Nie wiem,
czy czytanie dramatu przed obejrzeniem przedstawienia ma sens. Powoduje ono, że
do teatru idziemy w pewnym stopniu uprzedzeni. Czasami nawet, co niektórym
krytykom się zdarza (mi niestety także), nosimy w głowie już jakąś strukturę
spektaklu i później, gdy to, co zobaczyliśmy na scenie, zbytnio różni się od
naszej wizji (a tak chyba jest zawsze), poddajemy pracę reżysera ostrej
krytyce, dając wyraz zaślepieniu na jego wizję. Ale cóż… jeśli to możliwe,
lubię wcześniej przeczytać, czasami tylko przypomnieć sobie. A później łudzę
się, że mimo wszystko potrafię dostrzec oryginalność inscenizatora nawet, gdy w
mojej głowie było zupełnie co innego.
Gdy dotyczy
to klasyki, mniej lub bardziej odległej w czasie, staram się podczas lektury
nie wymyślać koniecznie spektaklu (choć na tym blogu już się chyba takie rzeczy
zdarzały), ale odpowiedzieć na pytanie, co w tekście jest uniwersalne czy wręcz
– dlaczego akurat dziś koniecznie trzeba to wystawić. No może nie - koniecznie,
ale dlaczego warto słowami autora sprzed lat wielu formułować problemy, które
tu i teraz dziś… Pozostanie pytanie, czy nie lepiej napisać dramat współczesny,
po co posiłkować się Szekspirami i Słowackimi. Toż już sama odległość w czasie,
archaiczny język, bohaterowie, nawet jeśli współcześnie odziani, to przecież z
innej bajki.
Bywa jednak
i tak, że podczas lektury zadziwienie człowieka bierze. Bo tekst napisany np. 150
lat temu, a lustro przejrzyste i wtedy różne uczucia ogarniają czytelnika. Czasami
może taka lektura dawać nadzieję, gdy odmiana losu postaci scenicznych, które
jakoś nad wyraz przypominają nas, sąsiadów czy decydentów, współgra z sytuacją
aktualną niezbyt radosną. Przeciwne uczucia stają się udziałem tego nazbyt
gorliwego i pilnego wielbiciela teatru, gdy bohaterowie wypowiadają teksty,
które jako żywo niemal dosłownie gdzieś już w przestrzeni medialnej czy na
ulicy podczas manifestacji objaw swój miały współczesny. Z jednej strony
nabiera w takich sytuacjach pewności, że tak… że dramat na scenę dziś jak
najbardziej się nadaje. Tyle że, jak było o tym wcześniej, nie ma już
wątpliwości, co chce na niej zobaczyć. Bo już ma swą wizję (swego czasu tak
pilnie przygotowany poszedłem na spektakl Krystyny Jandy Jak wam się podoba i to był ten przypadek, gdy zawiedziony srodze
byłem, bo letni teatrzyk rozrywkowy zobaczyłem). Z drugiej strony lekkie
przerażenie ogarnia na myśl o tym, że przez te 150 lat niby się mnóstwo
zmieniło, a co niektórzy jakby w tamtym czasie się zatrzymali. Jeśli to tylko
sąsiedzi, to ich sprawa, najwyżej nieprzychylnym okiem spozierać mogą na mnie,
który o te 150 lat młodszy (miło napisać, że mogę być od kogoś młodszy) mentalnie;
gorzej gdy dotyczy to tych, co u steru (zakładam, że on wciąż jest) władzy i
którzy stawiają sobie za cel wpływ na dusze mieć skuteczny.
Te 150 lat
oczywiście pojawiło się tu nieprzypadkowo, z 1879 roku pochodzi dramat Henryka Ibsena Dom lalki, zwany przez niektórych Norą i pod tym tytułem w Teatrze Wybrzeże; jeszcze go nie
widziałem, więc konfrontacja przede mną, wyjaw pewnie też jakowyś nastąpi (jeden
z najbardziej znanych na świecie dramatów, co frustruje piszącego o nim laika,
ale niech ta… skoro tyle o Szekspirze bezwstydnie se pozwalałem, to niechże i
to).
Z narzucającymi
się analogiami bywa różnie i trzeba ostrożnie, o czym też już swego czasu tu na
blogu było. Ale jednocześnie, skoro dramat sprzed tak wielu lat trafia dziś na
scenę, to przecież nie ja te analogie sugeruję. Podczas lektury wiele mi rzeczy
do głowy przychodziło świadczących o uniwersalności sztuki czy tego, że
człowiek w swej istocie wciąż ten sam, mimo że dekoracje insze. Ale gdy
doszedłem do finału (chciałoby się powiedzieć, że spoilery będą, ale czy w
teatrze też mamy z nimi do czynienia? skoro tak wiele tekstów wystawianych
znamy i jakby o co innego podczas projekcji kinowej chodzi, gdy po raz pierwszy
film oglądamy), to jakby Ibsen do współczesności się przeniósł. I to tej naszej
- nadwiślańskiej. Bo nawet nie chodzi o to jednak nazbyt proste zestawienie
deklaracji Helmera, który mówi: „Wiesz, Noro, czasami myślę sobie, gdyby tak
tobie groziło niebezpieczeństwo i gdybym mógł dla ciebie postawić na kartę całe
swoje życie, całego siebie…” z jego reakcją na list od Krogstada (no niestety,
trza znać sztukę, by zrozumieć, co ja tu), gdy najpierw daje wyraz swemu dla
niej poświęceniu (ironia J) mówiąc: „Co się zaś tyczy nas
obojga, to stosunek nasz nie ulegnie na pozór żadnej zmianie. Oczywiście w
oczach świata. Ale nie pozwolę, byś wychowywała dzieci, nie śmiałbym ci ich
powierzyć”, by w zupełnym już finale z na wskroś męskim zdumieniem skonstatować:
„nie ma człowieka, który poświęciłby dla ukochanej osoby swój honor”. To, co czyni
ten dramat współczesnym, ale niekoniecznie feministycznym, jest odpowiedź Nory:
„Czynią tak miliony kobiet”. Choć swoją drogą emocje Halmera w tej scenie tak
ewoluują, że by te żenujące przemiany ukazać, trzeba dobrego aktorstwa. I jestem
ciekawy…
W tym finale
jest tyle rzeczy…
Jest to
scena, w której Nora porzuca rodzinę, męża i trójkę dzieci. Bulwersujące to
oczywiście było w II poł. XIX wieku. Do tego stopnia, że chyba raz nawet to
zakończenie Ibsen zmienił, bo aktorka nie chciała tego tak zagrać (ówczesna
klauzula sumienia J). Jest tam kilka tekstów, które
bardzo mi się chce zacytować.
Przede wszystkim
prawie (bo przerywany przez Helmera) monolog Nory, w którym swą sytuację
przedstawia, czyniąc z niej niemal parabolę miejsca kobiety w męskim świecie,
który wciąż, na szczęście coraz częściej bardzo żałośnie, jęczy o swą
dominację: „Nie kochaliście mnie nigdy naprawdę. Może byliście we mnie
zakochani… i to wam sprawiało przyjemność. […] Kiedy jeszcze byłam w domu, u
ojca, dzielił się ze mną swymi poglądami, no i wskutek tego miałam te same
poglądy co on. Gdy byłam innego zdania, kryłam się z tym, gdyż widziałam, że
mój własny sąd byłby memu ojcu niemiły. Nazywał mnie swoją laleczką, bawił się
mną tak samo, jak ja bawiłam się swymi lalkami. […] potem przeszłam z rąk ojca
w twoje. Urządziłeś ten dom wedle własnego smaku – a smak ten z czasem stał się
i moim. A może udawałam tylko, że tak jest… Kiedy się teraz nad tym
zastanawiam, wydaje mi się, że to życie moje tutaj było bardzo żałosne. […]
popełniliście w stosunku do mnie wielki grzech. To wasza wina, że przez długie
lata nie byłam człowiekiem…”
Znamienne są
protekcjonalne, wciąż zaślepione patriarchatem, reakcje Helmera: „Jakaś ty
niemądra, jaka niewdzięczna. Czyś nie była tu szczęśliwa? […] Okres zabawy
minął, czas zabrać się do wychowywania […] I ciebie, i dzieci, moja droga. […]
Oszalałaś! Nie pozwalam! Zabraniam! […] Istny obłęd […] Ty zaślepione,
niedoświadczone stworzenie! […] Mówisz jak dziecko. Nie rozumiesz społeczeństwa,
wśród którego żyjesz. […] Takie słowa w ustach młodej kobiety! Coś
niesłychanego!” – itd., powyjmowałem z kontekstu, ale myślę, że jasno
prezentują tradycyjny, zakorzeniony w uświęconych postawach przodków stosunek
faceta (żeby nie powiedzieć dziadersa) do swej (!) kobiety, czy po prostu do
każdej przedstawicielki płci niewieściej uzurpującej sobie prawo do
niezależnego myślenia, prawdziwie niezależnego, takiego, które wkurw budzi w
tych bezrefleksyjnie przejmujących władzę po ojcach. No właśnie, skoro i to uświęcenie
się pojawiło, warto jeszcze i o nim, bo opuszczenie przez matkę dzieci i dziś
pewnie budzić musi kontrowersje i wiele osób obojga płci podpisałaby się pod
słowami Helmera: „Oburzające! Jakże możesz lekceważyć najświętsze obowiązki?! […]
Mam ci to mówić? Jakie są obowiązki kobiety wobec męża i dzieci, jeżeli nie
najświętsze?” na co pada odpowiedź, która niczym hasło z marszu kobiet: „Mam
inne, nie mniej święte. […] Obowiązki wobec samej siebie”. A gdy Helmer,
którego jakiś czas temu nieświadomie cytował jeden z naszych ministrów,
powtarza swą patriarchalną mantrę: „Jesteś przede wszystkim żoną i matką”, Nora
odpowiada tekstem, którego chyba tylko przez przeoczenie nie dedykuje kobietom
nie tylko polskim: „Już w to nie wierzę. Jestem przede wszystkim człowiekiem –
takim samym jak ty… lub co najmniej chcę spróbować nim zostać. Wiem dobrze, że
znajdą się tacy, którzy staną po twojej stronie, i że przyznają ci rację pewne
książki, ale nie mogę już zadowalać się ani tym, co mówi większość ludzi, ani
tym, o czym się pisze w książkach. Muszę sama przemyśleć te sprawy, zorientować
się w samej sobie”. A ponieważ i Kościół stał się stroną w sprawie kobiet, to religia
pojawić się musi: „ja nawet nie wiem, co to jest religia. […] Wiem tylko tyle,
co mówił na konfirmacji pastor Hansen. Powiedział, że religia polega na tym a
na tym. Kiedy wywikłam się z tej matni i będę zdana tylko na siebie samą,
zastanowię się i nad tą sprawą. Chcę się przekonać, czy to, co mówił pastor
Hansen, jest słuszne – słuszne dla mnie!”.
Nora
opuszcza dom Helmera. Co dalej z nią? Nawet Ibsen nie znał na to pytanie
odpowiedzi. Na pewno podczas ostatnich miesięcy widziano ją na ulicach wielu
miast i miasteczek polskich. A czy na deskach Teatru Wybrzeże to uwzględniono,
dopiero się przekonam.
H. Ibsen: Dom lalki (Nora)
dramat napisany
w 1879 i aż trudno to skomentować; bo czy
rzeczywiście kropla drąży skałę? czy bardziej w beton przemienia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz