sobota, 30 maja 2015

Durak

"Durak" (jakoś lepiej mi brzmi, niż polskie 'dureń') to taka opowieść o świętym dziś.
W "Constansie"  kiedyś Zanussi opowiedział podobną historię. Tylko to w PRL miało miejsce a "Durak" Rosji współczesnej dotyczy. I to, iż porównać można te dwie opowieści, już jest znaczące, bo świadczyłoby o tym, że Rosja jakoś w odległej dla nas epoce funkcjonuje.
O człowieku, który starał się być uczciwy w świecie całkowicie skorumpowanym. Dominacji prywaty. W którym publiczne jest przeznaczone do zawłaszczenia (transformacja to niewątpliwe najlepszy czas na nieuczciwość w tak zwanej przestrzeni publicznej; nieuczciwość, którą niestety przełknąć trzeba, bo i tak po tej transformacji jest o niebo lepiej niż przed…ale to nie znaczy, żeby złodziei nie nazywać złodziejami, nawet gdy obstawią się prawnikami [specyficzne poczucie moralności niektórym towarzyszy, nawet gdy kiedyś w takiej opozycji byli: jeżeli coś dzieje się zgodnie z obowiązującym prawem, to nie można tego nazwać złodziejstwem… nie będę przytaczał analogii, bo są nazbyt oczywiste]  i ryzykujemy, że każdy tego typu zarzut może skończyć się w sądzie… bardzo wrażliwi są ci panowie i panie w stylu braci B., niby cynicy a jednak woleliby, żeby ksiądz proboszcz ich rozgrzeszał bez poczucia, że ma do czynienia z kanalią).
Ale rosyjski świat w istotny sposób różni się od tego polskiego. To świat, który nawet bez katastrofy budowlanej, która jest głównym motorem akcji, chyli się ku upadkowi. Apokalipsa wisi w powietrzu niezależnie od tego, czy rysa widoczna na bloku jest rzeczywiście zapowiedzią zawalenia się bloku, czy też nie. Dzięki temu opowieść ta nabiera charakteru paraboli. Współczesnej Rosji. (Ja to chyba w ogóle mam skłonność do dostrzegania metaforyczności tam, gdzie niekoniecznie jest ona obecna).
Główny bohater staje się takim współczesnym...ja wiem...Jeremiaszem?, Izajaszem?... czy też lekceważoną przez wszystkich Kasandrą. Nie opłaca się, zdecydowanie nie opłaca, nie tylko być uczciwym, ale przede wszystkim troszczyć się o innych. Tak mogłoby się wydawać.
W miarę, jak film zbliża się do końca, zastanawiamy się (ja się zastanawiam), czy blok się zawali. Na szczęście ostatnie cięcie pozostawia widza w zawieszeniu... nie ma kropki nad przysłowiowym "i",  nie ma poczucia satysfakcji wynikającej z faktu, że przewidywania bohatera okazały się słuszne, a ci którzy go nie słuchali czy wręcz skatowali, dając wyraz swojej frustracji, ponieśli zasłużoną śmierć pod gruzami swego bloku. Byłoby to zbyt proste. Narracja przez cały film jest tak prowadzona, że nie mamy wątpliwości, że bohater ma rację. Jest wykreowany na jednego z dwóch (drugi to jego ojciec) sprawiedliwych w tym mieście mentów z jednej strony i odrażających karierowiczów z drugiej. Schemat ten jest aż nazbyt banalny i dlatego zakończenie nieco ten banał niweluje. Bo może on nie miał racji. Albo może blok nie zawali się tego poranka. Ale to, że się zawali, wydaje się być pewne.  Bardzo łatwo jest zarzucić mieszkańcom bloku głupotę. Ale proroków głoszących koniec naszego świata i jego bliski upadek jest, także w naszym kraju przecież, wielu bardzo. Przeważnie im nie wierzymy. W najlepszym wypadku ignorujemy ich.
