poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Piekło to my

 

A teraz, jak to bywało już nieraz, sam sobie zaprzeczę.

Teza ostatniego akapitu poprzedniego wpisu mogłaby brzmieć, że McCarthy daleki jest od metaforyzowania swego przekazu, sytuacji przedstawionych w powieści, że obce mu pragnienie, by czytelnik na inny poziom znaczeń przenosił zdania przez niego formułowane. Że nie ma sensu ich prześwietlać na podobieństwo odczytań towarzyszących lekturze książek Tokarczuk na przykład.

No i właśnie, że nie J

Intencjonalnie czy nie (oj, alem se pozwolił na bezczelność ignoranta – pisarz wymieniany jako jeden z czterech najważniejszych współczesnych twórców amerykańskich, a ja tu sugeruję, że to nieintencjonalne może być), ale autor Krwawego południka tak formułuje kolejne frazy swej okrutnej opowieści, że moja skłonność do dopatrywania się kuszona jest aż nazbyt skutecznie.

Z bardzo dosłownej behawioralnej relacji z kolejnych etapów zbrodniczej pielgrzymki wyłania się ponura parabola ludzkiego losu. Ludzkiej pielgrzymki (i dlatego plączące mi się tu między słowami skojarzenie z utworem Tokarczuk jest jak najbardziej na rzeczy) bez Boga, pod martwym niebem. Przez świat, w którym sukces (a jest nim względna bezkarność, zaspokojenie instynktów, budzenie fascynacji u innych, tych słabszych – czy to uniwersalne? czy dziś tak samo, choć pod garniturem pozorów?) odnieść mogą czciciele Nietzscheańskiej woli tacy jak sędzia Holden, tańczący w ostatniej scenie nago niczym Zaratustra. Holden zapewniający innych o tym, że tajemnicą tego świata jest to, że nie ma żadnej tajemnicy... co jeden słuchających tych jego mądrości (zabrzmiało ironicznie, a przecież sędzia rzeczywiście znacząco wyróżnia się na tle swą wiedzą, co czyni zło bardziej zniewalającym) trafnie puentuje: „Nie ma żadnej tajemnicy. Jakby on sam nią nie był, cholerny stary szarlatan”. Gdybym posłuchał sędziego, to nie doszukiwałbym się w tekście metaforycznych znaczeń czy paraboli. Byłbym ślepy na utkany z języka znaczący wymiar świata przedstawionego. A Krwawy południk należy do takich utworów jak Jądro ciemności, które nie sposób streścić. Można by powiedzieć, że dobrej literatury nigdy nie można streścić, nie amputując jej czegoś z istotnych walorów. Ale są teksty, których to szczególnie dotyczy. Gdy językowa forma utkana jest tak gęsto ze znaczeń istotnych dla wymowy utworu, że sprowadzenie jej do ascetycznej relacji ze zdarzeń zamienia żywe stworzenia w wypchany eksponat. Tak jest z wyprawą Marlowa do wnętrza pierwotnego świata:
„Drzewa, drzewa, miliony drzew masywnych, olbrzymich, strzelających wysoko w górę, a u ich stóp malutki, przybrudzony sadzą parowiec wlókł się pod prąd niczym leniwy chrząszcz ciągnący swój odwłok po marmurowej posadzce wśród wysokich kolumn. Człowiek czuł się bardzo mały, kompletnie zagubiony, a jednak uczucie to nie należało do przygnębiających. Nasz statek był wprawdzie małym, brudnym robakiem, ale parł naprzód, czyli robił dokładnie to, czego się od niego wymagało. Nie wiem dokąd - zdaniem pielgrzymów - miałby dotrzeć. [...] Rzeka otwierała się szeroko, by zaraz zawrzeć za nami - jakby dżungla leniwie wracała na swoje stare miejsce, blokując nam powrotną drogę. Przenikaliśmy coraz głębiej do jądra ciemności” (to fragmencik z Jądra ciemności, to oczywiście tłumaczenie i tak, jak wypadku Krwawego południka, zawierzyć muszę tłumaczowi, wierząc, że takie zmiany, jak np. z serca na jądro, nie oddalają mnie zbytnio o natury językowej oryginału).
U McCarthy’ego również nie sposób pominąć opisów, stanowią one niezbywalny aspekt interpretacji świata przedstawionego.

Jego pielgrzymi (wiele ich łączy z tymi z Conradowskiego parowca - w sumie dość zbliżony czas działania, ale przede wszystkim cel, którym maksymalna eksploracja świata w każdym jego wymiarze; czynią sobie świat poddanym, tylko ten jeden biblijny nakaz biorąc do serca czy też jądra... a po nich nie potop a kamienie i pustynia, spod której ludzkie szczątki, ale też pastwiska na równinach, na których „osiem milionów ścierwa” czyli tego, co zostało z bizonów oprawionych ze skór, takie same zbezczeszczone ciała jak te pozostawione po odcięciu kości słoniowej, która nadal pozostaje symbolem ludzkiej bezmyślnej pazerności zaprawionej wyrafinowanym estetyzmem... znamienne są słowa wypowiedziane przez łowcę bizonów po skonstatowaniu, że wybili już wszystkie stada: „Ciekawym, czy są inne takie światy jak nasz [...] Czy może taki jest tylko jeden”... czy w tych słowach tęsknota do innego świata, który mógłby bezkarnie i z radością niszczyć, czy też jest to jakaś głębsza refleksja? kontekst powieści nie pozostawia złudzeń, człowiek czyni sobie ziemię poddaną aż do zniszczenia ostatniego żywego stworzenia, także siebie) po przebyciu zamarzniętych mokradeł, pól „z suchą trawą”, „zgniłymi plonami”, „zmarniałymi owocami”, po minięciu ruin dawnej hacjendy i innych miejsc nacechowanych śmiercią czy obłędem docierają do miejsca, które tak opisane:
„przekroczyli na piechotę malpais, prowadząc konie po jeziorze magmy, całym spękanym i czerwono-czarnym niczym niecka zakrzepłej krwi, przemierzając tę złą krainę ciemnobursztynowego szkliwa jak niedobitki jakiegoś szarego legionu gramolącego się z ziemi przeklętej, przenosząc na ramionach mały wóz przez rozpadliny i krawędzie, z idiotą uczepionym prętów, wołającym ochryple za słońcem niczym jakiś osobliwy nieokiełznany bóg, uprowadzony z królestwa zwyrodnialców. Przebyli żużlową krainę spieczonego szlamu i popiołów wulkanicznych niepojętą jak wypalone dno piekła i wspięli się po niskim łańcuchu jałowych granitowych pagórków na nagi cypel”.

Oba opisy to tylko przykłady tkania w języku obrazu świata. W gruncie rzeczy tego samego świata. McCarthy może bardziej do Dantego odsyła. Jest w Jądrze ciemności coś, co wydaje mi się, różni te diagnozy kondycji człowieczeństwa, ale o tym może jeszcze kiedyś. Po lekturze Krwawego południka nie ma wątpliwości, że to ludzie są twórcami piekła. I nie ma to nic wspólnego z Sartrem.


Cormac McCarthy Krwawy południk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz