poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Czekając na kolejny film Hanekego


Dwa starsze filmy. W których sterylna, higieniczna wizja świata. Fasada. Jak zwykle.
Za którą To nieludzkie.
Czas akcji „Siódmego kontynentu” to 1987-89. Trzy lata monotonnego rytmu egzystencji bardzo dobrze sytuowanej rodziny austriackiej; trzy lata, których zwieńczeniem była metodyczna destrukcja życia. Zniszczenie Bycia. Unieważnienie każdego śladu istnienia.
Właśnie: nie podarowanie komuś swego dobytku, biednym na przykład. Podarunek mógłby świadczyć o współodczuwaniu. Poza tym bohaterowie postanowili zniszczyć wszelkie ślady swojego istnienia. Pragnienie wymazania gumką. Ścieranie bytu. Korektor bez korekty.
Podobnie jak w „Żonie policjanta” kolejne sekwencje oddzielone są od siebie ciemnymi kilkusekundowymi kadrami. Tyle że w filmie Gröninga domyślności widza pozostawiono wyobrażenie sobie, co też drastycznego w tym spokojnym, ustabilizowanym domu mogło się dziać wtedy, gdy nie widzimy; wtedy gdy drzwi są całkowicie zamknięte; gdy nie ma oczu innych. U Hanekego – tak przynajmniej mi się wydaje – ciemne kadry raczej nie przysłaniają molestowania czy ukrytego na dnie cierpienia. Odniosłem wrażenie, że za tymi pauzami kryje się taka sama pustka jaka w tych częściach, które możemy podglądać.
Jakie są symptomy zbliżającej się tragedii. Może inaczej: nie zbliżającej a rozgrywającej się. U Hanekego dramat rozgrywa się cały czas – nie jest nim spektakularne rozwiązanie umowy z życiem całej rodziny. Ono jest już tylko swoistym spuszczeniem powietrza, które sprężone było pod zbyt wysokim ciśnieniem. Za fasadą…
Pamiętam rok 1988.Mój pierwszy wyjazd do RFN-u. Wjeżdżałem pociągiem do pierwszego małego miasteczka za granicą czechosłowacko-niemiecką. Październik. Słońce leniwie słaniało się ku zachodowi. Zwolniony rytm pociągu. Uliczki widoczne z okien pociągu wyludnione. Błogi spokój. We mnie ogromne poczucie tęsknoty i żalu. Miałem poczucie, że z tego swego szarego, rozkładającego się i rozpadającego (ale oczywiście nie miałem świadomości, że zaraz upadnie, że to przedśmiertne podrygi są) komunizmu wjeżdżam do raju, który nie będzie mi dany.
Za fasadami kamienic skryte było życie Georga, Anny i Evi. Życie, którego im zazdrościłem wtedy, którego pragnąłem. Rok później oni postanowili wyjść z tego świata (czym musi być tak dojmujące poczucie pustki?!), a myśmy w końcu otworzyli sobie drzwi do ich świata. W jakim stopniu staliśmy się nimi?
To nie tylko rodzina Schoberów. To także Benny („Benny’s Video”). 3 lata później.
Prosta, do bólu prosta historia. Ciąg kilku zdarzeń. Poza nimi czarna dziura niemożliwych do sformułowania teorii (a jeżeli sformułowanych, to najczęściej odstraszających swym oderwaniem od bezpośredniego doświadczenia).
Bennyzabija przypadkowo spotkaną dziewczynę. W swoim mieszkaniu. Nagrywa to, bo nagrywa wszystko. Wszystko jest dla niego filmem lub czymś do sfilmowania. Taśma jest symbolem swoistego muru oddzielającego  go od świata i uczuć z nim związanych.
Zabija ją urządzeniem służącym do uboju świń. Wielokrotnie już delektował się, oglądając nakręcony przez siebie film oczywiście, momentem, gdy to urządzenie przystawia się do głowy świni i się ją zabija.
Benny ciało wkłada do worka, chowa  w szafie i zabiera się do swoich codziennych zajęć. Życie toczy się dalej a Benny przez kolejne dwa dni ogląda sobie taśmę, na której został zarejestrowany jego czyn. Przez przypadek (?) zobaczyli to też rodzice… I co robią? A co powinni zrobić?
…….
Benny z mamą jedzie do Egiptu, a ojciec w tym czasie pozbywa się ciała (tnie je na małe części i spuszcza w szalecie; nie widzimy tego, ale wiemy – jedna z nielicznych rzeczy, której nie ma na żadnej taśmie, bo nie ma przy tym Benny’ego).
Życie wraca do normy. Ojciec mówi do syna, że go kocha. Benny milczy i … zgłasza sprawę policji…
Prosty ciąg zdarzeń.
Co się za nim kryje?
Piekło?
Sterylna czystość systemu moralnego, w którym już nie ma miejsca na dobro i zło.
Czym jest to, czego nie widzimy, co kryje się za fasadą wyglądów i działań?
Czy alternatywą dla tak irytującego mnie (bo też z zimnego chowu jestem) wylewu czułości jest nieludzka pustka?
Mam ten świat w genach. W 1988, wjeżdżając do tego świata, być może nie poczułem złudnego spokoju a swojskość…
Filmy te są ekstremalnym odzwierciedleniem mojego świata. Nie były mi obce. Zobrazowały granice świata, w którym żyję, mego wewnętrznego świata. Emocjonalny chłód jest mi zdecydowanie bliższy niż nadmierna tkliwość. Czy powinienem się niepokoić?
…………………….
Gdy Benny zabija, jego kamera ustawiona jest nieruchomo na statywie i obojętnie rejestruje. W jej kadrze tylko fragment pomieszczenia. Nie widzimy całego zdarzenia, słyszymy tylko i domyślamy się, co się dzieje. Od czasu do czasu widać Beeny’ego w kadrze i mordowaną dziewczynę. Chcielibyśmy być może zobaczyć więcej… by sycić się widokiem, jak zwraca na to uwagę Haneke w „Funny Games”. Śmierć i okrucieństwo. Jako element spektaklu. W życiu także.

„Siódmy kontynent”
„Benny’s Video”

reż. Michael Haneke

środa, 12 sierpnia 2015

Zanussi - kino środka?

Kino środka, tak zwany mainstream... czasami określenie stosowane pogardliwie, bo odnoszące się do tworów ukierunkowanych na odbiorców o niezbyt wyrafinowanych gustach, a takźe dających się manipulować przez bardziej ekspansywne media... określenie pełne sprzeczności...
Filmy przystępne, opowiadające swoje historie za pomocą języka przyswojonego już... niekombinujące z formą, komunikatywność mające za cel nadrzędny... Tak ja to określenie rozumiem przede wszystkim. Ale dla wielu nie jak? a co? stanowi główny wyróżnik. Temat jest raczej bez znaczenia, ale już to, do ilu pokładów, ilu warstw problemowych jesteśmy się w stanie dokopać, z jednoczesnym poczuciem, że jeszcze wiele przed nami, na pewno jest juź wyróżnikiem.  
Filmy, które stają się wytchnieniem, gdy festiwalowy repertuar wypełniony pozycjami ambitnymi, wyrafinowanymi; takimi, które w kompleksy mnie wpędzają i źródłem frustracji intelektualnej się stają, bo z poczuciem niezrozumienia u mnie się łączą... i taki wciąż niedouczony wciąż i wciąż...
Aby poprawić sobie samopoczucie, dodaję epitet 'ambitne' kino środka. Czyli takie, które o sprawach ważnych bez zbędnego kombinowania mówi. Oczywiście moja kwalifikacja, jak zwykle, bardzo subiektywna będzie; zaliczam tu filmy, które po prostu nie wprawiają mnie w konsternację poznawczo-formalną....taaaa - bardzo to subiektywne kryterium... bo przecież jeszcze wiele kategorii można przywołać. Gdzie jest granica tak zwanego trudnego problemu, czy też ciężaru emocjonalnego przekraczającego oczekiwania widza, który przede wszystkim, by odpocząć. A kategoria odpoczynku, to już w ogóle bez sensu, bo strasznie względna. Bo ja masochistą jestem i często mam poczucie odprężenia po obejrzeniu filmu, który kazał mi się emocjonalnie i intelektualnie przeczołgać. 
Czy kinem środka stał się Zanussi ("Ciało obce"), który opowiada historię zrozumiałą i ,wbrew jego zarzekaniu, stosunkowo jednoznaczną; Zanussi (głupio mi mistrza krytykować, bo gdzie mi tam, ale sam sprowokował swymi wypowiedziami podczas spotkania; on w niewyrobieniu widza oraz atakach feministek upatruje, przyznaję i ja, nazbyt krytyczne podejście do filmu swego, co w słynnych i zdecydowanie przereklamowanych wężach znalazło odzwierciedlenie; nie zgadzam się z tymi opiniami, film wart jest dyskusji poważniejszej, co nie zmienia faktu, że to już nie to, co kiedyś) twierdzi, że zidiociała współczesna widownia urobiona jest przez seriale i przekonuje, że język filmu się uprościł dziś i odbiorcy nieprzygotowani są i przywołuje podczas spotkania autorskiego Godarda między innymi jako tego, którego kiedyś przeciętna widownia bez problemu... a ja z tym papieżem awangardy do dziś mam problem, a Zanussi wydaje mi się, że jakby językiem z elementarza mówi, a to że splata różne wątki? fakt: w przeciwieństwie do wielu współczesnych, nie mówiąc o serialowych twórcach, u niego rzeczywiście znaczenia rodzą się na styku pomiędzy tymi wątkami, problemy echem naznaczają sąsiednią historię, ale jednocześnie dość przewidywalne to jest... ale niech mu będzie...choć wątpliwości mi się tu mnoźą...i zarzut o zbytnią retoryczność aż się ciśnie na usta...ale Buzek ze swym wyborem boskiej miłości zaprzepaszczającej miłość ziemską pozostanie w pamięci nie tylko jako dramat wyboru, ale także jako problem: czy to ciało rzeczywiście jako obce pojmowane może być, z całą wieloznacznością tego tytułu...bo tytuł jest świetny.
Czy film (to już nie Zanussi) wygrywający Sundance może być filmem środka? Bo to przecież festiwal kina niezależnego. Czy to w ogóle jest kryterium?
Bo "Umrika" (reż. Prashant Nair) nagrodę publiczności tam dostał (czy dostała?, tak Hindusi na Amerykę mówią), a ja tę historię dokładnie do tego typu kina bym zaliczył,  co, jak już wyżej..., nie dyskredytuje. Wzruszająca (no właśnie, o emocjach jeszcze nie było - często odwoływanie się do tych najprostszych jest wyznacznikiem kina niższego lotu; także oczywiście dyskusyjne to jest) opowieść hinduska o micie amerykańskim opowiedziana z perspektywy mieszkańca wioski, w której elektryczność dopiero się pojawia, co zresztą stało się przyczyną dramatu, który był jednym z punktów zwrotnych narracji. Konstrukcja scenariusza zresztą też do tego stopnia klasyczna, że bez problemu moźna było wyczuć, kiedy juź czas na punkt zwrotny akcji. I znowu to nie krytyka, a coś, dzięki czemu jakoś bezpieczniej się czułem podczas projekcji (starość k.s.). Można ten film z różnych stron: o rodzinie, tradycji, tęsknocie do lepszego świata, oczywiście miłości i jak najbardziej zło...ja o honorze może, jako motywie, wokół którego inne rzeczy można. Rodzina głównego bohatera wieczystą hańbą by się okryła, gdyby wyszło na jaw, że jego brat nie do mitycznej Ameryki wyjechał, ale fryzjerem został, nie bez pomocy swych mafijnych zwierzchników, w jednym z większych miast hinduskich. Przez wiele lat jego, sfałszowane przez ojca, który w ten sposób ratował z poważnej depresji matkę uwielbiającą swego pierworodnego do szaleństwa, a więc, gdy nie przychodziły wieści z Ameryki, ojciec zaczął je tworzyć, listy odczytywane były przed wszystkimi mieszkańcami wioski i wszyscy przeżywali wymyślane przez ojca kolejne odkrycia mitycznego lądu... Gdyby wyszło na jaw, że listy fikcją literacką są tylko, hańba na wieki... Nie wstyd, nie to że głupio jakoś... Więc młodszy brat poświęca miłość, która zresztą wcześniej niemożliwa się wydawała a doszło do tego, że mogłaby spowodować całkowite ustabilizowanie jego życia, odrzuca ją, oczywiście nie bez bólu, ale honor rzecz święta, i dzięki pomocy brata, który u mafii do końca życia się zadłużył, więc też jakieś odkupienie, w kontenerze, bo tak nielegalnie Hindusi do Stanów, do ziemi obiecanej się udaje. Taka właśnie historia środka, klarownie opowiedziana, z obecnością elementów humorystycznych i folklorystycznych, poruszająca emocje a jednocześnie w pewnym zadumaniu pozostawiająca widza. I to jest moźe kolejne istotne kryterium: to zadumanie właśnie, z którym z kina wychodzimy. To lubię.
No i jeszcze tak sobie myślałem, że z jednej strony u wielu gdzieś tam tli się tęsknota do tej wspólnoty wiejskiej, w której wszyscy wszystkich i integracja cudowna, a z drugiej, niczym Udai, który do radykalnych środków musiał się odwołać, by spod zniewalających skrzydeł matki się wyrwać, zagubić się w tłumie pragniemy, tak jak ja, który ledwo sąsiadów rozpoznaję z mojego piętra.
Wydawało mi się, że tradycyjne Indie to patriarchat, a tu o całym, niestety dramatycznym, świecie bohaterów zdecydowała piękna kobieta, matka, której miłość fatalnie zaciąźyła na losie synów. I chciałoby się o tej miłości fatalnej nieco...
Zanussi, Nair...a ja tak naprawdę chciałem o "Rozumiemy się bez słów" czy Morettim, a  dygresje mnie wciągnęły zagarniając... takie moje nomadyczne prawo.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Religia jako terapia


Moje wyobrażenie piekła jest bardzo standardowe: południe, nieocieniona płaszczyzna, brak wiatru i temperatury, takie jak dziś... na szczęście pozwolił Bóg człowiekowi na wymyślenie kina...
Kilka filmów, w których na pierwszym bądź drugim planie problemy wiary i religii jakoś tak się narzucają, w czasie tym festiwalowym. Może moje wybory takie... może wciąż jakbym czegoś szukał jeszcze w tych rejonach poza...
Na "Sekretnym świetle" (reż. Lee Chang-dong) przez cały niemal drugi akt (bo film jakoś tak chyba daje się podzielić bardzo klarownie na klasyczne akty trzy) wewnętrzna irytacja wciąż bebechy mi 'masowała'. Ale siedziałem w kinie, bo zwyczaju nie mam, by wychodzić przed czasem i nie daj boże (!!) jeszcze później wypowiadać się, w takim wypadku krytycznie oczywiście... siedziałem z nadzieją, źe nastąpi jakiś punkt zwrotny, który zmieni odczytanie.
Drugi akt i moja irytacja, a także, jaka jest istota punktu zwrotnego?
Lee Shin-ae traci dziecko. Porwany i zabity. Wcześniej juź mąż jej umarł i ona w ogóle samotna i skłonności ma do wikłania sobie losu. I niemal momentalnie w kręgu wyznawców Jezusa pocieszyciela się znalazła. Drugi akt filmu jest świetnym zobrazowaniem zjawiska związanego z psychoterapeutycznym traktowaniem religii. Cóż w tym złego? Z punktu widzenia dobra człowieka - pewnie nic, choć ten film, o czym za chwilę, może nieco kwestionuje taką ocenę. Nie jest istotne, jakim sposobem ktoś jest w stanie uwewnętrznić sobie wyobrażenie jakiegoś super-opiekuna, który czuwa, co, szczególnie w momentach wielkiego nieszczęścia, bardzo człowiekowi potrzebne jest, by przetrwać. Ale - to jest bóg wyobrażony tylko a nie rzeczywisty (taka różnica między metafizyką a psychologią). I nie każdy ma taką siłę wyobraźni jak Hiob, by trwać w swym przekonaniu, niezależnie od narzucających się pytań o sens sprawiedliwości w naszym ludzkim wymiarze, a nie tym - absurdalnym, niewyobrażalnym, przekraczającym miarę człowieka - boskim. 
Na głosy oburzonych od razu odpowiadam: ja nie twierdzę, że Boga nie ma (choć gdzieś tu Nietschego zarzuty pod adresem chrześcijaństwa, podtrzymującego byty słabe, można by było umieścić) - swoją drogą, gdyby go nieco zantropomorfizowć, głupio musi się czuć, gdy tak neguje się jego istnienie, niczym Woland w "Mistrzu i Małgorzacie": niech każdy sobie wyobrazi, jak ktoś w jego obecności przekonuje o jego nieistnieniu... głupio co... i niezręcznie... - pewnie do końca źycia pozostanę niepoprawnym agnostykiem; daję jedynie wyraz przekonaniu, że ta siła maniczna, do której się często ludzie odwołują, jest w moim przekonaniu bardziej ich wyobrażeniem niż bytem absolutnym. Za mali jesteśmy...
 Nie mówiąc już o tym, że przywłaszczanie sobie przez jakąkolwiek religię prawdy absolutnej, to juź nawet pycha nie jest... ja może o tym za często, ale to przecież wciąż problem jest w naszym świecie, w którym panowie w genderowych sukienkach w wyzywających barwach purpury narzucać by chcieli mi, jak mam źyć...
No i jak widzę w filmie to proste religijne pocieszenie płynące z powtarzania mantry z imieniem Jezusa, zaczynam siedzieć jak na żarzących się węglikach. Bo bez trzeciego aktu, byłby to film socrealistyczny, skrajnie propagandowy. Ale dzięki aktowi trzeciemu akt wcześniejszy nabiera mocy. Oglądając na ekranie całkiem realistycznie nakręcone sceny zgromadzeń, podczas których spore grupy dają wyraz w sposób egzaltowany swej wierze w Jezusa, zawsze mam problem, z czym mamy do czynienia: pochwałą religijnej duchowości (i wtedy irytacja), czy z groteską bądź co najmniej satyrą. Dopóki nie pojawi się jakiś punkt odniesienia, błądzimy niczym Koreańczycy oglądający "Defiladę".
Co zmieniło postawę bohaterki i wprowadziło czytelny punkt odniesienia? Piękna scena - akt wybaczenia... podstawa, o czym wielu, oj bardzo, zapomina, postawy chrześcijańskiej. Shin-ae dochodzi już do granicy religijnych uniesień i ciągle podkreślając, jak jest szczęśliwa dzięki Bogu (!), postanawia do więzienia pojechać, by wybaczyć mordercy swojego syna. My Polacy takie gesty lubimy, dał nam przykład Jurand ze Spychowa. Skoro lubimy to i pewnie rozumiemy.
No i gdy ona mu wybacza, dowiaduje się od niego, że on się także pogodził z Bogiem, który już dawno mu wybaczył, dzięki czemu on teraz szczęśliwy jest w tym więzieniu. 
