wtorek, 23 marca 2021

Czy wszyscy jesteśmy biegunami?

Czy wszyscy jesteśmy biegunami?

może

chyba

bo tak jakoś mi się pomyślało, gdy zamknąłem książkę Tokarczuk, po przeczytaniu której usprawiedliwił mi się tytuł mojego bloga i opuściły mnie wątpliwości - teraz już spokojnie mogę nazywać się nomadą, mimo że moja mobilność powolutku dogorywa i nie pandemia jest tego przyczyną. Kolejne lockdowny uświadamiają mi tylko, że należę do tego nielicznego sortu, którego członkowie na warunki stwarzane przez czas zarazy przygotowani byli od dawna. Może od zawsze. Bo to już w liceum, mimo że kompletnie nie rozumiałem wtedy, o co chodzi Mickiewiczowi w Dziadach, to ten jeden jego tekst - „Człowieku! Gdybyś wiedział, jaka twoja władza! […] każdy z was mógłby, samotny, więziony,/ Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony” – zarezonował we mnie i wydało mi się, że pojmuję go doskonale. Później okazało się, że niekoniecznie doskonale, bo fascynacja pustelnikami i szereg kolejnych refleksji z moralitetem w tle, wiele istotnych lektur, przyszło później, lecz ten pierwotny wydźwięk dowartościowujący stan fizycznej izolacji od świata pozostał ze mną na stałe.

Ale nie wiem, czy ten wątek, metaforyczny, którego istotą jest pojmowanie życia jako wędrówki mentalnej, niezależnie od tych faktycznych podróży, których przeróżne aspekty, od kosmetyków po opisy lotnisk, zapełniają wiele stron książki, czy ten topos już starożytny, jest najważniejszy w powieści (ech te klasyfikacje genologiczne) Tokarczuk. Wśród konstelacji fragmentów, z których jest zbudowana, można krążyć różnymi ścieżkami, dodając do już istniejących w niej meta poziomów kolejny - ten z nomadyzmem tego blogu związany, polegający na wędrówce, która jest lekturą.

Czasami tak się dzieje, może przeważnie, że hierarchizacja treści, z którymi mamy do czynienia w książce, filmie, spektaklu zależy od naszych aktualnych problemów czy też w ogóle kondycji tak zwanej egzystencjalnej. Jak to lubi powtarzać Jagoda Szelc: „każdy ogląda inny film, nie dajcie się zwieść krytykom, że ich odczytanie jest najlepsze” (cytuję z pamięci, ale sens na pewno taki). Konstatując - za każdym razem, gdy w książce Tokarczuk trafiałem na fragment, którego odczytanie czyniło ze mnie bieguna, to metaforyczny wymiar tej kondycji nie pomniejszał mej satysfakcji powodowanej tym, że ja też... Do tego stopnia, że nawet w zdaniach relacjonujących realne podróżowanie, np. z rodzicami, dopatruję się drugiego dna (czasami mam problem, gdy z kimś blisko jestem, że nie dostrzega w tym, co mówię lub piszę, metafory lub czegoś podobnego, a także przeciwnie - sam dopatruję się w komunikatach do mnie skierowanych czegoś, czego w intencji nadawcy nie było... taka osobista dygresja świadcząca o tym, że niedostosowany bywam do sytuacji, w których należy formułować jasne, proste i jednoznaczne komunikaty i że sam sobie jestem winien, gdy cierpię, bo ktoś mi bliski nie skumał mojej sugestii...ech...). Dajmy na to zdanie „Ustalano trasy podróży z przewodnikiem, starannie zaznaczając atrakcje” odnosi się przecież do banalnej sytuacji związanej z pobytem z rodzicami na kempingu i nawet kontekst nie sugeruje znaczeń ukrytych, metaforycznych, a  jednak mój rozbrykany umysł podsuwa mi myślątko, że przecież jest to odzwierciedlenie  codziennego mojego poranka i to nie w jakże przyjemnych okolicznościach przyrody, ale w mojej całkiem znośnej jaskini w blokowisku, gdy po przebudzeniu luźno projektuję sobie kulturowy nomadyzm na najbliższe kilkanaście godzin, przeważnie z przewodnikiem (dziś w tej roli Tokarczuk) i z nadzieją na kolejne atrakcje. A wśród nich przeważnie nie ma czegoś, co poza moimi czterema ścianami miałoby miejsce.

Sam już widzę, że nie takich biegunów mogła mieć na myśli autorka układając swe puzzle w kształt książki.

„Najbardziej dotkliwy jest bezruch” - ten sąd o faustycznej proweniencji mógłby skutecznie zakłócić to moje samozadowolenie płynące z poczucia, że mimo niezmienności mych zameldowań na google map, też czuję się biegunem. Lecz zdanie to autorka umieszcza tym razem w kontekście utwierdzającym jednak ten mój punkt widzenia. Sugestywnie opisuje atmosferę towarzyszącą „gaśnięciu orkiestry świata”, by podkreślić, że ten medytacyjny nastrój służy jednemu z najważniejszych odkryć w życiu człowieka - „Jestem”. Ostatnie słowo pierwszego rozdziału wyraźnie wskazuje miejsce rozpoczęcia pielgrzymki (bo tak często autorka dookreśla ten życiowy znój [podążam tu niezrażony tą mą interpretacją odnoszącą się do metaforycznego rozumienia toposu]). To nie moment narodzin (nie mówiąc o poczęciu), to ta chwila samoświadomości Bytu. I w ten sposób odpowiedziałem na pytanie zawarte w tytule tego wpisu - Nie, nie wszyscy jesteśmy biegunami. Być może są nimi tylko ci „uczniowie marzenia” z wiersza Miłosza Ptaki, bo większość śpi upita kwaśnym winem.

Czym jestem, czym ja jestem i czym oni są?

Upici kwaśnym winem, czerwone wypieki

Zakrywają i rzędem nad brzegiem śpią

[…]

Ty, może już ostatni z nosicieli kary,

Z tych, którym wolno schodzić na dno gorejące,

Jak Dante przed Panterą bronić swojej wiary –

Sidło szczęścia już nigdy ciebie nie oplącze. 

 

Potwierdzeniem tej mojej intuicji, że wśród różnych sposobów przemieszczania się, wśród znaków je odzwierciedlających, wśród różnych możliwości jego rozumienia, jest i ten odnoszący się do toposu życia jako wędrówki, w tym mentalnym wymiarze jedynie, może być ilość miejsca poświęconego w książce na celebrację ciała, nie tylko zresztą ludzkiego. Ciała rozumianego jako wehikuł, bez którego to pielgrzymowanie byłoby niemożliwe. Zastanawia zresztą to ludzkie dążenie do jego zachowania, utrwalenia kształtu, formy niezmienionej. Nawet w kulcie znajduje ono swe odbicie, kulcie relikwii wśród tych, którym nieprzywiązywanie wagi do ziemskiej powłoki powinno być jednak bliższe niż tym, którzy tkwią w zaślepieniu i oporni jakoś są na tę jedyną „Prawdę”.

„Kto wymyślił ludzkie ciało i kto ma do niego wieczysty copyright?”

Na to pytanie odpowiedzi brak, lecz historie, stanowiące jeden z ważniejszych wątków tej powieści i to wątek należący do tych zdecydowanie narracyjnych, niebudzących wątpliwości jeśli chodzi o klasyfikację genologiczną, historie tych, którzy życie poświęcili, by je zbadać, mapę jego odtworzyć, kształt zakonserwować w postaci plastynatów, jednoznacznie wskazują, jaką wagę autorka przywiązuje do tego naszego ziemskiego wehikułu. W jednym z wykładów Psychologii podróżnej (osobny wpis się prosi o miejsce psychologii w tej książce; zresztą wiele motywów rwie się do tego, by światło tego bloga ujrzeć) pojawia się podkategoria w postaci psychoteologii podróżnej, a tam taka uwaga, że w tych najtajniejszych zakamarkach ludzkiego ciała skrywają się bogowie.

I ten religijny kontekst niech jeszcze nieco mocniej wybrzmi na koniec – był rozdzialik pierwszy, więc na zasadzie klamry i ostatni niech się w tym (pierwszym ale nie ostatnim, na temat tej książki) wpisie pojawi. Bo w kończącym utwór akapicie stewardesy do aniołów zostały porównane, co zaowocowało puentującym powieść zdaniem: „W ich uśmiechu ukryta jest, jak się nam zdaje, jakaś obietnica, że być może urodzimy się ponownie i tym razem będzie to właściwy czas i właściwe miejsce”. Jeśli w ten sposób zrelacjonowane jest zajmowanie miejsca na pokładzie samolotu, to trudno jest uciec od metaforycznego traktowania nawet najbardziej banalnych zdań w tej książce. W tym kończącym książkę rozdzialiku mamy też do czynienia z pochwałą pisania - „będziemy się wzajemnie zamieniać na litery i inicjały i uwieczniać na kartkach papieru, będziemy się plastynować, zatapiać w formalinie zdań”. Co niniejszym czynię…

 

Olga Tokarczuk: Bieguni

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz