Czy wszyscy jesteśmy
biegunami?
może
chyba
bo tak jakoś mi się
pomyślało, gdy zamknąłem książkę Tokarczuk,
po przeczytaniu której usprawiedliwił mi się tytuł mojego bloga i opuściły mnie
wątpliwości - teraz już spokojnie mogę nazywać się nomadą, mimo że moja
mobilność powolutku dogorywa i nie pandemia jest tego przyczyną. Kolejne lockdowny
uświadamiają mi tylko, że należę do tego nielicznego sortu, którego członkowie
na warunki stwarzane przez czas zarazy przygotowani byli od dawna. Może od
zawsze. Bo to już w liceum, mimo że kompletnie nie rozumiałem wtedy, o co chodzi
Mickiewiczowi w Dziadach, to ten
jeden jego tekst - „Człowieku! Gdybyś wiedział, jaka twoja władza! […] każdy z was
mógłby, samotny, więziony,/ Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony” – zarezonował
we mnie i wydało mi się, że pojmuję go doskonale. Później okazało się, że
niekoniecznie doskonale, bo fascynacja pustelnikami i szereg kolejnych
refleksji z moralitetem w tle, wiele istotnych lektur, przyszło później, lecz
ten pierwotny wydźwięk dowartościowujący stan fizycznej izolacji od świata
pozostał ze mną na stałe.
Ale nie wiem, czy ten
wątek, metaforyczny, którego istotą jest pojmowanie życia jako wędrówki mentalnej,
niezależnie od tych faktycznych podróży, których przeróżne aspekty, od
kosmetyków po opisy lotnisk, zapełniają wiele stron książki, czy ten topos już
starożytny, jest najważniejszy w powieści (ech te klasyfikacje genologiczne)
Tokarczuk. Wśród konstelacji fragmentów, z których jest zbudowana, można krążyć
różnymi ścieżkami, dodając do już istniejących w niej meta poziomów kolejny -
ten z nomadyzmem tego blogu związany, polegający na wędrówce, która jest
lekturą.
Czasami tak się dzieje,
może przeważnie, że hierarchizacja treści, z którymi mamy do czynienia w
książce, filmie, spektaklu zależy od naszych aktualnych problemów czy też w
ogóle kondycji tak zwanej egzystencjalnej. Jak to lubi powtarzać Jagoda Szelc: „każdy
ogląda inny film, nie dajcie się zwieść krytykom, że ich odczytanie jest
najlepsze” (cytuję z pamięci, ale sens na pewno taki). Konstatując - za każdym
razem, gdy w książce Tokarczuk trafiałem na fragment, którego odczytanie
czyniło ze mnie bieguna, to metaforyczny wymiar tej kondycji nie pomniejszał
mej satysfakcji powodowanej tym, że ja też... Do tego stopnia, że nawet w
zdaniach relacjonujących realne podróżowanie, np. z rodzicami, dopatruję się
drugiego dna (czasami mam problem, gdy z kimś blisko jestem, że nie dostrzega w
tym, co mówię lub piszę, metafory lub czegoś podobnego, a także przeciwnie - sam
dopatruję się w komunikatach do mnie skierowanych czegoś, czego w intencji
nadawcy nie było... taka osobista dygresja świadcząca o tym, że niedostosowany
bywam do sytuacji, w których należy formułować jasne, proste i jednoznaczne
komunikaty i że sam sobie jestem winien, gdy cierpię, bo ktoś mi bliski nie
skumał mojej sugestii...ech...). Dajmy na to zdanie „Ustalano trasy podróży z
przewodnikiem, starannie zaznaczając atrakcje” odnosi się przecież do banalnej
sytuacji związanej z pobytem z rodzicami na kempingu i nawet kontekst nie
sugeruje znaczeń ukrytych, metaforycznych, a jednak mój rozbrykany umysł podsuwa mi
myślątko, że przecież jest to odzwierciedlenie codziennego mojego poranka i to nie w jakże
przyjemnych okolicznościach przyrody, ale w mojej całkiem znośnej jaskini w
blokowisku, gdy po przebudzeniu luźno projektuję sobie kulturowy nomadyzm na
najbliższe kilkanaście godzin, przeważnie z przewodnikiem (dziś w tej roli
Tokarczuk) i z nadzieją na kolejne atrakcje. A wśród nich przeważnie nie ma
czegoś, co poza moimi czterema ścianami miałoby miejsce.
Sam już widzę, że nie
takich biegunów mogła mieć na myśli autorka układając swe puzzle w kształt
książki.
„Najbardziej dotkliwy
jest bezruch” - ten sąd o faustycznej proweniencji mógłby skutecznie zakłócić
to moje samozadowolenie płynące z poczucia, że mimo niezmienności mych
zameldowań na google map, też czuję się biegunem. Lecz zdanie to autorka
umieszcza tym razem w kontekście utwierdzającym jednak ten mój punkt widzenia.
Sugestywnie opisuje atmosferę towarzyszącą „gaśnięciu orkiestry świata”, by
podkreślić, że ten medytacyjny nastrój służy jednemu z najważniejszych odkryć w
życiu człowieka - „Jestem”. Ostatnie słowo pierwszego rozdziału wyraźnie wskazuje
miejsce rozpoczęcia pielgrzymki (bo tak często autorka dookreśla ten życiowy
znój [podążam tu niezrażony tą mą interpretacją odnoszącą się do metaforycznego
rozumienia toposu]). To nie moment narodzin (nie mówiąc o poczęciu), to ta
chwila samoświadomości Bytu. I w ten sposób odpowiedziałem na pytanie zawarte w
tytule tego wpisu - Nie, nie wszyscy jesteśmy biegunami. Być może są nimi tylko
ci „uczniowie marzenia” z wiersza Miłosza Ptaki,
bo większość śpi upita kwaśnym winem.
Czym jestem, czym ja
jestem i czym oni są?
Upici kwaśnym winem,
czerwone wypieki
Zakrywają i rzędem nad
brzegiem śpią
[…]
Ty, może już ostatni z
nosicieli kary,
Z tych, którym wolno
schodzić na dno gorejące,
Jak Dante przed Panterą
bronić swojej wiary –
Sidło szczęścia już
nigdy ciebie nie oplącze.
Potwierdzeniem tej
mojej intuicji, że wśród różnych sposobów przemieszczania się, wśród znaków je odzwierciedlających, wśród różnych możliwości jego rozumienia, jest i
ten odnoszący się do toposu życia jako wędrówki, w tym mentalnym wymiarze
jedynie, może być ilość miejsca poświęconego w książce na celebrację ciała, nie
tylko zresztą ludzkiego. Ciała rozumianego jako wehikuł, bez którego to
pielgrzymowanie byłoby niemożliwe. Zastanawia zresztą to ludzkie dążenie do
jego zachowania, utrwalenia kształtu, formy niezmienionej. Nawet w kulcie
znajduje ono swe odbicie, kulcie relikwii wśród tych, którym nieprzywiązywanie
wagi do ziemskiej powłoki powinno być jednak bliższe niż tym, którzy tkwią w
zaślepieniu i oporni jakoś są na tę jedyną „Prawdę”.
„Kto wymyślił ludzkie
ciało i kto ma do niego wieczysty copyright?”
Na to pytanie
odpowiedzi brak, lecz historie, stanowiące jeden z ważniejszych wątków tej
powieści i to wątek należący do tych zdecydowanie narracyjnych, niebudzących wątpliwości
jeśli chodzi o klasyfikację genologiczną, historie tych, którzy życie
poświęcili, by je zbadać, mapę jego odtworzyć, kształt zakonserwować w postaci
plastynatów, jednoznacznie wskazują, jaką wagę autorka przywiązuje do tego
naszego ziemskiego wehikułu. W jednym z wykładów Psychologii podróżnej (osobny wpis się prosi o miejsce psychologii
w tej książce; zresztą wiele motywów rwie się do tego, by światło tego bloga
ujrzeć) pojawia się podkategoria w postaci psychoteologii
podróżnej, a tam taka uwaga, że w tych najtajniejszych zakamarkach
ludzkiego ciała skrywają się bogowie.
I ten religijny kontekst
niech jeszcze nieco mocniej wybrzmi na koniec – był rozdzialik pierwszy, więc
na zasadzie klamry i ostatni niech się w tym (pierwszym ale nie ostatnim, na
temat tej książki) wpisie pojawi. Bo w kończącym utwór akapicie stewardesy do
aniołów zostały porównane, co zaowocowało puentującym powieść zdaniem: „W ich
uśmiechu ukryta jest, jak się nam zdaje, jakaś obietnica, że być może urodzimy
się ponownie i tym razem będzie to właściwy czas i właściwe miejsce”. Jeśli w
ten sposób zrelacjonowane jest zajmowanie miejsca na pokładzie samolotu, to
trudno jest uciec od metaforycznego traktowania nawet najbardziej banalnych
zdań w tej książce. W tym kończącym książkę rozdzialiku mamy też do czynienia z
pochwałą pisania - „będziemy się wzajemnie zamieniać na litery i inicjały i
uwieczniać na kartkach papieru, będziemy się plastynować, zatapiać w formalinie
zdań”. Co niniejszym czynię…
Olga
Tokarczuk: Bieguni
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz