poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Religia jako terapia


Moje wyobrażenie piekła jest bardzo standardowe: południe, nieocieniona płaszczyzna, brak wiatru i temperatury, takie jak dziś... na szczęście pozwolił Bóg człowiekowi na wymyślenie kina...
Kilka filmów, w których na pierwszym bądź drugim planie problemy wiary i religii jakoś tak się narzucają, w czasie tym festiwalowym. Może moje wybory takie... może wciąż jakbym czegoś szukał jeszcze w tych rejonach poza...
Na "Sekretnym świetle" (reż. Lee Chang-dong) przez cały niemal drugi akt (bo film jakoś tak chyba daje się podzielić bardzo klarownie na klasyczne akty trzy) wewnętrzna irytacja wciąż bebechy mi 'masowała'. Ale siedziałem w kinie, bo zwyczaju nie mam, by wychodzić przed czasem i nie daj boże (!!) jeszcze później wypowiadać się, w takim wypadku krytycznie oczywiście... siedziałem z nadzieją, źe nastąpi jakiś punkt zwrotny, który zmieni odczytanie.
Drugi akt i moja irytacja, a także, jaka jest istota punktu zwrotnego?
Lee Shin-ae traci dziecko. Porwany i zabity. Wcześniej juź mąż jej umarł i ona w ogóle samotna i skłonności ma do wikłania sobie losu. I niemal momentalnie w kręgu wyznawców Jezusa pocieszyciela się znalazła. Drugi akt filmu jest świetnym zobrazowaniem zjawiska związanego z psychoterapeutycznym traktowaniem religii. Cóż w tym złego? Z punktu widzenia dobra człowieka - pewnie nic, choć ten film, o czym za chwilę, może nieco kwestionuje taką ocenę. Nie jest istotne, jakim sposobem ktoś jest w stanie uwewnętrznić sobie wyobrażenie jakiegoś super-opiekuna, który czuwa, co, szczególnie w momentach wielkiego nieszczęścia, bardzo człowiekowi potrzebne jest, by przetrwać. Ale - to jest bóg wyobrażony tylko a nie rzeczywisty (taka różnica między metafizyką a psychologią). I nie każdy ma taką siłę wyobraźni jak Hiob, by trwać w swym przekonaniu, niezależnie od narzucających się pytań o sens sprawiedliwości w naszym ludzkim wymiarze, a nie tym - absurdalnym, niewyobrażalnym, przekraczającym miarę człowieka - boskim. 
Na głosy oburzonych od razu odpowiadam: ja nie twierdzę, że Boga nie ma (choć gdzieś tu Nietschego zarzuty pod adresem chrześcijaństwa, podtrzymującego byty słabe, można by było umieścić) - swoją drogą, gdyby go nieco zantropomorfizowć, głupio musi się czuć, gdy tak neguje się jego istnienie, niczym Woland w "Mistrzu i Małgorzacie": niech każdy sobie wyobrazi, jak ktoś w jego obecności przekonuje o jego nieistnieniu... głupio co... i niezręcznie... - pewnie do końca źycia pozostanę niepoprawnym agnostykiem; daję jedynie wyraz przekonaniu, że ta siła maniczna, do której się często ludzie odwołują, jest w moim przekonaniu bardziej ich wyobrażeniem niż bytem absolutnym. Za mali jesteśmy...
 Nie mówiąc już o tym, że przywłaszczanie sobie przez jakąkolwiek religię prawdy absolutnej, to juź nawet pycha nie jest... ja może o tym za często, ale to przecież wciąż problem jest w naszym świecie, w którym panowie w genderowych sukienkach w wyzywających barwach purpury narzucać by chcieli mi, jak mam źyć...
No i jak widzę w filmie to proste religijne pocieszenie płynące z powtarzania mantry z imieniem Jezusa, zaczynam siedzieć jak na żarzących się węglikach. Bo bez trzeciego aktu, byłby to film socrealistyczny, skrajnie propagandowy. Ale dzięki aktowi trzeciemu akt wcześniejszy nabiera mocy. Oglądając na ekranie całkiem realistycznie nakręcone sceny zgromadzeń, podczas których spore grupy dają wyraz w sposób egzaltowany swej wierze w Jezusa, zawsze mam problem, z czym mamy do czynienia: pochwałą religijnej duchowości (i wtedy irytacja), czy z groteską bądź co najmniej satyrą. Dopóki nie pojawi się jakiś punkt odniesienia, błądzimy niczym Koreańczycy oglądający "Defiladę".
Co zmieniło postawę bohaterki i wprowadziło czytelny punkt odniesienia? Piękna scena - akt wybaczenia... podstawa, o czym wielu, oj bardzo, zapomina, postawy chrześcijańskiej. Shin-ae dochodzi już do granicy religijnych uniesień i ciągle podkreślając, jak jest szczęśliwa dzięki Bogu (!), postanawia do więzienia pojechać, by wybaczyć mordercy swojego syna. My Polacy takie gesty lubimy, dał nam przykład Jurand ze Spychowa. Skoro lubimy to i pewnie rozumiemy.
No i gdy ona mu wybacza, dowiaduje się od niego, że on się także pogodził z Bogiem, który już dawno mu wybaczył, dzięki czemu on teraz szczęśliwy jest w tym więzieniu. 
Dla Shin-ae nie jest to możliwe do zaakceptowania. Bóg ją uprzedził... wybaczono mu, zanim ona do tego dojrzała. Można by jej zarzucić małostkowość oczywiście. Ale to u Herberta coś było o zakazie wybaczania w imieniu tych, których zdradzono...i jakoś nikt tego, z punktu widzenia moralnego nie podważa (no Boga Herbert na myśli nie miał, ale skojarzenie jest). Z taką wizją Boga bohaterka się nie zgadza - ciągle jeszcze wizją, bo ona później kilkakrotnie prowokacyjnie się do niego zwraca, więc jest przekonana, że buntuje się przeciwko realnie istniejącemu bytowi. A ja bym jednak to zmodyfikował: bohaterka buntuje się de facto przeciwko takiej terapeutycznej sile religii, która pozwala dość szybko zbrodniarzowi wyzbyć się wyrzutów sumienia (byłby to w takim wypadku film także o współczesnej terapii, której celem jest, upraszczając bardzo oczywiście, doprowadzenie do zaktywizowania człowieka poprzez przekonanie go o jego niezwykłej wartości i pozbawienie poczucia winy). Ona o tym nie wie, ona, niczym don Juan, prowokuje Go, ale bezskutecznie: komandor nie ożywa. Byłoby to znowu nazbyt jednoznaczne, gdyby w trzecim akcie chodziło o obnażenie kłamstwa kryjącego się za pocieszającymi słowami kaznodziejów wszelkiej maści. Treścią ostatniego aktu jest emocjonalna reakcja bohaterki na niewystarczającą odpowiedź religii na ludzkie cierpienie. Jest on też swoistą odpowiedzią na zarzut postawiony matce przez babkę, że nazbyt spokojnie daje wyraz utracie dziecka... bo nie jest świadectwem przeżytej traumy rozdzieranie szat nad grobem ukochanej osoby (o czym już Hamlet Laertesowi nad grobem Ofelii). 
No i jeszcze pewne niedopowiedzenie, ślad ledwo widoczny, inna możliwość interpretacji w tym akcie pozostawione zostało. 
...Córka mordercy pojawia się w filmie chyba tylko cztery razy. Wystarczająco, by zaniepokoić. Sprawia problemy. Zadaje się z nieodpowiednim towarzystwem. Jak się na końcu okazuje, trafia nawet do poprawczaka. Po morderstwie, gdy zrozpaczona matka wraca do domu, dziewczyna zaniepokojona zagląda do jego wnętrza. Tak, jakby to ona miała coś wspólnego z porwaniem i morderstwem... czy ojciec wziął na siebie jej winę? ich relacje nie wskazują na to, ale... nauczycielowi sumienie mogło zacząć uwierać wcześniej, mógł poczuć się winny, że ona na złą drogę, a Lee powinna przecież rozpoznać w słuchawce głos nauczyciela swego syna, gdy ten w sprawie okupu...
Może... jak to czasami bywa puste miejsca, niedopowiedzenia, a nawet niedoróbki mogą stać się punktem wyjścia do nieprzewidzianych interpretacji. Byt dzieła sztuki jest, niezależnie od wszelkich kontekstów historycznych, bytem wyzwolonym. I, niczym panu Bogu, możemy mu w naszej wyobraźni nadawać kształty zgodne z naszymi indywidualnymi lękami, pragnieniami i oczywiście, ale czy rzeczywiście, tak jak chcieliby belfrowie wszelacy, jest ona najważniejsza, wiedzą.

Zwierzyniec, żar z nieba, tylko w kinie jakieś życie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz