Kilka jest takich książek, które traktuje się nabożnie jako
summę życia artysty. A ponieważ summa, to jest tam wiele bardzo i jeszcze
dodatkowo trudnych i skomplikowanych. Czasami ciężko odważyć się do pisania. Bo
ignorancja wtedy aż nazbyt widoczna. Ale lęk przed nią to coś z kolei nazbyt
paraliżującego. I w ten oto sposób, troszku już odwołując się do przedmiotu
dzisiejszego wpisu, czyli do sposobu postrzegania świata przez Velasqueza,
bohatera „Rękopisu znalezionego w
Saragossie”, możemy skonstatować, że dwa razy powtórzone słówko nazbyt
sprowadza do wartości zero jego znaczenie, pozwalając mi na, podszyte wprawdzie
niepewnością, napisanie kilku słów.
Choć chciałoby się więcej.
Bo wiadomo, wątków i motywów na miarę summy właśnie.
I na razie o książce, bo przypomnienie sobie filmu
odroczyłem na po-przeczytaniu-czas.
A kusi mnie, nomen omen, fakt, że wśród różnych ważnych
pojawia się problem epistemologii, niepewności co do jakości świata, w który
wrzuceni jesteśmy.
Czas powstawania utworu warto: 1791 – 1814 (summy tak mają,
że długo i niemal do końca życia, bo śmierć Jana Potockiego, także już zmitologizowana, to 23 XII 1815).
Pomiędzy oświeceniem a romantyzmem. A do tego jeszcze przecież barokowa
momentami bardzo struktura. Co także z problemami poznania się łączy:
skomplikowany ponad miarę świat nie daje się opowiedzieć w jasny klasycystyczny
sposób. Znaczące jest to, że gdy zbliżamy się do końca, tych komplikacji
formalnych coraz mniej, szkatułkowość coraz uboższa i narracja, choćby
prezentacja systemu przywołanego już Velasqueza, nieprzerywana przez kolejnych narratorów.
Największe z kolei nawarstwienie opowieści ma miejsce w dniu trzydziestym
siódmym. W tym dniu komandor Toralva opowiada o swym losie Błażejowi Hervasie,
będącego bohaterem historii Cabronezy (tu jedna z wielu niby banalnych ale
wartych myśli się pojawiła: „wielka tajemnica ludzkiego serca na tym polega, że
nikt nie czyni tego, co by czynić pragnął”), którego przypadek przywołuje
przewrotny Busqueros (ten z kolei mógłby być figurą wszystkowiedzącego
narratora, takim kolejnym metaliterackim wątkiem, boć przecie jest to ktoś, kto
musi wiedzieć wszystko i daje upust swemu wścibstwu zakradając się tam, gdzie
ludzie ukryć chcą swe najbardziej intymne tajemnice), nazbyt często wchodzący w
drogę głównemu opowiadaczowi w świecie przedstawionym, czyli naczelnikowi Cyganów.
A to jeszcze nie koniec, bo, jak wiemy, rękopis spisany został przez van
Wordena i znaleziony (oczywiście w Saragossie) i przytoczony przez oficera
armii napoleońskiej. Czyli w tej imponującej szkatule Jana Potockiego (bo chyba
autora do tych kolejnych poziomów dodamy) mamy siedem pomniejszych. Chciałoby
się w tym miejscu tę siódemkę dowartościować i wzorem wielu interpretatorów
wkroczyć na drogę ezoterycznych i mistycznych tropów obecnych w utworze. Ale
nie (tym razem ignorancja ma rzeczywiście nazbyt dojmująca), wystarczy, że to
podstawowe znaczenie z cyfrą tą związane się narzuca – poczucie pełni, na
którym tak zależało autorowi. A że to biblijne znaczenie tej cyfry bliskie
mogło być autorowi, świadczyć może opis Stworzenia zaprezentowany przez
Velasqueza w dniu czterdziestym dziewiątym. I tak jak Pico della Mirandola
odwołał się do Księgi Genesis, by dać wyraz swej humanistycznej postawie, tak
Potocki udzielił głosu Velasquezowi, by pogodzić biblijną historię z poglądami
myślicieli oświecenia: „Mojżesz nie był fizykiem ani metafizykiem: a jednak
wszystko, co mówi, jest zgodne z pojęciami fizyki i metafizyki”. Siódemka więc
ważna: „Siódmego dnia Elohim odpoczął. Pobłogosławił siódmy dzień i go uświęcił”
(to „Rękopis…” nie Biblia).
I to taka powieść właśnie, że można w którymkolwiek miejscu
podczepić swą nić skojarzeń i popłynąć niczym Żyd Wieczny Tułacz, którego
opowieści w nowym tłumaczeniu z 2015 roku akurat nie ma (a uchodzi ono za
najbliższe intencji autorskiej). Bo i dzieje rękopisu Rękopisu mogłyby być
przedmiotem osobnej historii.
A ja przecież tych wstępnych (bo chciałbym jeszcze wrócić,
może nie raz) kilka słów chciałem na temat epistemologii. Tylko (?)…
Problem ten od samego początku. Alfons trafia do Venty
Quemady (miejsce-symbol odzwierciedlające nasze wątpliwości związane z pewnością
co do jakości funkcjonowania świata) i tam spędza noc z dwiema uroczymi księżniczkami.
Ich pojawienie poprzedzone zostały przywołaniem w myślach przez bohatera
opowieści o fałszerzach monet. Ładne to jest. Znowu symbol (a je co rusz można
by): niepewność co do wartości podsuwanych nam, kuszących nas. Moneta sama w
sobie już zwodniczej wartości materializmu może być znakiem, a tu jeszcze
fałszywa. Emina i Zibelda nakazują swemu kochankowi zachować w tajemnicy to
spotkanie. Van Worden człowiekiem honoru jest. Ale… jeśli to pokusy szatańskie
(„Tak bardzo wydało mi się to podszeptem Szatana, że już widziałem, jak na
pięknym czole Zibeldy wyrastają rogi”)? A on przecież chrześcijanin także
wierny. A może tylko (tylko? dlaczego sen to ‘tylko’?) sen („posłanie było
bardzo szerokie, chociaż sny nie potrzebują aż tyle miejsca”)? Ale choć
frazeologia piekielna rozsiana jest po całej powieści, co nasuwa podejrzenie,
że umysł bohatera piekielnym jakimś omamom jest poddany, to jednak honor (o
którego wartości chyba osobny wpis trzeba) nie pozwala mu się otworzyć przez
Pustelnikiem , by oczyścić swą duszę. Bo właśnie – nie jest on pewny, kim były
spotkane księżniczki. Jego wątpliwości nie rozwiało nawet to, że następnej nocy
skrobały do drzwi kaplicy, do której udał się na spoczynek: „Złe duchy potrafią
przybierać tyle kształtów, że czasem nie wiadomo, z kim ma się do czynienia”.
Gdzie znaleźć punkt zaczepienia, by mieć pewność, że to Prawda właśnie? Dla
Alfonsa jest nim honor. I jak się dowiadujemy na końcu utworu, jego przygody są
rodzajem próby. Uczestniczy w spektaklu tylko dla niego wykreowanym, w którym
Emina i Zibelda są realnie istniejącymi księżniczkami z rodu Gomelezów, a noce
z nimi spędzone zaowocowały przedłużeniem tego rodu.
Niewątpliwie temat świata jako teatru jest bardzo bliski
Potockiemu (i o tym kiedyś jeszcze może). Więc można by wyciągnąć wniosek taki,
że świat jest poznawalny, skoro w finale utworu wszystko staje się jasne. I w
kilku jeszcze opowieściach rzeczy niewiarygodne, cudowne czy też fantastyczne
okazują się kreacją ludzką tylko, co mogłoby sugerować, że wszystko, co
niezwykłe, racjonalnie da się wytłumaczyć. Ale ja nie jestem skłonny ulec tak
łatwo pokusie prostego szyfru świata tego. Potocki bardzo chciał (pokolenie
encyklopedystów) systemem ogarnąć Rzeczywistość czy wręcz Bycie. Ale moja
lektura „Rękopisu…” utwierdziła mnie bardziej w przekonaniu, że właśnie nie, że
świat nam umyka i że racjonalizm, tak charakterystyczny nie tylko dla czasu
powstawania powieści, nie jest w stanie uchwycić Prawdy. Ale także kabała czy
też religia (każda, bo przecież synkretyczna ta powieść jest: chrześcijaństwo
sąsiaduje z islamem, a obecne są i wątki judaistyczne) każą z pokorą pochylić czoła przed Tajemnicą. To
przecież twórca najbardziej rozbudowanego systemu w tym utworze, Velasquez,
mówi: „Jesteśmy ślepcami, którzy dosięgają paru występów i znają końce kilku
ulic, ale nie należy ich pytać o plan całego miasta”.
To tyle, na początek, bo przecież nie możemy niczego rozstrzygnąć
czy domknąć, by być w zgodzie z duchem powieści unoszącym się na wodami.
Jan Potocki, Rękopis znaleziony w Saragossie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz