czwartek, 15 kwietnia 2021

Nora zamknięta w pułapce męskich pragnień.


x

Przypominając sobie miesiąc temu  Dom lalki Ibsena wybiegałem wyobraźnią ku teraźniejszości szukając w niej odniesień czy też analogii do sytuacji Nory. Zastanawiałem się, co dramat, napisany 1879 roku, ma do zaoferowania współczesnym widzom. No i zakończyłem wpis sugerując, że bohaterka dramatu pewnie gdzieś tam pośród manifestujących kobiet podczas ich strajku…

Radosław Rychcik (Nora Teatr Wybrzeże) przyjął inną perspektywę. Umieszczenie akcji gdzieś w początkach lat 60. w Ameryce wyraźnie wskazuje, że bohaterka dramatu jest jeszcze długo długo przed buntem manifestującym się na ulicach (moja wiedza  na temat ruchów feministycznych ostatnio sporo zawdzięcza serialowi Mrs. America z Cate Blanchet) . Opuszcza wprawdzie rodzinę, by zobaczyć, kim naprawdę jest i na co ją stać, ale jeśli się uwzględni to, jak jej życie wyglądało do tego momentu, wcale nie ma się pewności, że sukces w znaczeniu feministycznym będzie jej udziałem. Nie wiem, czy o to chodziło reżyserowi, ale wycinając kilka znaczących kwestii z ostatnich wypowiedzi Nory, osłabia on przekonanie, że Nora należy do tych kobiet, których determinacja i konsekwencja doprowadziła do zmian (jedna z recenzentek wskazuje, że umieszczenie akcji spektaklu na początku lat 60. wiąże się z wydaną w 1963 książką Betty Friedan Mistyka kobiecości, która zapoczątkowała drugą falę feminizmu; to, że w Polsce książka wyszła dopiero w roku 2012 jest znaczące), które w Ameryce wciąż są dalekie od ideału; a w Polsce to tak mniej więcej na etapie lat 70. (w stosunku do bratniego narodu amerykańskiego, który wprawdzie zdołał zmienić prezydenta symbolizującego seksizm, ale trud, z jakim się to dokonało, jest źródłem tylko niewielkiej nadziei) chyba jesteśmy.

Dorota Androsz idąc oczywiście za tekstem autora sztuki ale jednocześnie uwypuklając, żeby nie powiedzieć – przejaskrawiając, pewne zachowania, pokazała nam Norę jako przykładną, może nawet – idealną, małżonkę. Oczywiście tak, jak ten ideał wyobrażają sobie mężczyźni. Jest to gospodyni domowa skupiająca się niemal w stu procentach na zaspokojeniu, często z wyprzedzeniem, oczekiwań męża. Dopełnieniem tego niezbyt atrakcyjnego wizerunku jest pilnowanie, by ani przez moment nikt nie miał wątpliwości, że jest osobą szczęśliwą. Wiadomo – będąc w takiej sytuacji jak ona, nie można być niezadowolonym z życia. Odnosi się chwilami wrażenie, że ona wręcz delektuje się tym swoim stanem; gdzieś tam w środeczku, gdzie kultura koduje nasze bycie, sumuje warunki, które muszą być spełnione, by być szczęśliwym, wynik wychodzi jej dodatni, więc niczym Zosia porwana przez Józia (ech, wszędzie ten Gombrowicz i Ferdydurke) przyzwala, by pupa dominowała nad światem (Zosia, ponieważ wiedziała, że w miłości jest się szczęśliwym, była szczęśliwa). I do pewnego momentu nie dałaby się przekonać, że jej poczucie szczęścia, to jedno z najgłębszych kulturowych wmówień (zresztą nie tylko ona, czy w ogóle ktoś usłuchałby takich bredni [oprócz Gombrowicza oczywiście], które ja teraz wypisuję, że nasze czucie uruchamiane jest na etapie przedosobowym, jak na to wskazuje psychologia ewolucyjna? paradoks taki - skoro czuję szczęście [jakie to cuda robi z nami kultura…czy też geny] to przecież bzdurą jest wmawianie mi, że nie…).

A przecież wszystkie relacje międzyludzkie rażą w tym spektaklu ogromną sztucznością, co oczywiście drażni. Tak, jak drażnić powinny takie sytuacje w naszym życiu (co uświadamiał także Gombrowicz właśnie, by po raz już ostatni tym erudycyjnym niby mykiem wzbogacić to brykanie). Zastanawiałem się, oglądając, czy współczesny widz, przede wszystkim kobieta, bo przecież to ona na pierwszym planie i to ona poddana temu niewidzialnemu systemowi opresyjnemu, czy dostrzeże w tym amerykańskim kontekście sprzed sześćdziesięciu lat odzwierciedlenie swojej sytuacji obecnej (to zawsze jest ryzyko, gdy twórcy nie chcą łopatologicznie i maskę zastosują, a widz pod nią nie dostrzeże swego odbicia). Może pojawią jej się w głowie jakieś negatywne komentarze na temat postępowania czy też wypowiedzi Nory, ale pewnie komentarze pozbawione autorefleksji. Sukienki inne, meble inne, muzyka inna ale czy to uzależnienie od patriarchalnego spojrzenia nie jest wciąż aktualne? Niektóre współczesne feministki twierdzą, że mocno uwewnętrznione przez kobiety przekonanie o wartości swojego ciała, wszelkie zabiegi służące sprostaniu wyobrażonemu (przez tak zwane „męskie oko” – do czego przeciętna klientka salonu kosmetycznego raczej się nie przyzna) pięknu, co przede wszystkim służy nakręcaniu przemysłu kosmetycznego, eksponowanie walorów cielesnych, jest świadectwem samouprzedmiotowienia kobiet i kontynuacją, dzięki zaanektowaniu większości sfer naszego życia przez konsumpcjonizm, jej podporządkowania (jeszcze trochę a niczym Hamlet zacznę gnębić biedną Ofelię: Bóg dał wam jedną twarz, a wy dorabiacie sobie drugą. Całe to mizdrzenie się… [chyba dziaders z tego księcia]; oczywiście to pragnienie podobania się płci przeciwnej, ta postawa głuszca wspomnianego przez Helmera w sztuce, jak najbardziej dotyczy też facetów [boć to prawo natury przecie, ale chyba nazbyt poszerzam pole skojarzeń, ale o walce genów już wspomniałem], są też tacy, o których można rzec, że do reifikacji swej osoby się przyczyniają [określenie ‘ale ciacho’ samo się nie wymyśliło], aczkolwiek nie ma wątpliwości, że w wypadku kobiet ten problem powiązany jest z opresyjnością, a tego przecież przede wszystkim w kontekście Nory dotyczy to moje tu rozbrykanie). Czy nie poniosły mnie moje myślątka? Czy u Rychcika taka perspektywa jest obecna?

Szaleńczy taniec Nory ma w moim przekonaniu charakter ambiwalentny. Z jednej strony stanowi figurę dążenia kobiety, by się podobać (na przyglądających się mężczyznach nie robi wrażenia); z drugiej – mieści w sobie jakiś ładunek ekspresyjny, kompensacyjny. Taniec odzwierciedlający istotę jej położenia: jeszcze nieświadome pragnienie ucieczki, obijanie się o pręty klatki z ciągłym przekonaniem (jeszcze przez chwilę), że piękniejszych i szczęśliwszych klatek nie ma. Że to jedyna możliwa klatka. Siła wmówienia kulturowego.

Znaczące, co zmieniła Nora w swym wyglądzie, gdy weszła na ścieżkę samostanowienia: modną sukienkę i garsonkę zastąpiły spodnie i koszula, zniknęła mocna czerwona szminka (stąd te moje powyższe wycieczki do feminizmu współczesnego). Wcześniej atrakcyjność swego wyglądu dostosowywała do swych, kształtowanych przez reklamy i wizerunki celebrytek (w telewizji pojawia się Jacqueline Kennedy i to jej strój naśladuje bohaterka),  wyobrażeń na temat tego, co może się podobać facetom. Zmieniła się moda, ale mechanizmy rządzące ludzkimi (bo przecież nie musi to dotyczyć tylko kobiet) zachowaniami raczej nie.

A zanim do tego doszło, co jakiś czas doświadczała fizycznego bólu nie do opanowania. Jej  ciało reagowało na to, przed czym kulturowo zablokowana była jej psyche. Nie do wyobrażenia było dla niej, że nie jest szczęśliwa. Przecież wszystkie wytworzone przez patriarchalną kulturę warunki kobiecego dobrostanu w jej wypadku zostały spełnione.

Jest pewna klamra w tym spektaklu. Tworzy ją tak kluczowe, a jednocześnie złudne słowo ‘kocham’. Nora na początku sztuki jest szczerze zdziwiona, że jej przyjaciółka wyszła za mąż nie kochając. Podczas finałowej sceny mówi mężowi, że nie kocha go…już. Twierdzi, że oczekiwała cudu, który nie nastąpił; oczekiwała, że Helmer postąpi zgodnie z jej oczekiwaniami. Pewnie przesadzam, ale sądzę, że w ogóle go nie kochała (dyskusyjny jest desygnat, ale ja w tym wypadku ignorantem jestem, a mógłbym przecież znowu do Ferdydurke się odwołać 😃). Miała w sobie pewne wyobrażenie tego człowieka, a także tego, czym jest szczęście rodzinne i to była jej miłość. Krystyna w pełni świadomie bez miłości wyszła za mąż zmuszona okolicznościami ekonomicznymi, Nora zrobiła to samo całkowicie nieświadomie. Gdyby nie problem z wekslem do końca życia powtarzałaby Helmerowi, jak bardzo go kocha, on nazywałby ją nadal skowroneczkiem lub wiewióreczką; tylko być może czasami bolałby ją brzusio, czego nigdy by nie skojarzyła z uwikłaniem swego życia duchowego w opresję kulturową. Dlatego z pewnym sceptycyzmem myślę o jej dalszym losie jako istoty autonomicznej. To raczej do jej córki należy przyszłość.

 

Czyli jednak spektakl dość mocno potrafi wpłynąć na sposób odczytania dramatu.

A zasadnicza zmiana finału u Rychcika, samobójstwo Helmera? Osobny wpis by trzeba na temat męskiej kondycji, gdy kobieta stara się zmienić paradygmat kulturowy.

 

H. Ibsen Nora, reż. R. Rychcik, Teatr Wybrzeże 

(https://vod.teatrwybrzeze.pl/)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz