czwartek, 15 kwietnia 2021

Nora zamknięta w pułapce męskich pragnień.


x

Przypominając sobie miesiąc temu  Dom lalki Ibsena wybiegałem wyobraźnią ku teraźniejszości szukając w niej odniesień czy też analogii do sytuacji Nory. Zastanawiałem się, co dramat, napisany 1879 roku, ma do zaoferowania współczesnym widzom. No i zakończyłem wpis sugerując, że bohaterka dramatu pewnie gdzieś tam pośród manifestujących kobiet podczas ich strajku…

Radosław Rychcik (Nora Teatr Wybrzeże) przyjął inną perspektywę. Umieszczenie akcji gdzieś w początkach lat 60. w Ameryce wyraźnie wskazuje, że bohaterka dramatu jest jeszcze długo długo przed buntem manifestującym się na ulicach (moja wiedza  na temat ruchów feministycznych ostatnio sporo zawdzięcza serialowi Mrs. America z Cate Blanchet) . Opuszcza wprawdzie rodzinę, by zobaczyć, kim naprawdę jest i na co ją stać, ale jeśli się uwzględni to, jak jej życie wyglądało do tego momentu, wcale nie ma się pewności, że sukces w znaczeniu feministycznym będzie jej udziałem. Nie wiem, czy o to chodziło reżyserowi, ale wycinając kilka znaczących kwestii z ostatnich wypowiedzi Nory, osłabia on przekonanie, że Nora należy do tych kobiet, których determinacja i konsekwencja doprowadziła do zmian (jedna z recenzentek wskazuje, że umieszczenie akcji spektaklu na początku lat 60. wiąże się z wydaną w 1963 książką Betty Friedan Mistyka kobiecości, która zapoczątkowała drugą falę feminizmu; to, że w Polsce książka wyszła dopiero w roku 2012 jest znaczące), które w Ameryce wciąż są dalekie od ideału; a w Polsce to tak mniej więcej na etapie lat 70. (w stosunku do bratniego narodu amerykańskiego, który wprawdzie zdołał zmienić prezydenta symbolizującego seksizm, ale trud, z jakim się to dokonało, jest źródłem tylko niewielkiej nadziei) chyba jesteśmy.

Dorota Androsz idąc oczywiście za tekstem autora sztuki ale jednocześnie uwypuklając, żeby nie powiedzieć – przejaskrawiając, pewne zachowania, pokazała nam Norę jako przykładną, może nawet – idealną, małżonkę. Oczywiście tak, jak ten ideał wyobrażają sobie mężczyźni. Jest to gospodyni domowa skupiająca się niemal w stu procentach na zaspokojeniu, często z wyprzedzeniem, oczekiwań męża. Dopełnieniem tego niezbyt atrakcyjnego wizerunku jest pilnowanie, by ani przez moment nikt nie miał wątpliwości, że jest osobą szczęśliwą. Wiadomo – będąc w takiej sytuacji jak ona, nie można być niezadowolonym z życia. Odnosi się chwilami wrażenie, że ona wręcz delektuje się tym swoim stanem; gdzieś tam w środeczku, gdzie kultura koduje nasze bycie, sumuje warunki, które muszą być spełnione, by być szczęśliwym, wynik wychodzi jej dodatni, więc niczym Zosia porwana przez Józia (ech, wszędzie ten Gombrowicz i Ferdydurke) przyzwala, by pupa dominowała nad światem (Zosia, ponieważ wiedziała, że w miłości jest się szczęśliwym, była szczęśliwa). I do pewnego momentu nie dałaby się przekonać, że jej poczucie szczęścia, to jedno z najgłębszych kulturowych wmówień (zresztą nie tylko ona, czy w ogóle ktoś usłuchałby takich bredni [oprócz Gombrowicza oczywiście], które ja teraz wypisuję, że nasze czucie uruchamiane jest na etapie przedosobowym, jak na to wskazuje psychologia ewolucyjna? paradoks taki - skoro czuję szczęście [jakie to cuda robi z nami kultura…czy też geny] to przecież bzdurą jest wmawianie mi, że nie…).

A przecież wszystkie relacje międzyludzkie rażą w tym spektaklu ogromną sztucznością, co oczywiście drażni. Tak, jak drażnić powinny takie sytuacje w naszym życiu (co uświadamiał także Gombrowicz właśnie, by po raz już ostatni tym erudycyjnym niby mykiem wzbogacić to brykanie). Zastanawiałem się, oglądając, czy współczesny widz, przede wszystkim kobieta, bo przecież to ona na pierwszym planie i to ona poddana temu niewidzialnemu systemowi opresyjnemu, czy dostrzeże w tym amerykańskim kontekście sprzed sześćdziesięciu lat odzwierciedlenie swojej sytuacji obecnej (to zawsze jest ryzyko, gdy twórcy nie chcą łopatologicznie i maskę zastosują, a widz pod nią nie dostrzeże swego odbicia). Może pojawią jej się w głowie jakieś negatywne komentarze na temat postępowania czy też wypowiedzi Nory, ale pewnie komentarze pozbawione autorefleksji. Sukienki inne, meble inne, muzyka inna ale czy to uzależnienie od patriarchalnego spojrzenia nie jest wciąż aktualne? Niektóre współczesne feministki twierdzą, że mocno uwewnętrznione przez kobiety przekonanie o wartości swojego ciała, wszelkie zabiegi służące sprostaniu wyobrażonemu (przez tak zwane „męskie oko” – do czego przeciętna klientka salonu kosmetycznego raczej się nie przyzna) pięknu, co przede wszystkim służy nakręcaniu przemysłu kosmetycznego, eksponowanie walorów cielesnych, jest świadectwem samouprzedmiotowienia kobiet i kontynuacją, dzięki zaanektowaniu większości sfer naszego życia przez konsumpcjonizm, jej podporządkowania (jeszcze trochę a niczym Hamlet zacznę gnębić biedną Ofelię: Bóg dał wam jedną twarz, a wy dorabiacie sobie drugą. Całe to mizdrzenie się… [chyba dziaders z tego księcia]; oczywiście to pragnienie podobania się płci przeciwnej, ta postawa głuszca wspomnianego przez Helmera w sztuce, jak najbardziej dotyczy też facetów [boć to prawo natury przecie, ale chyba nazbyt poszerzam pole skojarzeń, ale o walce genów już wspomniałem], są też tacy, o których można rzec, że do reifikacji swej osoby się przyczyniają [określenie ‘ale ciacho’ samo się nie wymyśliło], aczkolwiek nie ma wątpliwości, że w wypadku kobiet ten problem powiązany jest z opresyjnością, a tego przecież przede wszystkim w kontekście Nory dotyczy to moje tu rozbrykanie). Czy nie poniosły mnie moje myślątka? Czy u Rychcika taka perspektywa jest obecna?

Szaleńczy taniec Nory ma w moim przekonaniu charakter ambiwalentny. Z jednej strony stanowi figurę dążenia kobiety, by się podobać (na przyglądających się mężczyznach nie robi wrażenia); z drugiej – mieści w sobie jakiś ładunek ekspresyjny, kompensacyjny. Taniec odzwierciedlający istotę jej położenia: jeszcze nieświadome pragnienie ucieczki, obijanie się o pręty klatki z ciągłym przekonaniem (jeszcze przez chwilę), że piękniejszych i szczęśliwszych klatek nie ma. Że to jedyna możliwa klatka. Siła wmówienia kulturowego.

Znaczące, co zmieniła Nora w swym wyglądzie, gdy weszła na ścieżkę samostanowienia: modną sukienkę i garsonkę zastąpiły spodnie i koszula, zniknęła mocna czerwona szminka (stąd te moje powyższe wycieczki do feminizmu współczesnego). Wcześniej atrakcyjność swego wyglądu dostosowywała do swych, kształtowanych przez reklamy i wizerunki celebrytek (w telewizji pojawia się Jacqueline Kennedy i to jej strój naśladuje bohaterka),  wyobrażeń na temat tego, co może się podobać facetom. Zmieniła się moda, ale mechanizmy rządzące ludzkimi (bo przecież nie musi to dotyczyć tylko kobiet) zachowaniami raczej nie.

A zanim do tego doszło, co jakiś czas doświadczała fizycznego bólu nie do opanowania. Jej  ciało reagowało na to, przed czym kulturowo zablokowana była jej psyche. Nie do wyobrażenia było dla niej, że nie jest szczęśliwa. Przecież wszystkie wytworzone przez patriarchalną kulturę warunki kobiecego dobrostanu w jej wypadku zostały spełnione.

Jest pewna klamra w tym spektaklu. Tworzy ją tak kluczowe, a jednocześnie złudne słowo ‘kocham’. Nora na początku sztuki jest szczerze zdziwiona, że jej przyjaciółka wyszła za mąż nie kochając. Podczas finałowej sceny mówi mężowi, że nie kocha go…już. Twierdzi, że oczekiwała cudu, który nie nastąpił; oczekiwała, że Helmer postąpi zgodnie z jej oczekiwaniami. Pewnie przesadzam, ale sądzę, że w ogóle go nie kochała (dyskusyjny jest desygnat, ale ja w tym wypadku ignorantem jestem, a mógłbym przecież znowu do Ferdydurke się odwołać 😃). Miała w sobie pewne wyobrażenie tego człowieka, a także tego, czym jest szczęście rodzinne i to była jej miłość. Krystyna w pełni świadomie bez miłości wyszła za mąż zmuszona okolicznościami ekonomicznymi, Nora zrobiła to samo całkowicie nieświadomie. Gdyby nie problem z wekslem do końca życia powtarzałaby Helmerowi, jak bardzo go kocha, on nazywałby ją nadal skowroneczkiem lub wiewióreczką; tylko być może czasami bolałby ją brzusio, czego nigdy by nie skojarzyła z uwikłaniem swego życia duchowego w opresję kulturową. Dlatego z pewnym sceptycyzmem myślę o jej dalszym losie jako istoty autonomicznej. To raczej do jej córki należy przyszłość.

 

Czyli jednak spektakl dość mocno potrafi wpłynąć na sposób odczytania dramatu.

A zasadnicza zmiana finału u Rychcika, samobójstwo Helmera? Osobny wpis by trzeba na temat męskiej kondycji, gdy kobieta stara się zmienić paradygmat kulturowy.

 

H. Ibsen Nora, reż. R. Rychcik, Teatr Wybrzeże 

(https://vod.teatrwybrzeze.pl/)

środa, 14 kwietnia 2021

O unicestwianiu Promyka Słońca

 

 

 

Pamiętam, gdy po letniej sesji na pierwszym roku, chcąc odreagować te wszystkie poważne lektury, sięgnąłem po wielu, bardzo wielu, latach po mocno zużyty egzemplarz pierwszego tomu Winnetou. Nawet sentyment, chroniony i skrywany w zakamarkach pamięci przez lata mit, pełna świadomość, że literacko to słabe i gotowość na konfrontację z tym faktem, nie ocaliła szlachetnego Apacza. Istotnym składnikiem mitu były jedne z ostatnich jego słów: „Dziś jest dobry dzień, żeby umrzeć”; słowa świadczące o tym, że konieczność stanięcia do walki mimo przeczuć związanych ze śmiercią, jest imperatywem, a odwaga oczywistością, te jego słowa powinienem był, jak i całą opowieść, pozostawić w tych zamierzchłych czasach, gdy pobrzmiewały one żywym echem, gdziesik tam w środeczku dziecięcej duszy, co do istnienia której jeszcze żadne wątpia się nie pojawiły. Powinienem był pozwolić umrzeć Winnetou i stopniowo acz z szacunkiem przyglądać się zamieraniu mitu. Zdystansować się, nie broniąc dostępu refleksji dotyczącej tego, ile wciąż z tego mitu we mnie.

Ale nie… zacząłem czytać… i wiadomo, porażka okrutna… Apacz poległ już w chwili, gdy pierwsze o nim wspomnienia w książce… jeśli dobrze pamiętam, to przy opisie jego niezwykłej fryzury.

Pożaliłem się podczas konsumpcji jakiegoś posesyjnego piwa i poradzono mi, bym spróbował Małego wielkiego człowieka Thomasa Bergera. Na szczęście nie oglądałem jeszcze wtedy filmu (reż. Arthur Penn, w roli głównej Dustin Hoffman), który dobry i wart, ale urok książki zdecydowanie bardziej (kiedyś może więcej, bo lektura rzeczywiście zasiliła żywotnymi sokami dogorywający mit).

Czejenowie skutecznie zastąpili Apaczów.

Pamiętam, że oglądając później ekranizację, czekałem przede wszystkim na jeden fragment, który podczas lektury szczególne wrażenie na mnie. Oczywiste, że to, co w wyobraźni, pewnie pod wpływem przeróżnych okoliczności towarzyszących momentowi lektury i w ogóle subiektywny klimat stymulowany przez słowa, zawsze przewyższać będzie konkretyzację ekranową, ale i tak lekki smutek po projekcji pozostał, bo ekranowa konkretyzacja już tego głębokiego żalu, który po uświadomieniu sobie, że jeśli nawet muśnie cię to, co tym jednym słowem o milionach desygnatów nazywamy, czyli szczęście, jeśli nawet – to przepaść potem otchłanna, więc obraz filmowy tego nie pozostawił. Zresztą, dzisiaj (bo właśnie sobie ten fragment po latach przypomniałem) lektura już też przez warstwy sceptycyzmu i zwątpienia, które wraz z doświadczeniem, nie jest w stanie przeniknąć do tego jądra mej wrażliwości, by tak jak dawno temu przeżyć tę banalną prawdę o naturze bycia.

Jack Crabb, Mały Wielki Człowiek, spędza bardzo rodzinną zimową noc w swoim tipi w obozie Czejenów. Spełnia swe obowiązki jako mąż i jako szwagier. Na prośbę żony, która w ciąży, odwiedza w łożu kolejne trzy siostry, bo one samotne i jest im źle. Czuje się w pełni Indianinem. Być może to kwestia mego młodego wieku wtedy, ale relacja narratora wprawiła mnie w niezwykle intymny, ciepły, spokojny nastrój. Gdy już uszczęśliwił wszystkie siostry, wyszedł na powietrze, a jego myśli jakże godne pozazdroszczenia, jak by się, chciało czuć to samo: „w tamtej chwili uważałem, że wszystko jest w jak największym porządku. Przeżywałem jeden z nielicznych momentów, kiedy czułem: wszystko jest tak, jak być powinno. Miałem wtedy mocne czary, to jest właściwe słowo. Wiedziałem, gdzie jest środek świata. Wspaniałe uczucie, kiedy czas krąży wkoło i ten, kto stoi w środku ma władzę nad wszystkim, co przybiera formę linii, kąta lub kwadratu”. Podchodzi do niego żona, Promyk Słońca, która w pobliskim lasku w tym czasie powiła mu syna. „Na ciemnym horyzoncie ukazała się płonąca złota kula”, wschód (który tak lubię celebrować, siedząc o świcie na balkonie), więc syn otrzymał imię Gwiazdy Porannej.

Ten sielankowy nastrój (niewolny od opisów między innymi bardzo nieapetycznych potraw, które w środku zimy zmuszony jest spożywać bohater, bo wbrew pozorom utwór ten też demitologizuje albo – mitologizuje inaczej) przerwany jest przez atak kawalerii Custera. Wyrwani ze snu Czejenowie, kobiety, starcy i dzieci, stają się celem ataku tego cywilizowanego sortu ludzkości (ale mamy także skojarzonko z Winnetou, bo w środku tej rzezi, siedzący w swym tipi wódz, Skóra Ze Starego Szałasu, mówi ze stoickim spokojem: „Jestem ślepy i nie mogę walczyć, ale nie będę też uciekał. Jeżeli to jest dzień mojej śmierci, to chcę umrzeć tutaj, w kręgu”).

Scena przypominająca to, co od tysiącleci wiadome, że najtrwalszą cechą ludzkiego losu, jest jego gotowość do nagłej i najmniej spodziewanej odmiany. Im bardziej umościsz swe bycie w kojącej bliskości drugiego, tym chłód późniejszy będzie bardziej bolesny.

Miejsce Promyka Słońca w każdej chwili może zająć Syn Porannej Gwiazdy, jak nazywano Armstronga Custera, rzeźnika Indian, amerykańskiego bohatera.

 

„Trzy dni później napadli na grupę pokojowo usposobionych Indian Tigua obozujących nad rzeką, wybijając ich do ostatniego” – to już relacja z podobnego zdarzenia, tyle że uczyniona z punku widzenia zbrodniarzy, czyli bohaterów Krwawego południka McCarthy’ego. Bo tak naprawdę opis tego bestialstwa wywołał u mnie skojarzenia, które przypomniały mi początek wakacji po pierwszym roku studiów.

„W rozrzedzonym świetle dnia nadciągnęli w stronę nędznych namiotów, sunąc z wiatrem południowym brzegiem rzeki, gdzie czuć było dym z ognisk. Kiedy zaszczekały pierwsze psy. Glanton dał ostrogę i wypadli zza drzew między suche zarośla, długie końskie szyje wyciągnięte w pyle łapczywie jak ogary w biegu, wierzchowce poganiane batami w stronę słońca, na którego tle widać było sylwetki kobiet wstających od swych robót, płaskie i sztywne przez moment, nim dotarła do nich prawda o realności tego piekielnego tętentu w tumanach kurzu. Stały oniemiałe i bose, ubrane w niewybieloną bawełnę tej krainy. Ściskały chochle, ściskały nagie dzieci. Po pierwszej salwie kilkanaście z nich skuliło się i osunęło na ziemię. Pozostałe rzuciły się do ucieczki, starcy wymachiwali rękoma, dzieci truchlały, mrugając w błyskach wystrzałów. Nadbiegło kilku młodych mężczyzn z napiętymi łukami, ale padli od kul, a jeźdźcy przetoczyli się przez osadę, tratując chaty z trawy i roztrzaskując czaszki mieszkańców”.

Czy muszę dodawać, że ta scena, niezależnie od szokujących znaczeń dosłownych, w mej głowie momentalnie stała się figurą literacką odzwierciedlającą istotę tak zwanego postępu. Że cierpnie mi skóra, gdy zdarzy mi się czytać uwagi co niektórych, a u nas w tej chwili coraz bardziej śmiałych, uznających się za najbardziej reprezentatywnych przedstawicieli cywilizacji, której przewag dopatrują się głównie w genach odziedziczonych (jak są święcie [i pojęcie świętości nie jest tu od rzeczy] przekonani, bo jestem przekonany, jak skrzętnie ukrywaliby wyniki badań genetycznych dotyczących ich pochodzenia, gdyby je zrobili w porządnym, niepodporządkowanym polskim politykom [bo wiemy już, że i na wyniki badań naukowych chcą mieć wpływ rządzący nam z woli boga] laboratorium; co i tak bez znaczenia przecież: kto, jakie i skąd geny ma...), a przede wszystkim w białej (cytat z serialu dokumentalnego Wytępić całe to bydło [tytuł oczywiście do "Jądra ciemności" nawiązuje]: „prosty wariant pigmentu przeobrażony w źródło władzy”; po obejrzeniu tego serialu mamy już całkowitą pewność, że obydwie wyżej przedstawione sytuacje [rzeź rdzennych mieszkańców wszędzie tam, gdzie Europejczyk dotrze], to typowa taktyka jankesów [a jankes to figura tych, co na ustach postęp mają]) rasie panów oraz w objętości bicepsa (ale powiększa się w tej grupie także tak zwane zaplecze teoretyczne, bo przecież nie powiem – inteligenckie; to są ci, którzy dostarczają pseudo-dowodów na uzasadnienie zbrodniczych zapędów i ci niekoniecznie spędzają czas na siłowni, oni mają swych pretorian). Tych, którzy z tęsknotą wypatrują sędziego Holdena, któremu już zaprzedali ciało i to, co zwie się czasami duszą.

Zbyt odległe skojarzenie? Mam nadzieję 😢

I dokąd mnie zawiodły te sentymentalne eskapady, od rzewnego wspomnienia, przez bolesne odczucie utraty, które cechą stałą bytu aż po marsze następców sędziego Holdena?

 

Cormac McCarthy Krwawy południk


wtorek, 13 kwietnia 2021

Winnetou na ziemi jałowej

 


 

Jest w Krwawym południku Cormaca McCarthy’ego taki opis; jeden z wielu:

„Byli to Apacze Chiricahua, w liczbie dwudziestu, dwudziestu pięciu. Choć słońce już wzeszło, panował chłód, mimo to byli półnadzy, ubrani tylko w przepaski biodrowe, buty i skórzane czapki z piórami, dzicy z epoki kamiennej, z wymalowanymi tajemniczymi symbolami, wysmarowani sadłem i cuchnący, farba na koniach wyblakła pod warstwą kurzu, dumne konie, buchały kłębami pary na zimnie. Uzbrojeni we włócznie i łuki, paru w muszkiety, wszyscy mieli długie czarne włosy i czarne beznamiętne oczy, które wlepiali w najemników, oceniając ich wyposażenie, białka zaczerwienione i matowe. […] Szakalim wojownikom przewodził niski mężczyzna w znalezionym meksykańskim stroju. Miał szpadę, a za rozdartą kolorową szarfą nosił kolta […]”

Należę do tego pokolenia, którego chłopięcy przedstawiciele po Dzieciach z Bullerbyn czy też Psie, który jeździł koleją sięgali po Tomka na wojennej ścieżce, by skończyć na wielokrotnej lekturze Winnetou (także pierwszy film obejrzany na wielkim ekranie). I przez ileś tam kolejnych dziecięcych lat to ludzkie pragnienie zaspokojenia bohaterskiego mitu znajdowało swe zaspokojenie w postaci dumnego, pięknego Apacza (i nie wiem, ile z tego mitu w nieświadmości mi pozostało).

Stąd ten opis (bo to Apacze, którzy wspomnienia dziecięce przywołali; przedstawiciele innych plemion bywają w książce charakteryzowani bardziej drastycznie; przytoczony opis, przyznaję, aż taki szczególny nie jest). Wiele takich w powieści McCarthy’ego. Indian obdartych z mitycznego nimbu  świata, w którym dobrzy i szlachetni przeciwstawiają się sprytnym i cynicznym. To, co wspólne, to bezwzględne dążenie do zawłaszczenia tego, co należało się tym, którzy nie znali prawa własności. Prawa będącego fundamentem współczesnego świata. Stanowiącego dziś zdecydowanie poważniej traktowane sacrum niż akt ofiarowania podczas nabożeństwa.

W Krwawym południku Indianie to dzikusy i nie wiemy, czy nawet J.J.Rousseau przypisałby im szlachetność. To ludzie pierwotni z epoki kamienia łupanego poddani eksterminacji z tej racji, że taka jest ludzka natura. Oczywiście często okrywają swe ciała częściami garderoby zdjętymi z trupów reprezentujących ten niby cywilizowany świat. Ale efekt odzwierciedla w wymiarze wizualnym groteskowość takiego melanżu.

Czasami warto scharakteryzować świat przedstawiony odwołując się do tego, czego w nim nie ma. O Indianach pojawiających się na stronicach powieści McCarthy’ego niewiele można, bo to nie z ich perspektywy prowadzona jest narracja. Ale to moje napomknienie o świętych prawach kapitalizmu, stojących w kontrze do systemu wartości tych dzikich i nieokrzesanych, wyłowiło z mych zakamarków pewien ślad tego, mitycznego właśnie, postrzegania tubylczych mieszkańców Ameryki. 

List wodza Seattle z 1852 roku do prezydenta USA:

„Prezydent w Waszyngtonie przesyła słowo, że pragnie kupić naszą ziemię. Ale jak można kupować albo sprzedawać niebo? Ziemię? Taka myśl jest nam obca. Skoro nie mamy na własność świeżości powietrza ani lśnień na wodzie, to jak moglibyśmy je kupić? Każda cząstka tej ziemi jest święta dla mojego ludu. Każda błyszcząca sosnowa igła, każdy piaszczysty brzeg, każdy kłąb mgły w mrocznym lesie, każda łąka, każdy brzęczący owad. Wszystko to, w pamięci i przeżyciu mojego ludu, jest święte” itd. (cytuję za Potęgą mitu Campbella). To fragment tylko, bo to ślad tego mitu, którego trudno szukać w Krwawym południku. Brak znaczący. Punkt widzenia narratora, człowieka białego, konkwistadora, odarty jest z mitycznych źródeł. Zdobywcy, władcy świata współczesnego, postrzegają świat niczym jałową ziemię. Narrator, nie tyle jest człowiekiem zlagrownym, jak u Borowskiego, co właśnie jałowym. I gdybyśmy chcieli zuniwersalizować przesłanie powieści McCarthy’ego, to musielibyśmy dojść do wniosku, że każde odwoływanie się do jakiegoś systemu wartości przez kapitalistycznych i politycznych konkwistadorów, dziedziców sędziego Holdena, przemawiających do nas z ekranów i nie tylko, to mydlenie oczu, sławetne opium dla mas.

Wiem, że Krwawy południk nie jest pierwszym utworem demitologizującym świat dzikiego zachodu. Na pewno należy do najradykalniejszych w swej wymowie. W moim wypadku tknął sentymentalnej struny, której drżenie, niezależnie od racjonalnego i bardzo (!!!) krytycznego dystansu do utworów kształtujących mityczne fundamenty mego stawania się, struny, która chyba wciąż gdzieś tam w gotowości do rezonowania.



Krwawy południk Cormac McCarthy 

poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Piekło to my

 

A teraz, jak to bywało już nieraz, sam sobie zaprzeczę.

Teza ostatniego akapitu poprzedniego wpisu mogłaby brzmieć, że McCarthy daleki jest od metaforyzowania swego przekazu, sytuacji przedstawionych w powieści, że obce mu pragnienie, by czytelnik na inny poziom znaczeń przenosił zdania przez niego formułowane. Że nie ma sensu ich prześwietlać na podobieństwo odczytań towarzyszących lekturze książek Tokarczuk na przykład.

No i właśnie, że nie J

Intencjonalnie czy nie (oj, alem se pozwolił na bezczelność ignoranta – pisarz wymieniany jako jeden z czterech najważniejszych współczesnych twórców amerykańskich, a ja tu sugeruję, że to nieintencjonalne może być), ale autor Krwawego południka tak formułuje kolejne frazy swej okrutnej opowieści, że moja skłonność do dopatrywania się kuszona jest aż nazbyt skutecznie.

Z bardzo dosłownej behawioralnej relacji z kolejnych etapów zbrodniczej pielgrzymki wyłania się ponura parabola ludzkiego losu. Ludzkiej pielgrzymki (i dlatego plączące mi się tu między słowami skojarzenie z utworem Tokarczuk jest jak najbardziej na rzeczy) bez Boga, pod martwym niebem. Przez świat, w którym sukces (a jest nim względna bezkarność, zaspokojenie instynktów, budzenie fascynacji u innych, tych słabszych – czy to uniwersalne? czy dziś tak samo, choć pod garniturem pozorów?) odnieść mogą czciciele Nietzscheańskiej woli tacy jak sędzia Holden, tańczący w ostatniej scenie nago niczym Zaratustra. Holden zapewniający innych o tym, że tajemnicą tego świata jest to, że nie ma żadnej tajemnicy... co jeden słuchających tych jego mądrości (zabrzmiało ironicznie, a przecież sędzia rzeczywiście znacząco wyróżnia się na tle swą wiedzą, co czyni zło bardziej zniewalającym) trafnie puentuje: „Nie ma żadnej tajemnicy. Jakby on sam nią nie był, cholerny stary szarlatan”. Gdybym posłuchał sędziego, to nie doszukiwałbym się w tekście metaforycznych znaczeń czy paraboli. Byłbym ślepy na utkany z języka znaczący wymiar świata przedstawionego. A Krwawy południk należy do takich utworów jak Jądro ciemności, które nie sposób streścić. Można by powiedzieć, że dobrej literatury nigdy nie można streścić, nie amputując jej czegoś z istotnych walorów. Ale są teksty, których to szczególnie dotyczy. Gdy językowa forma utkana jest tak gęsto ze znaczeń istotnych dla wymowy utworu, że sprowadzenie jej do ascetycznej relacji ze zdarzeń zamienia żywe stworzenia w wypchany eksponat. Tak jest z wyprawą Marlowa do wnętrza pierwotnego świata:
„Drzewa, drzewa, miliony drzew masywnych, olbrzymich, strzelających wysoko w górę, a u ich stóp malutki, przybrudzony sadzą parowiec wlókł się pod prąd niczym leniwy chrząszcz ciągnący swój odwłok po marmurowej posadzce wśród wysokich kolumn. Człowiek czuł się bardzo mały, kompletnie zagubiony, a jednak uczucie to nie należało do przygnębiających. Nasz statek był wprawdzie małym, brudnym robakiem, ale parł naprzód, czyli robił dokładnie to, czego się od niego wymagało. Nie wiem dokąd - zdaniem pielgrzymów - miałby dotrzeć. [...] Rzeka otwierała się szeroko, by zaraz zawrzeć za nami - jakby dżungla leniwie wracała na swoje stare miejsce, blokując nam powrotną drogę. Przenikaliśmy coraz głębiej do jądra ciemności” (to fragmencik z Jądra ciemności, to oczywiście tłumaczenie i tak, jak wypadku Krwawego południka, zawierzyć muszę tłumaczowi, wierząc, że takie zmiany, jak np. z serca na jądro, nie oddalają mnie zbytnio o natury językowej oryginału).
U McCarthy’ego również nie sposób pominąć opisów, stanowią one niezbywalny aspekt interpretacji świata przedstawionego.

Jego pielgrzymi (wiele ich łączy z tymi z Conradowskiego parowca - w sumie dość zbliżony czas działania, ale przede wszystkim cel, którym maksymalna eksploracja świata w każdym jego wymiarze; czynią sobie świat poddanym, tylko ten jeden biblijny nakaz biorąc do serca czy też jądra... a po nich nie potop a kamienie i pustynia, spod której ludzkie szczątki, ale też pastwiska na równinach, na których „osiem milionów ścierwa” czyli tego, co zostało z bizonów oprawionych ze skór, takie same zbezczeszczone ciała jak te pozostawione po odcięciu kości słoniowej, która nadal pozostaje symbolem ludzkiej bezmyślnej pazerności zaprawionej wyrafinowanym estetyzmem... znamienne są słowa wypowiedziane przez łowcę bizonów po skonstatowaniu, że wybili już wszystkie stada: „Ciekawym, czy są inne takie światy jak nasz [...] Czy może taki jest tylko jeden”... czy w tych słowach tęsknota do innego świata, który mógłby bezkarnie i z radością niszczyć, czy też jest to jakaś głębsza refleksja? kontekst powieści nie pozostawia złudzeń, człowiek czyni sobie ziemię poddaną aż do zniszczenia ostatniego żywego stworzenia, także siebie) po przebyciu zamarzniętych mokradeł, pól „z suchą trawą”, „zgniłymi plonami”, „zmarniałymi owocami”, po minięciu ruin dawnej hacjendy i innych miejsc nacechowanych śmiercią czy obłędem docierają do miejsca, które tak opisane:
„przekroczyli na piechotę malpais, prowadząc konie po jeziorze magmy, całym spękanym i czerwono-czarnym niczym niecka zakrzepłej krwi, przemierzając tę złą krainę ciemnobursztynowego szkliwa jak niedobitki jakiegoś szarego legionu gramolącego się z ziemi przeklętej, przenosząc na ramionach mały wóz przez rozpadliny i krawędzie, z idiotą uczepionym prętów, wołającym ochryple za słońcem niczym jakiś osobliwy nieokiełznany bóg, uprowadzony z królestwa zwyrodnialców. Przebyli żużlową krainę spieczonego szlamu i popiołów wulkanicznych niepojętą jak wypalone dno piekła i wspięli się po niskim łańcuchu jałowych granitowych pagórków na nagi cypel”.

Oba opisy to tylko przykłady tkania w języku obrazu świata. W gruncie rzeczy tego samego świata. McCarthy może bardziej do Dantego odsyła. Jest w Jądrze ciemności coś, co wydaje mi się, różni te diagnozy kondycji człowieczeństwa, ale o tym może jeszcze kiedyś. Po lekturze Krwawego południka nie ma wątpliwości, że to ludzie są twórcami piekła. I nie ma to nic wspólnego z Sartrem.


Cormac McCarthy Krwawy południk

wtorek, 6 kwietnia 2021

Mogłoby być o sławojce

 


 

W eseju na temat Otella Harold Bloom stwierdza, że jednym z naśladowców Jagona jest sędzia Holden, bohater książki Cormaca McCarthy’ego Krwawy południk. Amerykański krytyk nazywa w swoim tekście tego potomka, stworzonego przez Szekspira mistrza manipulacji, teologiem wojny; człowiekiem, którego, niezmącona żadnym ludzkim uczuciem wola i miłość własna (coś ludzkiego jednak, sam sobie zaprzeczam), manifestuje się w praktykowaniu permanentnej zbrodni (inna powieść tego autora To nie jest kraj dla starych ludzi penetruje podobne rejony). Bo faktycznie ta książka, odwołująca się do popularnego w literaturze i filmie amerykańskim toposu drogi (tytuł innej powieści McCarthy’ego), stanowi swoisty bezbożny różaniec, w którym kolejne paciorki odzwierciedlają masowe zbrodnie popełniane na Indianach i Meksykanach w drugiej połowie XIX wieku na pograniczu południowo-zachodnim Stanów. I niczym właśnie w różańcu zdarzenia zataczają krąg - od momentu, gdy Dzieciak (czy to główny bohater? bo podobnie jak w Mobby Dicku [skojarzenie nieprzypadkowe] mamy wątpliwości, kto jest na pierwszym miejscu - ten, któremu towarzyszymy od pierwszej do ostatniej niemal strony powieści, czy ten, kto w centrum uwagi wszystkich, którzy w świecie przedstawionym i nie tylko) po raz pierwszy spotyka sędziego, do niefortunnego spotkania ostatniego w podwórkowym szalecie, który mi się kojarzy (a tworzenie w wyobraźni desygnatów opisywanych miejsc często podczas czytania tej powieści sprawia trudność, bo opisów dużo i wystawiają one czytelniczą mentalną orientację w terenie na ciężki egzamin utrudniony pojawiającymi się co i rusz nieznanymi mi pojęciami związanymi z regionalnymi nazwami typów terenu i roślin [nie mówiąc już o nietłumaczonych tekstach w języku hiszpańskim, co pewnie miało na celu postawienie nas w sytuacji Dzieciaka, który takim samym językowym ignorantem; wolałbym jednak, by w takiej sytuacji pojawiały się w książce przypisy, bym także rozumiał to, co sędzia Holden]) z demoniczną wyprawą do toalety Warionuchy, w trakcie której spotkał członków świty Wolanda (i to skojarzenie wydaje mi się nie całkiem od rzeczy); a chodzi pewnie o zwyczajną, jeśli jeszcze ktoś pamięta tę nazwę, sławojkę (którą, jak się okazuje, do dziś można na Allegro [to nie reklama] kupić).

Krwawy południk to ponura opowieść o grupie pielgrzymów (tak są nazywani w powieści), czyli łowców skalpów (i ta ich profesja, jeśli tak można ich poczynania nazwać, znaczenie ma, myślę, bardzo istotne, bo pojawia się już w motcie [jednym z...] powieści, w którym mowa o znalezionej na terenie Etiopii czaszce sprzed trzystu tysięcy lat oskalpowanej właśnie; co można dwojako interpretować - że jest to potwierdzenie uniwersalności natury ludzkiej, złej w swej istocie, albo [co nie jest wykluczające] stanowi jeszcze jedno, z wielu bardzo pojawiających się w tym utworze, świadectw pierwotności świata przedstawionego, co prowadzi do wniosku, że z apokaliptyczną [akcja Drogi, powieści McCarthy’ego, o której już napomknąłem, rozgrywa się w czasach postapokaliptycznych, czyli po zagładzie, którą ludzkość sobie zafundowała] w znacznym stopniu wizją mamy do czynienia w tym tekście), którzy przemierzają półpustynne tereny na granicy (zmieniającej swój kształt w owym czasie) amerykańsko-meksykańskiej mordując, grabiąc, bezczeszcząc to, co niezbeszczeszczonym wydawać się jeszcze mogło.

Dziwnie mi się czytało tę powieść bezpośrednio po Biegunach Tokarczuk. Bo na pierwszy rzut oka jakby nic bardziej odległego. Nie tylko jeśli chodzi o wizję człowieka czy człowieczeństwa w ogóle, ale przede wszystkim o styl narracji. Czytając powieść Tokarczuk w pewnym momencie zacząłem znaczenie najbanalniejszych zdań przenosić na poziom metaforyczny, o czym już tu pisałem i o czym pewnie jeszcze. Styl McCarthy’ego zaś z behawioralną prozą Borowskiego najbardziej mi się kojarzył. W tym skojarzeniu zresztą nie byle jaka konsekwencja, gdy przypomnimy sobie rzeczywistość opisywaną przez polskiego pisarza a także i funkcję, którą wybór takiego sposobu pisania pełnił. Najkrócej mówiąc odzwierciedleniem punktu widzenia mentalności człowieka zlagrowanego był. Reifikacji i skrajnego pragmatyzmu. Istot pozbawionych teoretycznie życia duchowego i moralnego kompasu (co podstawowym źródłem skandalu było w 1945 roku - warto przypominać, bo to też i źródło wielkości tego pisarza niezależnie od późniejszych jego wyborów, o których kiedyś zresztą jeszcze warto by). Których celem podstawowym było przeżycie. Bohaterowie Krwawego południka mają cel inny - jak największa liczba skalpów. To zestawienie z Borowskim o tyle jest cenne (jeśli jest), bo uprzytamnia bardzo ważną rzecz - bohaterowie jego opowiadań zmuszeni byli przez okrutne okoliczności do takiego funkcjonowania (prowokacyjnie zresztą aż tak jaskrawo przedstawionego przez pisarza); pielgrzymi McCarthy’ego, a przede wszystkim sędzia Holden, wchodzą na swą życiową ścieżkę albo przypadkowo, albo wręcz celowo gloryfikując wojnę (ale można też postawić tezę, że są tacy, jak świat, w którym przyszło im żyć; bywa, że tak twórcy tłumaczą okrucieństwo wykreowanych przez siebie bohaterów, przykładem może być ostatnia ekranizacja Makbeta,której okrucieństwo ukazane zostało na tle pierwotnej niemal walki o byt, która gdzieś na chłodnej, zamglonej, nieludzkiej ziemi Wikingów [choć skojarzenie to pewnie nazbyt popkulturowe, bo przecież szkockie ponure pustkowia to mogą być jak najbardziej]). Mord będący jej podstawowym świadectwem. Niemal jak w Iliadzie, lecz postaci, biorące w niej udział, nie są, jak już o tym Baczyński (Pokolenie), „rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie”, tylko tworzą bezimienne „popielejące ludzkie pokłady”. U McCarthy’ego dosłownie - zbierane na kopce sterty ludzkich kości wyłaniające się spod pustynnych piasków.

no i tak jako mi się przerwał wątek….

 

 

Cormac McCarthy: Krwawy południk

 

a tytuł wpisu? załóżmy, że to metafora taka 😄