na to, że ktoś jakoś tam wobec nas zobowiązany chce się umówić, bo spotkanie z nami jest ważne tylko (jak często w ogóle sobie takie pytanie zadajemy, a przecież tego rodzaju subtelnych relacji uzależnień międzyludzkich jest wiele i nie sprowadzają się one tylko i wyłącznie do takich spektakularnych jak w tym filmie?)… a dzieje się to w kraju, o którego korupcji ostatnimi miesiącami bardzo wiele się mówi (może zresztą chodzi twórcy o takie uogólnienie, ukazanie tego, jak różnego rodzaju zobowiązania mogą kłaść się cieniem na bezpośrednich relacjach międzyludzkich). Poza tym zabójca, który niczym Raskolnikow staje przed szefem policji, by się przyznać do winy, ale w przeciwieństwie do Rodiona (albo troszkę jak on właśnie za pierwszym razem) nie potrafi wydusić z siebie słowa. Ale też problem naszej intuicji: policjant jest przekonany, że dziewczyna jest szczera; dziewczyna jest przekonana, że policjant jest nieszczery… a jest dokładnie na odwrót! I wiele innych smaczków, aż dziw, że w tym upale tyle przywołać potrafiłem. Tym bardziej, że pamięć o tym filmie przyćmiona nieco została przez następny: znowu bracia Taviani (drugi od wczoraj i coraz bardziej pod urokiem jestem, więc szerzej może jeszcze kiedyś dam radę) i piękna epicka opowieść o Królestwie Neapolu w wieku XVIII. No i pustelnik, asceta, na tle niezwykłych górskich pejzaży. „Słońce także w nocy” nie jest szczególnie nowatorskie, bo o kuszeniu św. Antoniego opowiadano (malowano) wielokrotnie. Ciekawe, że stosunkowo łatwo zrezygnować człowiekowi z majątku, pozycji i nawet dumy… a siłą, która okazuje się najbardziej zabójcza to ciało kobiety… Stereotypowe i nie budzące zdziwienia jest też momentalne urynkowienie cudów czynionych przez głównego bohatera. Czy film jest ważny? Niekoniecznie… tyle że ogląda się go cudnie. A co na temat świata, w którym żyjemy? Pewnie min. to, że czasy inne już bardzo mamy, bo i duma nie taka (ilu by odczuło takie poniżenie jak bohater na początku, gdy okazało się, że kobieta, którą ma poślubić i w której też się zakochał, była kochanką króla – dla kariery myślę, że dzisiaj nie takie rzeczy się bagatelizuje; choć wtedy też pewnie a bracia Taviani wybrali do swego filmu kogoś wyjątkowego) i wytrwałość, pokora, konsekwencja; ale i brak samousprawiedliwiania (ucięcie sobie palca przez bohatera w momencie, gdy poczuł pożądanie), itd… Ale można też zapytać (i teraz wypowiadam się jako obywatel współczesności, mocna relatywizujący, a więc – w przekonaniu niektórych – zagubiony): po co? Duma jak najbardziej cechą jest godną utrwalania, ale strach przed kobiecym ciałem?... to chyba tylko w takie upały zaakceptować by można (a tam w tych neapolskich górach ciepło bardzo), bo w tych okolicznościach samo istnienie jest już wystarczającym wysiłkiem a jedyną ucieczką staje się kinowa sala, do której czym prędzej się przenoszę.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Pochwała dokumentu

Chciałem zatytułować ten wpis „Dzień dobry Babilon”; z dwóch powodów – pierwszy oczywisty, właśnie obejrzałem film o tym tytule braci Tavianich i wpis na ich temat byłby bardzo wskazany (lecz o nich jeszcze się wstrzymam, ponieważ mam w perspektywie jeszcze inne ich filmy); drugi powód bardziej symboliczny jest: po tygodniowym wyciszeniu w pokutniczej celi (to nie metafora, choć maleńka hiperbola [fajny paradoks] się wkradła) bez dostępu do netu a tym bardziej kina znowu jestem na festiwalu filmowym i znowu pięć (a może i więcej, bo krótkie dokumenty także) filmów dziennie oglądam. Tak, tak – tym razem Zwierzyniec i Letnia Akademia Filmowa (wiem, robi się ze mnie nałóg, ale myślę, że wraz z nadejściem roku szkolnego, to minie; póki co nabijam średnią krajową wyjść do kina; a o samym festiwalu też przy okazji coś skrobnę, bo to zupełnie inaczej niż we Wrocławiu, kameralnie wręcz, nie ma problemów z wejściem na jakikolwiek seans [na razie, to pierwszy dzień jest], warunki nieco surowe i dzięki temu pojawiają się sentymentalne wspomnienia z chodzenia do kina w czasach największych nim fascynacji [dziś na Tavianich po raz pierwszy od bardzo dawna słyszałem, jak pracuje za moimi plecami projektor – cudne]; a reszta przy okazji). Nic też nie napiszę o drugim bardzo istotnym filmie, który sobie dziś po wielu bardzo latach przypomniałem, bo późny wieczór już jest i jakoś nie mam pomysłu, jak tu o dziele „Hiroshima, moja miłość” (A. Resnais) napisać udając, że nie wiem o istnieniu całej biblioteki na jego temat (czyli jak inteligentnie udawać naiwniaka, żeby nikt się nie przyczepił, że albo te drzwi to już wyważone dawno temu, albo że banialuki plotę). Chciałem se chwilkę przed snem podumać (popisać) o dokumencie. Po pierwsze dlatego, że na 45 filmów obejrzanych we Wrocławiu 16 to dokumenty (bądź mocumenty) i już o niektórych przecież pisałem (ale są takie, o których nie wspominałem, a na pewno na to zasługują), bo to są te filmy, które zdecydowały o jakości mojego NH (głównie „Susza” i „Kanikuła”, oba meksykańskie, co zastanowić powinno); po drugie – dzisiaj mój pobyt tu także od dokumentu rozpocząłem (można by oczywiście także o fenomenie popularności tego gatunku filmów cosik porozważać, ale to też chyba innym razem [coraz ich więcej w normalnej dystrybucji, przed wyjazdem obejrzałem świetny „Chwała dziwkom”, jesienią wejdzie do kin „Abramowicz – artystka obecna” [obejrzałem we Wrocławiu] – o tym filmie pewnie jeszcze pisać się będzie, dla mnie niezwykła była wymowa ostatniego performancu artystki [w zasadzie głównie o nim film traktuje]; siedzi ona mianowicie w galerii i ‘jest obecna’, przed galerią ludzie przez noc całą czekają w kolejce, by przez kilka minut siedzieć naprzeciwko niej – koszmarny znak czasów, w których żyjemy: ludzie ci są świadectwem tego, jak słabo zakorzenieni jesteśmy w tu i teraz i jednocześnie, jak bardzo nam tego brakuje… jakby nie można było tak po prostu, z najbliższymi… [„piszę, bom smutny i sam pełen winy”]). A mój początek Tu to „Wiera Gran” (r. Maria Zmarz-Koczanowicz). I temat, który zawsze mnie porusza. W zasadzie dwa tematy dla mnie istotne. Jeden, ciągle się tu, na blogu, przewijający, to pytanie o to, gdzie leży prawda, jak do niej dotrzeć, czy w ogóle możliwe jest dotarcie do niej (i popularność dokumentów może być świadectwem tego, jak bardzo jej nam brakuje). Drugi, podobny, dotyczy fałszywych oskarżeń, ich źródeł, ale też fenomenu ich skuteczności (w tego rodzaju kontekstach przypomina mi się zawsze „Omyłka” Prusa, opowiadanie, które powinni co pół roku czytać ci, którzy niefrasobliwie albo wręcz przeciwnie – z intencją zaszkodzenia [ale ci to raczej, skoro działają z premedytacją, żadnych pozytywnych wniosków z tej lektury by nie wyciągnęli] formułują idące w świat opinie o człowieku [i nie chodzi mi o dziennikarzy piszących o celebrytach, choć i tu wiele jest do powiedzenia - i wszyscy też o tym wiedzą - bo ci drudzy grubą skórę mieć powinni, ale o tych wokół nas, zwykłych śmiertelników, którzy, być może nawet skrzywdzeni, potrafią formułować skutecznie tak upraszczające uogólnienia, że odechciewa się funkcjonowania wśród ludzi, a już na pewno nie ma się ochoty – bo to poniżające przecież – na permanentne sprostowania czy wręcz negowanie). A bohaterką filmu Koczanowicz jest tytułowa żydowska śpiewaczka, którą posądzono (w sumie to podstawowym oskarżycielem był jeden człowiek, który – jak to w filmie określono – z niezwykłą umiejętnością zdobywania przychylności, bo pewny siebie głos, bo wspominanie o dokumentach [oczywiście nigdy ich nie pokazał], bo dość szybko potrafił się przebić i tak już pozostał [oj, uważam ja, gdy słucham kogoś, czyje prawdy zbyt gładko wpadają mi do głowy) o to, że śpiewała w getcie w Warszawie dla gestapowców (och uwielbiam tych wszystkich, którzy z tego rodzaju bzdury – moim zdaniem – robią zarzut wykluczający ze środowiska) i że – w tym wypadku zarzut zdecydowanie poważniejszy – że po wydostaniu się z getta wydawała swych współplemieńców (w filmie pojawiają się także intrygujące informacje dotyczące Spielmana sugerujące jakoby był w policji żydowskiej bezwzględnie obchodzącej się z mieszkańcami getta [temat wart większego rozwinięcia, bo głównie się mówi o odpowiedzialności innych narodów, a nawet w „Zdążyć przed panem Bogiem” wiele miejsca poświęca się postawie, często mało szlachetnej, samych Żydów – i właśnie zrobiłem to, co wcześniej napiętnowałem, ale zostawię, bo to dobry przykład jest, jak nośne stają się tego rodzaju informacje). Nie wiadomo, gdzie leży prawda i nie wiem, czy ona mnie w ogóle tak bardzo w tym wypadku interesuje (po raz pierwszy o bohaterce filmu słyszałem, więc jej los nieco z boku był dla mnie podczas oglądania; co oczywiście nie świadczy o mych zdolnościach empatycznych zbyt dobrze); ważne są te dwa wcześniej przeze mnie sformułowane problemy, ważne w życiu naszym codziennym. Irytowało mnie w filmie stawiane od czasu do czasu pytanie Agaty Tuszyńskiej (bo w zasadzie film jest o powstawaniu książki jej autorstwa na temat oskarżeń pod adresem Wiery Gran): ile można zrobić, by przeżyć? Bardzo mnie irytowało… Bo choć warto je czasami sobie zadać i zastanowić się nad tym, gdzie są moje granice, to, nie przeżywszy żadnej gehenny, chyba nie mamy prawa tego pytania zadawać tym, którzy przeszli przez piekło. To pytanie jest ważne bardzo, ale na nie nie ma odpowiedzi. Są konkretne doświadczenia, z których nie warto wyciągać wniosków na przyszłość. Następne doświadczenia będą znowu specyficzne, jak każda egzystencja miażdżona. Oj, miało być o wielu dokumentach a w sumie o jednym… ale ten jeden jest także świetnym dowodem na to, że warto… pytanie w jakim stopniu rekompensujemy sobie w ten sposób nasz (mój) brak kontaktu z rzeczywistością (mam pełną świadomość różnorodności panującej wśród tego rodzaju filmów i chyba też warto o tym kiedyś coś skrobnąć, bo nie każdy dokument przecież rekompensuje nam brak obecności; choćby dziś – filmy Jadwigi Żukowskiej, np. „Zabawa w dorosłych”: inscenizowane, fenomenalna praca z dziećmi na planie, prowokujące do przemyśleń na temat tego, jak strasznie szybko wchodzimy w role przygotowane nam przez społeczeństwo; czy też super metafora „Poczekalnia” Łoznicy: 25 minut czarno-białych obrazków śpiących na dworcu ludzi… nuży, denerwuje, ale pozostaje i niepokoi – nie są to czyste przykłady rzeczywistości, w której po prostu zastępczo, za mnie przebywał twórca).