Dla Shin-ae nie jest to możliwe do zaakceptowania. Bóg ją uprzedził... wybaczono mu, zanim ona do tego dojrzała. Można by jej zarzucić małostkowość oczywiście. Ale to u Herberta coś było o zakazie wybaczania w imieniu tych, których zdradzono...i jakoś nikt tego, z punktu widzenia moralnego nie podważa (no Boga Herbert na myśli nie miał, ale skojarzenie jest). Z taką wizją Boga bohaterka się nie zgadza - ciągle jeszcze wizją, bo ona później kilkakrotnie prowokacyjnie się do niego zwraca, więc jest przekonana, że buntuje się przeciwko realnie istniejącemu bytowi. A ja bym jednak to zmodyfikował: bohaterka buntuje się de facto przeciwko takiej terapeutycznej sile religii, która pozwala dość szybko zbrodniarzowi wyzbyć się wyrzutów sumienia (byłby to w takim wypadku film także o współczesnej terapii, której celem jest, upraszczając bardzo oczywiście, doprowadzenie do zaktywizowania człowieka poprzez przekonanie go o jego niezwykłej wartości i pozbawienie poczucia winy). Ona o tym nie wie, ona, niczym don Juan, prowokuje Go, ale bezskutecznie: komandor nie ożywa. Byłoby to znowu nazbyt jednoznaczne, gdyby w trzecim akcie chodziło o obnażenie kłamstwa kryjącego się za pocieszającymi słowami kaznodziejów wszelkiej maści. Treścią ostatniego aktu jest emocjonalna reakcja bohaterki na niewystarczającą odpowiedź religii na ludzkie cierpienie. Jest on też swoistą odpowiedzią na zarzut postawiony matce przez babkę, że nazbyt spokojnie daje wyraz utracie dziecka... bo nie jest świadectwem przeżytej traumy rozdzieranie szat nad grobem ukochanej osoby (o czym już Hamlet Laertesowi nad grobem Ofelii). 
No i jeszcze pewne niedopowiedzenie, ślad ledwo widoczny, inna możliwość interpretacji w tym akcie pozostawione zostało. 
...Córka mordercy pojawia się w filmie chyba tylko cztery razy. Wystarczająco, by zaniepokoić. Sprawia problemy. Zadaje się z nieodpowiednim towarzystwem. Jak się na końcu okazuje, trafia nawet do poprawczaka. Po morderstwie, gdy zrozpaczona matka wraca do domu, dziewczyna zaniepokojona zagląda do jego wnętrza. Tak, jakby to ona miała coś wspólnego z porwaniem i morderstwem... czy ojciec wziął na siebie jej winę? ich relacje nie wskazują na to, ale... nauczycielowi sumienie mogło zacząć uwierać wcześniej, mógł poczuć się winny, że ona na złą drogę, a Lee powinna przecież rozpoznać w słuchawce głos nauczyciela swego syna, gdy ten w sprawie okupu...
Może... jak to czasami bywa puste miejsca, niedopowiedzenia, a nawet niedoróbki mogą stać się punktem wyjścia do nieprzewidzianych interpretacji. Byt dzieła sztuki jest, niezależnie od wszelkich kontekstów historycznych, bytem wyzwolonym. I, niczym panu Bogu, możemy mu w naszej wyobraźni nadawać kształty zgodne z naszymi indywidualnymi lękami, pragnieniami i oczywiście, ale czy rzeczywiście, tak jak chcieliby belfrowie wszelacy, jest ona najważniejsza, wiedzą.

Zwierzyniec, żar z nieba, tylko w kinie jakieś życie

niedziela, 2 sierpnia 2015

Świat zepsuty


W "Drodze krzyżowej" matka bohaterki, niczym współczesny krzyżowiec, a coraz częściej mamy z nimi do czynienia w mediach tak zwanych prawicowych a nawet w senacie, za dzieło szatana uważa jazz i pokrewne. I oczywiście uśmiech politowania tego rodzaju uwagi wywołują u większości, i u mnie a jakże... Ale częściej wśród festiwalowych filmów na NH pojawiają się utwory, na podstawie których można by wysnuć, fałszywy moim zdaniem, wniosek świadczący o tym, że rzeczywiście w świecie kultury i obyczajów pewna istotna moralna granica została przekroczona (co według niektórych twórców szczególnie jest widoczne w niektórych środowiskach młodzieży) i że powinniśmy się przyzwyczająć do życia w piekle. Świat się zmienia w tempie, dla mnie oszałamiającym, coraz mniej go rozumiem, pomiędzy mną a ludźmi, których uczę , jest już przepaść nie do przeskoczenia... ale nie ma we mnie naiwnego przekonania, że przed erą jazzu, przed uprzemysłowieniem, przed pojawieniem się internetu, ludzie ludziom nie fundowali piekła na ziemi; często w imię wartości, o których zaniku dzisiaj się tyle mówi...
Jednym z najbardziej radykalnych obrazów (właśnie obrazów, bo trudno styl narracji obecny w tym filmie nazwać opowieścią) ukazujących świat w oku cyklonu, świat, który   kojarzyć się z piekłem może a którego zaistnienie niewątpliwie wynika z rozluźnienia obyczajowego, z kolejnych rewolucji, o których już Mrożek w "Tangu" dawno temu pisał, to "The Smell of Us" w reżyserii Larry Clarka. Twórca "Dzieciaków" przedstawia paryskie środowisko młodych ludzi tak radykalnie, że momentami zastanawiamy się, czy nie uczestniczymy w seansie pornograficznym (choć w oglądanych scenach nie było nic podniecającego, a wręcz przeciwnie - po prostu były obrzydliwe - to siedzący na sali bardzo młodzi ludzie wyraźnie podekscytowani byli, czemu dawali wyraz także werbalnie, co mogłoby świadczyć o tym, że na ich zmysły film jednak działa - niezgodnie chyba z intencją reżysera, który bardziej do mojego pokolenia należy....oki, jest o 20 lat starszy). Obraz koncentruje się na kilku chłopakach zwanych eskortami, czyli męskich prostytutkach (powinniśmy się, zgodnie z obecnymi trendami równościowymi, upomnieć o męską formę tego wyrazu, np. prostytut... a zamiast dziwka np. - dziwek?... no w filmie jest 'eskort') sprzedających się starszym mężczyznom i kobietom. Żyją oni w nieustannym transie, pod wpływem alkoholu i narkotyków, nie krępują się publicznie (czyli we własnym gronie) uprawiać seks, ich ulubionym sportem jest oczywiście (dlaczego oczywiście? czyżby jakiś stereotyp?) jazda na desce...a pytanie rodziców, którzy nagle po otrzymaniu anonimowego donosu, chcą porozmawiać i pytają: "jak w szkole?" wywołało zasłużoną salwę śmiechu na sali. Współczesny dwór Nerona, dekadencja pokolenia kolejnego post...czegoś. Towarzyszy temu hipnotyczno-punkowa (zaraz mnie jakiś znawca poprawi, ale nie mam nic przeciwko, chętnie się dowiem, jaki rodzaj dźwięków produkowanych przez maszyny to był) muzyka. Nie trzeba chyba dodawać, że na tym wyczerpuje się hierarchia wartości, ambicji i marzeń tych młodych ludzi. Młodych? A jacy są starzy w tym filmie?... już w pierwszej sekwencji bohaterowie uprawiają różne ewolucje na deskach skacząc nad czołgającym się w upojeniu alkoholowym posthipisowskim, odzianym łachmaniarsko lumpie. Chciałoby się powiedzieć, że scena symboliczna... A inni: kobiety niepotrafiące pogodzić się z wiotczejącą coraz bardziej skórą, faceci skorzy do płacenia za wykrzesanie z nich ostatnich podrygów istoty, w ich przekonaniu, istnienia. No i jeszcze ta wyuzdana matka głównego bohatera niepozostawiająca wątpliwości, gdzie należy szukać przedprożów piekła. Popyt tworzy podaż... Oczywiście to jedna tylko sfera, ta sprowadzająca istotę tego świata do seksu. Świat współczesnych hedonistycznych (no właśnie, przecież to już staroźytni nazwali to, piętnowane przez wielu współczesnych, zjawisko; nie jest ono wymysłem pokolenia post...) przyjemności nie kończy się na tym. W zasadzie przyzwycziliśmy się już do swoistego schizofrenicznego obrazu rzeczywistości, w której za posiadanie odrobiny marihuany można iść do więzienia, czy też, co istotniejsze, zakazane jest jej stosowanie w celach leczniczych (i to jest właśnie ewidentny przykład zepsucia świata współczesnego), a niemal w każdym filmie, z młodymi bohaterami w szczególności, wszelkiego rodzaju narkotyki pojawiają się częściej niż chleb z masłem. Oczywiście zawsze można, idąc w ślady matki Marii (myślę, że co niektóre środowiska mają z tym problem, bo chętnie pochwaliłyby działania Putina na tym polu, ale automatycznie spotkałoby się to z niecnymi zarzutami o prorosyjskość) z "Drogi krzyżowej" zakazać oglądania, dystrybucji i produkcji takich filmów. Nie żebym był za legalizacją wszystkiego bez ograniczeń, ale niewątpliwie brakuje uczciwej dyskusji, wolnej od polityki, szczególnie w kraju, w którym bez problemu w każdy weekend mogę całkowicie legalnie wprowadzić do krwioobiegu dowolną ilość promili alkoholu, a granicą (jeżeli nie prowadzę samochodu) jest tylko moja śmierć (a za przechodzenie na czerwonym świetle, gdy w zasięgu wzroku nie widać żadnego samochodu, wlepią mi mandat, bo narażam własne życie). 
Tym, którzy twierdzą, źe żyjemy w czasach szczególnej absencji dobra a młodzi to już w ogóle... polecić można mnóstwo historycznych przykładów świadczących o tym, że nie wykoleiliśmy się jakoś szczególnie... począwszy od Apokalipsy św. Jana, którą bardziej należy czytać nie jako proroctwo, odnoszące się do np. naszych czasów, ale jako symboliczny zapis współczesości autora tego dzieła.
Pytanie, co uznajemy za apokalipsę? Obyczajowe szaleństwo, które najczęściej służy temu, by przysłonić wewnętrzną pustkę, czy też zło, które fundujemy innym?
 Kilka dni temu pisałem o "Synu Szawła", ale to juź wiek XX, który według niektórych szczególnie jest naznaczony, więc będą tacy, co odrzucą ten argument. A gdy wspomnę o "Jądrze ciemności" czy "Marzeniu Celta" (o czym też już tu było), to usłyszę, że to, co wyprawiano w Kongu czy w obu Amerykach, to zapowiedź właśnie była...itd...byle wyidealizować przeszłość niczym Mickiewicz w "Panu Tadeuszu". No właśnie, a propos... "Aferim" (reż. R. Jude) - film o rumuńskiej wsi w wieku XIX, ale to równie dobrze na ziemiach polskich przecież dziać się mogło...tym bardziej, że to prawie Galicja. To, co szlachta zafundowała chłopom przez kilka wieków, na pewno nie jest przedmiotem tęsknoty dla tych, którzy, niczym Hrabia z "Nie-Boskiej komedii", skłonni są twierdzić, że to błękitna krew i krzyż stały kiedyś na straży wartości i którym tęskno do tamtego świata (wyobrażają sobie oczywiście siebie nie w czworakach a w dworku z brzozami chroniącymi od wszelkiego zła). 
Wizja świata młodych ludzi ukazana w "The Smell of Us" czy też w "Videofilii" (o której może innym razem) niewątpliwie jest bardzo ponura i spokojnie ze swoistym piekłem kojarzyć się może; daleki jednak byłbym od jakiegoś szczególnego czarnowidztwa odnoszącego się do kondycji moralnej młodego pokolenia. Apokalipsa, czy to jako odzwierciedlenie rzeczywistości, czy też obraz lęków człowieka jest stałym elementem kultury. Moźemy się jednak pocieszyć, póki co, że bohaterowie filmów Clarka mają wybór w przeciwieństwie do tych, którym piekło jest fundowane. 
A Sędzia Soplica dobrym był Panem, bo u niego chłopi nie pracowali dłużej, niż słońce było na niebie (a akcja jakoś tak w lipcu).... inne podejście byłoby niechrześcijańskie!

"The Smell of Us", reż. L. Clark