piątek, 8 lutego 2019

Śledząc Nolana


Obejrzałem debiut fabularny Nolana - „Śledząc”. I zacząłem żałować, że kolejne filmy, no może poza „Memento”, robione były już za dużo większą kasę. Szkoda… bo minimalizm tego pierwszego ma w sobie posmak czegoś szlachetnego. I chciałoby się więcej (lecz mam świadomość, że jako filmowy dinozaur [słówko, które w roku wyborczym karierę na pewno zrobi] się wypowiadam).
Wymienia się ten film pośród tych, które zapoczątkowały (powstał on w 1998 roku) dwudziestopierwszowieczny nurt mind-fucking czyli z polska wdzięcznie: mózgotrzepy. I to drugi powód, dla którego warto. Nie jest wprawdzie tak skomplikowany jak wspomniane już „Memento”, ale także zwodzi i uwodzi.

Sytuacja wyjściowa bardzo klarowna. Bohater, początkujący pisarz w kryzysie, opowiada swą historię komuś. Jego słuchacz od czasu do czasu coś wtrąca, nie jest abstrakcyjny; pod koniec dopiero dowiadujemy się, że to przesłuchanie.
Pierwszy trop jest taki, że na naszych oczach powstaje powieść (co nie jest czymś szczególnie oryginalnym, czego dowodzą niektóre moje pisania tutaj). Bohater podpatruje ludzi, śledzi ich niczym (nic nie poradzę, że moje skojarzenia odnoszą się do ostatnio przeczytanego Rękopisu) Roque Busquerosa (no może porównanie na wyrost, bo przecież  tylko za nimi chodzi…chociaż…). Ten trop to taki metaliteracki jest – uświadamia, że otaczający nas ludzie, przeciętni bardzo, mogą być intrygującymi historiami, noszą swe narracje, trzeba je tylko przeniknąć, by nimi zainteresować czytelnika, by napisać swą powieść. Zresztą tego tropu bym nie porzucał, gdy pojawią się inne. Nikt nie powiedział, że zdarzenia układające się w taką mini opowieść noir (bo pojawia się wątek kryminalny specyficzny i zdjęcia czarno-białe [zresztą ich klimat także z francuską Nową Falą mogą się kojarzyć]), nie są li tylko tworem wyobraźni narratora. To przejście w świat fikcyjny mogłoby mieć miejsce już w czwartej minucie filmu, gdy zaczyna śledzić Blondynkę (na Filmwebie tak nazwana została ta postać, bo rzeczywiście jej imię nie pada), wcześniej mówi o gromadzeniu materiałów na temat osób, którymi jest zainteresowany i ma już jej zdjęcie paszportowe. Później okazuje się, że był wcześniej u niej w mieszkaniu i tam je ukradł. To jest właśnie w tego typu filmach cudne (choć wielu by powiedziało, że koszmarne, bo woli jasność i przejrzystość narracji): nie wiemy, co jest prawdą, bo od początku pierwszoosobowa narracja i subiektywizm. Bo stojąc pod jej mieszkaniem z jej zdjęciem jest bohaterem opowiadanej przez siebie historii. Możemy mieć też do czynienia z rozdźwiękiem między tym, co zeznaje podczas realnie mającego miejsce przesłuchania a tym, co rzeczywiście sobie przypomina, co pojawia się w jego głowie (często tak bywa, a mi najbardziej to w pierwszym sezonie Detektywa się podobało): nie mówi całej prawdy o włamaniach, których dokonał. Ale czy to, co pojawia się w jego głowie, to odzwierciedlenie tego, co rzeczywiście się zdarzyło, czy też twory jego artystycznej wyobraźni?
Więc trzeba uważać, poziom zaufania do narratora w tego typu filmach musi być ograniczony. Bardzo.
W tej czwartej minucie patrzy na wchodzącą do lokalu Blondynkę i zastanawia się, co obserwowani przez niego ludzie porabiają, jak wyglądają ich pogmatwane historie. I być może wyobraźnia podsuwa mu atrakcyjną fabularnie kryminalną opowieść, która jest treścią dalszej części filmu. Być może. Bo jak to ktoś powiedział: ci którzy w wypadku różnych mózgotrzepów głoszą nam, że odkryli w końcu ostateczną wersję prawdy i wiedzą już, grzeszą pychą i megalomanią. Więc skromnie – być może. I zaczyna swą historię od tego, że powalony leży w nieokreślonym miejscu (ileż takich scen później, scen, które uświadamiały, że to, co wcześniej oglądaliśmy, to niekoniecznie prawda)  i krztusząc się wypluwa gumową rękawiczkę. Cięcie i bohater siedzi przy maszynie do pisania (jakoś dziwnie mi z Płomieniami się to kojarzy, może dlatego że też niedawno [specyficzne są te kłącza interpretacji]), gdy zaś kolejny raz mamy do czynienia ze sceną pisania na maszynie, bohater obraca głowę w bok, zamyśla się, spogląda w dal, cięcie i pojawia się scena golenia, ale Bill jest już wtedy podczas wprowadzania w życie metamorfozy, do której namówił go Cobb – tak jakby to już było pisanie, powieść, narracja wymyślana. Trudno o bardziej bezpośrednie sugestie. Bądź zmyłkę.
No i tu eksperyment: co się może zdarzyć, gdy ktoś się zorientuje, że jest śledzony?
W takiej sytuacji chyba najmniej możemy się spodziewać, że obserwowany delikwent zaproponuje nam, byśmy z bliska przyjrzeli się jego złodziejskiej profesji. Taka to bardzo literacka koncepcja. Tym bardziej, że Cobb (domniemany złodziej) podczas włamania jakoś bardzo jak pisarz się zachowuje, charakteryzuje niczym Balzac mieszkańców na podstawie tego, jak kreują przestrzeń, w której przebywają, tworzy nowe narracje ingerując w nią, pozostawiając damskie majtki, które niewątpliwe staną się bohaterem opowieści może nie na miarę Otella, ale na pewno pełnej podkopanego zaufania („Podrzucę im temat do rozmowy”). A skoro pojawiło się podejrzenie o zdradę, to wyobraźnia momentalnie podsuwa gotową scenę, w której Bill (czy może David Lloyd, bo tak przedstawia się w knajpie dziewczynie; robi tak, bo wszedł w posiadanie karty kredytowej, której właściciel przebywa na wakacjach, ale kto wie, kto wie? może to niekoniecznie prawda) i Cobb zostają złapani na gorącym uczynku przez właścicielkę mieszkania wkraczającą do obrabowywanego lokum z kochankiem właśnie (i kto tu kogo łapie na gorącym uczynku?).
I kto tę sytuację wymyślił? W czyjej ona głowie?
„Włamanie polega na wtargnięciu w czyjeś życie i dowiedzeniu się, kim naprawdę są”. Roque Busquerosa na pewno nie powstydziłby się takiego sądu.  Włamanie jest logiczną kontynuacją śledzenia. Szczególnie gdy wynika z głębokiego zainteresowania ludźmi. Ich życiem. Bill chciał uniknąć kryminału, jedną z zasad było nieśledzenie kobiet po zmroku. No ale nie udało się, do opowieści wkroczył Cobb.
Itd.
Ale włamanie do własnego mieszkania to już autobiografizm w zasadzie. Dzięki niemu pozwala się scharakteryzować, Cobb staje się takim XIX wiecznym narratorem od ekspozycji. W tym momencie pojawia się kolejne literackie skojarzenie (fakt, ono przychodzi później, ale skoro reżyser bawi się chronologią, to dlaczego my nie?). Ubogi student z ograniczonym bardzo życiem towarzyskim? Jeden był taki ponad sto lat temu i mieszkał w Petersburgu. Już nie opuści ducha opowieści Nolana: młotek wciśnięty za pasek, niespodziewany gość podczas włamania, który kończy jak siostra lichwiarki, no i zabójstwo staruszki. Ten narrator na pewno czytał Dostojewskiego. 
A to że na drzwiach jego mieszkania reżyser umieścił emblemat Batmana zakrawa na proroctwo.
I gdy tak oswoimy się z myślą, że tu o metapoziom chodzi, że dzieje się wszystko w głowie narratora, następuje zmiana perspektywy. Podmiotem a w zasadzie twórcą opowieści staje się Cobb. Okazuje się, że Bill wmanewrowany został w historię wymyśloną, że jest marionetką. I nie tylko on. Opowieści są co najmniej dwie: ta o zamordowaniu (nieistniejącej – bo przecież wziętej z powieści Dostojewskiego, aż prosi się, by coś jeszcze napisać o Allena Wszystko gra) staruszki i zasadnicza o szantażującej Łysego (podoba mi się ksywa) Blondynce, którą trzeba usunąć. I po to to wszystko? Aż dziwne, że ktoś się tak trudzi, by kogoś wrobić w morderstwo. Gdybyż to jeszcze jakaś zemsta była… ale nie. Gangster bawi się w teatr, bardzo zresztą skomplikowany, by mieć alibi. Myślę, że są prostsze sposoby.
Przynajmniej widz ma nie lada łamigłówkę do rozwiązania. Ciągle musi uważnie śledzić, jaką fryzurę ma bohater, czy w garniturze, czy twarz ze śladami pobicia… bo nieźle to potasowane zostało. Zawsze się zastanawiam, jaka motywacja się kryje za tymi narracyjnymi puzzlami? W Memento  jest to jasne, narracją rządzą prawa pamięci. A w tym filmie? Czyżbym musiał jeszcze raz obejrzeć? Na pewno jest to jedna z konsekwencji takiego opowiadania (przyznać trzeba, że mnie wciągającego) historii.
Gdybym miał jednak teraz wskazać zasadę rządzącą narracją w tym filmie, to z dużą niepewnością, ale bym powiedział, że mamy do czynienia z opowieścią Billa, który poznawszy włamywacza przygląda się jego pracy i nie jest to bezbolesne, aczkolwiek nie wszystko, co widzimy na ekranie jest relacją z ich działalności, część jest tworem wyobraźni literackiej, bo przecież on pisze cały czas. Nie do końca możemy dokładnie i jednoznacznie wskazać, co do jakiego porządku należy. Chyba. Ale przy takim założeniu musimy przyjąć, że ostatni czyn Cobba i jego konsekwencje są fikcją literacką. Tasowanie narracji zaś byłoby połączeniem permanentnie pracującej  wyobraźni twórczej, jeszcze na poziomie pierwotnym, nieuporządkowanym ostatecznie z przenikającymi ją obrazami świata, w którym żyje Bill, tworzący swoją powieść.
Może.
Bo przecież poprzednia wersja, w której to Cobb jest protagonistą, pozostaje w mocy.
Którąkolwiek z wersji interpretacyjnych wybierzemy i tak pozostajemy z niepokojącym poczuciem, że żyjemy w świecie, w którym robi się z nas marionetki. Nie wiemy w czyim przedstawieniu uczestniczymy. A gdy się zorientujemy, będzie już za późno.
Jak to wszystko coraz bardziej przypomina Płomienie….

Ch. Nolan Śledząc

sobota, 2 lutego 2019

Rękopis po raz pierwszy


Kilka jest takich książek, które traktuje się nabożnie jako summę życia artysty. A ponieważ summa, to jest tam wiele bardzo i jeszcze dodatkowo trudnych i skomplikowanych. Czasami ciężko odważyć się do pisania. Bo ignorancja wtedy aż nazbyt widoczna. Ale lęk przed nią to coś z kolei nazbyt paraliżującego. I w ten oto sposób, troszku już odwołując się do przedmiotu dzisiejszego wpisu, czyli do sposobu postrzegania świata przez Velasqueza, bohatera „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, możemy skonstatować, że dwa razy powtórzone słówko nazbyt sprowadza do wartości zero jego znaczenie, pozwalając mi na, podszyte wprawdzie niepewnością, napisanie kilku słów.
Choć chciałoby się więcej.  
Bo wiadomo, wątków i motywów na miarę summy właśnie.
I na razie o książce, bo przypomnienie sobie filmu odroczyłem na po-przeczytaniu-czas.
A kusi mnie, nomen omen, fakt, że wśród różnych ważnych pojawia się problem epistemologii, niepewności co do jakości świata, w który wrzuceni jesteśmy.
Czas powstawania utworu warto: 1791 – 1814 (summy tak mają, że długo i niemal do końca życia, bo śmierć Jana Potockiego, także już zmitologizowana, to 23 XII 1815). Pomiędzy oświeceniem a romantyzmem. A do tego jeszcze przecież barokowa momentami bardzo struktura. Co także z problemami poznania się łączy: skomplikowany ponad miarę świat nie daje się opowiedzieć w jasny klasycystyczny sposób. Znaczące jest to, że gdy zbliżamy się do końca, tych komplikacji formalnych coraz mniej, szkatułkowość coraz uboższa i narracja, choćby prezentacja systemu przywołanego już Velasqueza, nieprzerywana przez kolejnych narratorów. Największe z kolei nawarstwienie opowieści ma miejsce w dniu trzydziestym siódmym. W tym dniu komandor Toralva opowiada o swym losie Błażejowi Hervasie, będącego bohaterem historii Cabronezy (tu jedna z wielu niby banalnych ale wartych myśli się pojawiła: „wielka tajemnica ludzkiego serca na tym polega, że nikt nie czyni tego, co by czynić pragnął”), którego przypadek przywołuje przewrotny Busqueros (ten z kolei mógłby być figurą wszystkowiedzącego narratora, takim kolejnym metaliterackim wątkiem, boć przecie jest to ktoś, kto musi wiedzieć wszystko i daje upust swemu wścibstwu zakradając się tam, gdzie ludzie ukryć chcą swe najbardziej intymne tajemnice), nazbyt często wchodzący w drogę głównemu opowiadaczowi w świecie przedstawionym, czyli naczelnikowi Cyganów. A to jeszcze nie koniec, bo, jak wiemy, rękopis spisany został przez van Wordena i znaleziony (oczywiście w Saragossie) i przytoczony przez oficera armii napoleońskiej. Czyli w tej imponującej szkatule Jana Potockiego (bo chyba autora do tych kolejnych poziomów dodamy) mamy siedem pomniejszych. Chciałoby się w tym miejscu tę siódemkę dowartościować i wzorem wielu interpretatorów wkroczyć na drogę ezoterycznych i mistycznych tropów obecnych w utworze. Ale nie (tym razem ignorancja ma rzeczywiście nazbyt dojmująca), wystarczy, że to podstawowe znaczenie z cyfrą tą związane się narzuca – poczucie pełni, na którym tak zależało autorowi. A że to biblijne znaczenie tej cyfry bliskie mogło być autorowi, świadczyć może opis Stworzenia zaprezentowany przez Velasqueza w dniu czterdziestym dziewiątym. I tak jak Pico della Mirandola odwołał się do Księgi Genesis, by dać wyraz swej humanistycznej postawie, tak Potocki udzielił głosu Velasquezowi, by pogodzić biblijną historię z poglądami myślicieli oświecenia: „Mojżesz nie był fizykiem ani metafizykiem: a jednak wszystko, co mówi, jest zgodne z pojęciami fizyki i metafizyki”. Siódemka więc ważna: „Siódmego dnia Elohim odpoczął. Pobłogosławił siódmy dzień i go uświęcił” (to „Rękopis…” nie Biblia).
I to taka powieść właśnie, że można w którymkolwiek miejscu podczepić swą nić skojarzeń i popłynąć niczym Żyd Wieczny Tułacz, którego opowieści w nowym tłumaczeniu z 2015 roku akurat nie ma (a uchodzi ono za najbliższe intencji autorskiej). Bo i dzieje rękopisu Rękopisu mogłyby być przedmiotem osobnej historii.
A ja przecież tych wstępnych (bo chciałbym jeszcze wrócić, może nie raz) kilka słów chciałem na temat epistemologii. Tylko (?)…
Problem ten od samego początku. Alfons trafia do Venty Quemady (miejsce-symbol odzwierciedlające nasze wątpliwości związane z pewnością co do jakości funkcjonowania świata) i tam spędza noc z dwiema uroczymi księżniczkami. Ich pojawienie poprzedzone zostały przywołaniem w myślach przez bohatera opowieści o fałszerzach monet. Ładne to jest. Znowu symbol (a je co rusz można by): niepewność co do wartości podsuwanych nam, kuszących nas. Moneta sama w sobie już zwodniczej wartości materializmu może być znakiem, a tu jeszcze fałszywa. Emina i Zibelda nakazują swemu kochankowi zachować w tajemnicy to spotkanie. Van Worden człowiekiem honoru jest. Ale… jeśli to pokusy szatańskie („Tak bardzo wydało mi się to podszeptem Szatana, że już widziałem, jak na pięknym czole Zibeldy wyrastają rogi”)? A on przecież chrześcijanin także wierny. A może tylko (tylko? dlaczego sen to ‘tylko’?) sen („posłanie było bardzo szerokie, chociaż sny nie potrzebują aż tyle miejsca”)? Ale choć frazeologia piekielna rozsiana jest po całej powieści, co nasuwa podejrzenie, że umysł bohatera piekielnym jakimś omamom jest poddany, to jednak honor (o którego wartości chyba osobny wpis trzeba) nie pozwala mu się otworzyć przez Pustelnikiem , by oczyścić swą duszę. Bo właśnie – nie jest on pewny, kim były spotkane księżniczki. Jego wątpliwości nie rozwiało nawet to, że następnej nocy skrobały do drzwi kaplicy, do której udał się na spoczynek: „Złe duchy potrafią przybierać tyle kształtów, że czasem nie wiadomo, z kim ma się do czynienia”. Gdzie znaleźć punkt zaczepienia, by mieć pewność, że to Prawda właśnie? Dla Alfonsa jest nim honor. I jak się dowiadujemy na końcu utworu, jego przygody są rodzajem próby. Uczestniczy w spektaklu tylko dla niego wykreowanym, w którym Emina i Zibelda są realnie istniejącymi księżniczkami z rodu Gomelezów, a noce z nimi spędzone zaowocowały przedłużeniem tego rodu.
Niewątpliwie temat świata jako teatru jest bardzo bliski Potockiemu (i o tym kiedyś jeszcze może). Więc można by wyciągnąć wniosek taki, że świat jest poznawalny, skoro w finale utworu wszystko staje się jasne. I w kilku jeszcze opowieściach rzeczy niewiarygodne, cudowne czy też fantastyczne okazują się kreacją ludzką tylko, co mogłoby sugerować, że wszystko, co niezwykłe, racjonalnie da się wytłumaczyć. Ale ja nie jestem skłonny ulec tak łatwo pokusie prostego szyfru świata tego. Potocki bardzo chciał (pokolenie encyklopedystów) systemem ogarnąć Rzeczywistość czy wręcz Bycie. Ale moja lektura „Rękopisu…” utwierdziła mnie bardziej w przekonaniu, że właśnie nie, że świat nam umyka i że racjonalizm, tak charakterystyczny nie tylko dla czasu powstawania powieści, nie jest w stanie uchwycić Prawdy. Ale także kabała czy też religia (każda, bo przecież synkretyczna ta powieść jest: chrześcijaństwo sąsiaduje z islamem, a obecne są i wątki judaistyczne)  każą z pokorą pochylić czoła przed Tajemnicą. To przecież twórca najbardziej rozbudowanego systemu w tym utworze, Velasquez, mówi: „Jesteśmy ślepcami, którzy dosięgają paru występów i znają końce kilku ulic, ale nie należy ich pytać o plan całego miasta”.
To tyle, na początek, bo przecież nie możemy niczego rozstrzygnąć czy domknąć, by być w zgodzie z duchem powieści unoszącym się na wodami.

Jan Potocki,  Rękopis znaleziony w Saragossie