sobota, 9 czerwca 2012

Z dala od sensu

Jovovich (10/10 jak najbardziej zgadzam się z Geraldem) daje Robertowi de Niro jajko do przekąszenia... i od razu w głowie mi się pojawia "Harry Angel" z 1987 z Mickey'em Rourke (i nie będę tłumaczył, że to nie znajomość odmiany obcych nazwisk popchnęła mnie na filologię) i sobie myślę...
gdzie ten de Niro?
nie ma go od wielu lat
a film oglądam, bo tam Edward Norton gra
i to chyba był ostatni film de Niro, w którym był dobry... czyli "Rozgrywka"; film w którym Norton dał popis, a tu się spotkali znowu (a nie ma wątpliwości, kto większą kasę zainkasował; swoją drogą: moja mama ostatnio się zirytowała, bo zamiast nazwisk piłkarzy w jakimś programie padały sumy świadczące o ich wartości... Euro mamy, więc jedna taka dygresja być może; poza tym sprawdziłem - w ciągu doby to, co napisałem, przeczytały trzy osoby, więc mogę sobie pozwolić na totalną wolność pisania... i radość:-))

muszę sobie czasami przypominać, że nikt tego nie czyta (prawie), by dać sobie na luz (gdy tak piszę to mój syn mówi, że pewnie nie jestem trzeźwy, a to jest po prostu wyzwalanie się z przymusu [w którym zostałem wychowany], że to, co robię, ma być dobre - a w związku z tym jest to próba poradzenia sobie ze świadomością tego, że od lat mam poczucie, że to, co robię, nie jest dobre i w konsekwencji - ciągle nie mogę być jakoś tam zadowolony z życia [pieprzone superego])
świadomość, że ktoś to czyta paraliżuje
świadomość Innego nie pozwala być sobą

kto mi to zrobił, że ma być ambitnie i w ogóle - mądrze....
wszystkie moje frustracje z tego się biorą

A wszystko to piszę, gdy w tle (facebookowo zabrzmiało) łagodzę sobie poranek oglądając "Stone" i Jovovich będzie mi się śniła...

i w końcu udało mi się rzeczywiście nie napisać recenzji

patrząc na co niektórych, których, uczę, zadowolonych z tego, że niewiele trzeba...
zazdroszczę

piątek, 8 czerwca 2012

Wypalanie traw

Ostatnimi czasy coraz częściej sięgam po tzw. literaturę faktu. I wiem, że nie jestem odosobniony (a może wręcz ulegam modzie). Ale czy uleganie modzie musi koniecznie oznaczać coś złego (jakieś zaprzeczenie indywidualizmu i wyjątkowości?). Nawet jeżeli, to rzeczy, które przeczytałem, w istotny sposób wpłynęły na moje spojrzenie na świat (tak, jakby jeszcze coś mogło wpłynąć na to widzenie... pewnie sam się oszukuję).
Rok temu w czasie wakacji byłem we władzy narracji na temat Rwandy (Tochman, Haztfeld i cztery filmy fabularne) i okazało się, że ilość lektur i filmów negatywnie wpłynęła na możliwość ogarnięcia przeze mnie tematu na forum bloga (choć cały czas mam nadzieję, że prędzej czy później dam świadectwo tych lektur w tym miejscu).
Ale dzisiaj o czym innym, choć ciągle Afryka. Tym razem RPA i książka Wojciecha Jagielskiego "Wypalanie traw" (długo nie pisałem i dziś sobie postanowiłem, że muszę... choćby krótką notkę, by przekonać się, że nie staję się analfabetą... [a gdzie ta radość pisania, o której kiedyś przekonywałeś? - zapyta ktoś... No właśnie...]). Jest coś, co łączy książkę Jagielskiego z utworami Haztfelda: są to min. opowieści o społecznościach, które muszą żyć ze sobą w kraju, który uważany jest przez wszystkich za ich wyłączną ojczyznę; o społecznościach, które mnóstwo dzieli, z mocno obciążonym kontem wzajemnych krzywd (to eufemizm jest) ale - muszą żyć razem, jeśli chcą przetrwać...
"Wypalanie traw to trochę takie pożegnanie z czasem, który upłynął, i wszystkim, co się w nim wydarzyło. Zamykamy to, zostawiamy za sobą i szykujemy się na to, co nowego przyniesie nam życie [...]. To jak rytuał oczyszczania, który ma przynosić nadzieję. Ale zdarza się, że przeradza się w dymną zasłonę, skrywającą śmiertelne zagrożenie".
Niezła metafora grubej kreski.
To za czasów Kapuścińskiego czytało się np. takiego "Cesarza" jako opowieść o rodzimym totalitaryzmie. Czy i dzisiaj reporterzy opisujący nieznane nam części świata mają na myśli bliższą nam rzeczywistość? Czy można czytać "Wypalanie traw" jako opowieść także i o naszym przełomie? Może nie, może to tylko świadectwo uniwersalizmu problemu? Może zbytnio upraszczam i sam sobie podsuwam analogie...
Ale trudno od nich uciec.
Gdy czyta się o zaciekłych wyznawcach apartheidu (białych oczywiście), którzy robią karierę w szeregach Afrykańskiego Kongresu Narodowego; gdy przyglądamy się ludziom (czarnym), którzy po wieloletnim zaangażowaniu w rewolucyjne przemiany są odsuwani na boczny tor, bo nie bardzo pasują do polityki pojednania (a polega ono na bezpiecznym ustępowaniu bogatym Burom, którzy i tak w swoich posiadłościach mówią na robotników 'dobry czarnuch' albo 'śmierdzący czarnuch" w zależności od tego, jak nisko 'czarnuchy' się im kłaniają); gdy obserwujemy korupcjogenność i kolesiostwo, to (z całym szacunkiem dla różnic - tak, tak szacunkiem, bo to, co nas jednak różni, decyduje o mojej satysfakcji płynącej z faktu, że żyjemy w kraju, w którym był taki 4. czerwca 1989 roku) mamy jednak wrażenie, że jest to opowieść o każdej pokojowej rewolucji. A skoro pokojowa to zakłada min. pogodzenie się z faktem, że nie ma odwetu; więcej - niegdysiejsi władcy mają prawo i możliwości nadal korzystać z przywilejów a może nawet współrządzić.
Niesprawiedliwe? Oczywiście... (ale nie pozwolę sobie na dygresję na temat niemożliwej sprawiedliwości i różnych sposobów jej pojmowania; choć nie mam wątpliwości, że niemal każdy nosi w sercu pragnienie, by o Panią, która zabiła Pana, upomniała się Natura i by legła tak głęboko, jak lilie rosną wysoko... ale to mrzonki są przecie...).
I widzę jeszcze jedną analogię. Taka "Nie-Boska komedia" do głowy mi przychodzi. Bo mamy do czynienia z konfrontacją świata uporządkowanego i prężnie się rozwijającego (z ogromnym przywiązaniem do religii), ale ufundowanego na potężnej niesprawiedliwości i wyzysku oraz świata, który zapowiada sprawiedliwość, ale póki co, to obserwujemy rewolucję lokajską (służącą tylko zamianie miejsc przez elity), która doprowadza do tego, że niekompetentnie rządzone państwo popada w chaos a ci, którzy z przemianą łączyli wielkie nadzieje, są coraz bardziej rozżaleni i być może sprawią kolejną rewolucję (tym razem już krwawą).

Lecz sprowadzanie tej historii do analogii li tylko jest niewątpliwie wielkim uproszczeniem (i całkiem świadomie sobie na nie pozwoliłem). Bo jest to przede wszystkim opowieść o Afryce Południowej w czasie wielkiego przełomu. A miejscem akcji jest Ventersdorp, miasteczko na stepie Transwalu, a w głównej roli występuje Eugene Terre'Blanche, przywódca niegodzących się na zmiany Burów. Podobno jedno z najbardziej konserwatywnych miejsc w RPA. (Miejsce, w którym niemożliwe jest nawet małżeństwo Afrykanera pochodzenia brytyjskiego z dziewczyną z rodziny burskiej. A to przecież biali... więc nie tylko o kolor skóry tu idzie).
Miejsce akcji, bohater... bardziej nam się te pojęcia z powieścią kojarzą. Bo i tak zrobiona jest ta książka. Sporo się zmieniło w technice pisania reportażu. Czytając tę książkę czasami (szczególnie na początku) zapominamy, że to dokument. Jagielski, poznawszy pierwej świat, o którym chce opowiedzieć, snuje narrację tak, jak powieściopisarz (np. przytaczając myśli bohaterów i prowadząc akcje niczym w kryminale). Dopiero w późniejszych partiach utworu zaczyna się ujawniać i uświadamia, że cała jego wiedza jest efektem ogromnej ilości rozmów czy wręcz przyjaźni, której świadectwem jest kończący utwór list od jednego z bohaterów reportażu.
Z jedną osobą nie udało mu się porozmawiać - z głównym bohaterem!
Historia Burów... (na ten temat najwięcej nowych rzeczy z tej książki się dowiedziałem) i ich dramat (bo przecież to ich świat się przede wszystkim zawalił, niezależnie od zła, na którym ufundowany był ich system).
Osadnicy, którzy w 1652 wylądowali na Przylądku Dobrej Nadziei i od tego momentu ta ziemia stała się ich ojczyzną. Jedyni biali, którzy w ONZ upominali się o status afrykańskich tubylców.
Przyszło mi do głowy, co by się stało, gdyby nagle Amerykanie oddali władzę Indianom...
tak, wiem, mają równe prawa wyborcze i jest ich mniejszość i w ogóle nieco to demagogiczne, ale...
tak mi tylko przyszło do głowy...
Żeby nie było, rasizm Burów jest wystarczająco oczywisty, by z nimi nie sympatyzować, ale książka Jagielskiego nie pozbawia ich głosu. Pozwala także z ich punktu widzenia spojrzeć na losy Południowej Afryki.

A może jednak ten wpis powinien być o sprawiedliwości niemożliwej.

Wypalanie traw - podoba mi się ta metafora