Tak jak i Karskiego nie słuchano (sorry ale "Karskiego i władców świata" i "Duraka" obejrzałem dzień po dniu i jakoś od skojarzeń uciec nie mogłem).
Czytanie "Duraka" jako paraboli pozwala także i Karskiego skojarzyć z bohaterem tego filmu. Rozumiałem postawę Prezesa  Sądu Najwyższego USA, który powiedział, że nie zarzuca Karskiemu kłamstwa, ale mu nie wierzy, bo jego rozum i serce nie są w stanie przyjąć do wiadomości tego, co jemu relacjonuje. Po tym wszystkim, co na tym blogu napisałem na temat sceptycyzmu epistemologicznego, postawa zachodnich przywódców (tym większy ukłon dla Churchilla, który uwierzył i działać chciał podobno) jest dla mnie zrozumiała.
Jest to także odpowiednia perspektywa do spojrzenia na ostateczne rozwiązanie: tylko patrząc z pozycji nieprzyjmowania do wiadomości możliwości jej zaistnienia, można ocenić ten pomysł narodu panów, jego piekielną i nieludzką proweniencję.
Choć Roosevelt uciekający tylnymi drzwiami z Białego Domu przed protestem rabinów to symboliczny obraz stosunku Zachodu, lubującego się w obarczaniu nas współwiną (jak wiadomo, jestem za rozdrapywaniem ran, za sumiennym rachunkiem krzywd, chcę wiedzieć, kim jestem, i nawet Karski w swym raporcie napisał, że "niżej wykształceni Polacy nie współczują Żydom", co Kot, ale nie Ten Kot (czyli ten od Szekspira a nie aktor... wielu ich) tylko Minister Spraw Wewnętrznych, zapragnął usunąć z tego raportu i jest to dla mnie potwierdzenie, że mamy się czego wstydzić, ale wolałbym, by nie rozliczali nas ci, którzy niewiele zrobili wtedy, gdy zapobiec można było - i w ten sposób znowu wróciliśmy do "Duraka"), obraz sposobu, w jaki sobie Ameryka, to sumienie świata, poradziła z kwestią żydowską.
Roosevelt tylnymi drzwiami, a dziś, zamiast stosownie milczeć, potrafią coś do nas... w 1942 informacja Kurskiego na 16 stronie Timesa... i do dziś nie wiedzą, czyje były obozy koncentracyjne na terenach zdobytych przez Rzeszę. No dobra, dość tej żółci wylewania na ignorancję władców świata tego...
Gdybym miał jednak szukać dzisiejszego Duraka w Rosji, to byłby nim niewątpliwie Niemcow (albo na przykład on, bo przecież nie był wyjątkiem). Ale to może jednak za dosłowne, no i znowu zakładamy, że takim prorokom wierzyć należy ( co zresztą w pewnym sensie wzmocniłem przez przywołanie Karskiego). Choć trzeba przyznać, że w filmie opinia bohatera została potwierdzona przez innych, niekoniecznie mu sprzyjających oficjeli.
I w ten mało konkretny sposób kończę, nie rozstrzygnąwszy, jak rozpoznać prawdziwego proroka czy też kiedy uwierzyć, gdy prawda wydaje się całkowicie nie do pomyślenia.

Durak, reż. Y. Bykow
Karski i władcy ludzkości, reż. S Grunberg

niedziela, 24 maja 2015

Dobry tytuł: "Feniks"


najpierw ta knajpa pośród berlińskich ruin, świeżutko kojarząca się z "Rokiem1945", a jednocześnie symbolizująca to, co tak naprawdę odradza się z popiołów najprędzej (choć wiadomo, że to zwycięzcy tam przede wszystkim...)
ona to tak tylko z boczku znaczeń, jako miejsce spotkania Nelly i Johnniego ważna przede wszystkim

Ale jako niezwykła metafora tytuł odnosi się głównie do zasadniczego zdarzenia przedstawionego w filmie....i to w odniesieniu do niejednego aspektu...

Niemiecki film o kobiecie odzyskującej tożsamość po pobycie w obozie koncentracyjnym. Opowieść o miłości. Też o miłości. Różne pytania się nasuwają i plączą po głowie w trakcie i po…
Jak bardzo nasza tożsamość uzależniona jest od wizerunku, który codziennie z rana oglądamy w lustrze? Nelly miała z tym problem. Po przymusowej operacji plastycznej, bo z obozu koncentracyjnego ze zmasakrowaną twarzą wróciła, trudno jej jest się odnaleźć. Twarz to jednak jest siła. Świadomość własnej twarzy. Narcyz odkrywający swą twarz jawiłyby się tu jako jeden z istotniejszych przełomów kulturowych.
Cała rodzina Nelly została wymordowana. Odziedziczyła spory majątek. Ale uznana jest za zaginioną, być może zamordowaną...i tu ma miejsce jedyna niejasność dla mnie (pewnie mi coś umknęło), jak ona w tym Berlinie funkcjonuje? dlaczego nikt, poza jedną osobą, nie wie o tym, że ocalała? A jest to kluczowe...(drugie oglądanie mnie czeka). Nelly miała męża, który ją zdradził; wydał ją Niemcom; powiedział, gdzie się ukrywa (nie poznajemy w pełni okoliczności tego zdarzenia; nawet Nelly, zaślepiona miłością...czy miłością?... bo przecież pragnienie, by mąż [były, jak się później okazuje, bo w przeddzień jej uwięzienia wziął z nią zaocznie rozwód...zaocznie - ona o tym nie wiedziała... super prawo miała ta III Rzesza] spojrzał na nią oczyma sprzed wojny, ma służyć odzyskaniu Siebie - kolejna fundamentalna sprawa: jak spojrzenie innych ugruntowuje nasze istnienie, staje się źródłem tożsamości, utwierdza w Byciu - esse est percipi), ale po zakończeniu wojny dowiedział się, że odziedziczyła ona spory majątek i jako mąż (teraz chętnie za takiego chce się uważać) chciałby partycypować w spadku. Nie rozpoznał w Nelly swojej żony (skoro ona sama miała z tym problem, to trudno mu się dziwić), podobna mu się wydała i zaproponował jej mistyfikację. I to, co się dzieje od tego momentu, to już cudne jest doprawdy. Szekspirowskie to: kobieta udająca mężczyznę zaczyna udawać kobietę; czy też Viola z "Zakochanego Szekspira"....
Teatr odbudowujący tożsamość, ale nieprzywracający miłości. Nelly wchodzi w rolę samej siebie.
W "Sommersby" mieliśmy do czynienia z problemem, czy mąż, uznany za nieżyjącego, powracający po latach jest rzeczywiście mężem. Tu odwrotnie: nieświadomy tego, co czyni, Johnny każe swej nierozpoznanej przez siebie żonie odgrywać samą siebie. Taka drama (jakaś moja ostatnio chyba obsesja, co rusz coś mi się w tych wpisach z nią kojarzy): odzyskiwanie swego Bytu poprzez teatr grania siebie.
I to przygotowywanie jej do odegrania sceny powrotu, kojarzące mi się ze słynnym Arystotelesowskim twierdzeniem, że lepiej w sztuce przedstawiać coś, co jest prawdopodobne, choć się nie zdarzyło, niż to, co jest nieprawdopodobne, mimo że się zdarzyło. Nelly kilka razy kwestionuje Johnnego pomysł na to, jak ma odegrać scenę powrotu na dworcu, nie zdradzając się oczywiście z tym, że odwołuje się do swoich doświadczeń i wie, jak było naprawdę. Johnny zaś wie, co za prawdę będzie uznane przez tych, którzy w obozie nie byli, wie, jakie są ludzkie wyobrażenia na ten temat... po raz kolejny, jak to często w tym moim pisaniu się zdarza, okazuje się, że nie za bardzo jesteśmy Prawdą zainteresowani; więcej - musimy przyjąć za Schopenhauerem, że nasza prawda o świecie jest już w pewnym sensie gotowa a priori zanim jeszcze zetkniemy się z tą cząstką świata, do której ma się ona odnosić; że za prawdę przyjmujemy nasze wyobrażenia o świecie; wyobrażenia, na które wpływ mają indywidualne i jak najbardziej subiektywne predyspozycje, oczekiwania, doświadczenia i co tam jeszcze...
Całą tę historie można zresztą potraktować jako egzemplifikację tych moich epistemologicznych dylematów: Johnny ma przed oczyma Prawdę, ale jej nie widzi; modeluje ją na kształt swoich o niej wyobrażeń...
Aż do momentu niemal Homeryckiego rozpoznania... aż do ostatniej sceny, która nie wiadomo dlaczego z "Casablancą" mi się skojarzyła. Z tą sceną, w której Ingrid prosi Sama, by zagrał ulubioną jej i Ricka piosenkę, i wchodzi zły Rick, bo zakazał przecież, i rozpoznaje, pojawiła się przed jego oczyma ta, która już grubą warstwą mentalnego popiołu miała być przysypana. Muzyka jako wehikuł rozpoznania. Głos przede wszystkim.
Tak i Johnny dostrzegł Prawdę; niedopowiedziane pozostaje, czy znajomi, uczestniczący w spektaklu powitania, byli wtajemniczeni w mistyfikację; ich zaskoczenie i milczenie na końcu mogłoby świadczyć, że są świadomi teatru, bo dlaczegóż mieliby być zdziwieni, przecież Nelly zaśpiewała tak, jak zawsze... no ale właśnie tego się nie spodziewali... można się wielu rzeczy nauczyć naśladować, ale śpiew jawi się w tym filmie jako niepowtarzalny...
W tym niezwykłym momencie Nelly, w głowach obecnych, a głównie Johnnego, odrodziła się, niczym Feniks...
Niezwykły moment objawienia się Prawdy.


„Feniks”, reż Ch. Petzold

środa, 20 maja 2015

Lewacka wiosna i meta-kapitalizm


Takie małe preludium do sezonu festiwalowego, który tuż tuż… wiosna filmów
ja na niektóre tylko, ale kilka słów skrobnę
na początek o trzech („Feniks” Petzolda, najlepszy moim zdaniem, zostawię sobie na osobny wpis…który być może)
Brazylia, Liban, Węgry

W filmie „Prawie jak matka” w reż. A. Muylaerta mamy zgrabnie i naturalnie połączone ze sobą co najmniej dwa wątki (problemy). Przede wszystkim matki opuszczające swe dzieci. Polski tytuł trafnie odzwierciedla tę sytuację. Kim jest matka? Na pewno w filmie zakwestionowano argument biologiczny czy też ekonomiczny. Tak jak w japońskim filmie "Jak ojciec i syn"(polscy tłumacze tytułu filmu brazylijskiego pewnie chcieli do tego filmu nawiązać...) Hirokazu Kory, pojawia się problem więzi rodzinnych - tyle że w filmie brazylijskim o poziomie więzi emocjonalnych nie decyduje status ekonomiczny. Jessica nie jest w lepszej sytuacji niż syn Barbary i Carlosa wychowywany paradoksalnie przez jej matkę - Val. Pytanie, czy syn Jessiki, wychowywany przez babcię, to przełamanie tego schematu czy też, jak twierdzą niektórzy, jego kontynuacja. Babcia w naszej tradycji, i nie tylko naszej, stanowi naturalne wsparcie dla pracujących rodziców i nawet jeżeli prowadzi to do tego, że więzi emocjonalne łączące ją z wnukiem okażą się silniejsze niż te, między dziećmi i rodzicami, to nie upatrywałbym w tym jakiegoś wielkiego zła. Problemem nie jest przecież ciepło, którego dla syna Barbary źródłem jest Val, lecz chłód i dystans (tak mi bliski) charakterystyczny dla jego rodziców.
Specyficzne, jak łatwo bycie rodzicem sprowadzić do faktu spłodzenia i ewentualnego późniejszego zabezpieczenia ekonomicznego. Bluźnierczo stwierdzę, że nie dziwiłbym się bardzo takiemu podejściu, gdyby nie późniejsze oczekiwania niektórych dotyczące sfery uczuciowej. Gdy tak sobie spojrzymy na ten problem z perspektywy stuleci, to okaże się, że to rodzicielskie ciepło towarzyszące wychowaniu nie jest rzeczą tak bardzo oczywistą. A nadmiar miłości może się i szkodliwy okazać, jak miało to miejsce w "Porozmawiajmy o Kevinie".
Moja uwaga podczas oglądania była jednak skupiona na drugim, lewackim, wątku: mentalności służącej...
Jak mocno wrasta w naszą mentalność poczucie podrzędności... dopóki nie pojawiła się Jessica, sposób funkcjonowania Val w domu Barbary i  Carlosa wydawał się niesamowicie harmonijny. Val znała swoje miejsce, miała poczucie, że jest ono jej niemal przypisane, że jest dobrodziejstwem. Jak w greckim filmie Karanikolasa "W domu", tak i tu bohaterka wdeptana jest przez swych pracodawców w przypisane jej (bardzo by pewnie nadal niektórzy chcieli, by przez któregoś Boga) miejsce na ziemi (swoją drogą są to opowieści z bardzo obcego mi świata; długo bardzo żyłem w przekonaniu wychowanka PRLu, że służące to tylko w powieściach historycznych się pojawiają). Dopiero przyjazd Jessiki powoduje, że pozwala ona sobie na wejście do basenu (taki symbol wyzwolenia, samostanowienia, równouprawnienia) i choć nie jest to jeszcze rewolucja, to na pewno uzdrawiające budzenie świadomości. Przy okazji obnażane są sloganowe zapewnienia filistrów: Ten dom jest także twój; przecież jesteś jak rodzina; możesz korzystać z wszystkiego, co do nas należy... mówi się takie rzeczy z pełną świadomością, że Val z nich nie skorzysta, że jakby co, to odmówi, a jak skorzysta - jej córka znaczy - to będzie to początek końca. Może to zbyt jawny wyraz hipokryzji i mógłby świadczyć o braku finezyjności twórców filmu gdyby nie to, że jakoś tak prawdziwym życiem mi zapachniało i mentalnością filistra.
Jak już pisałem, dla mnie zakończenie tego filmu jest optymistyczne: zanosi się na to, że Val przerwie zaklęty krąg matek, które scedowują wychowanie dzieci na niańki.... babcia to nie służąca a i matka będzie w pobliżu (ale przyjmuję, że - szczególnie, jeśli specyficznie się zinterpretuje uśmieszek Val, która właśnie pożegnała się ze swoim udającym się do Australii, by przeboleć niezdane egzaminy, bogatym podopiecznym - można widzieć w tym zakończeniu kontynuację swoistego fatum).

Zupełnie natomiast inaczej od reszty widowni odebrałem libański film "Ghadi" (w polskim tłumaczeniu "Anioł" w reż. Amina Dory). Pozornie lekko opowiedziana historia, od czasu do czasu wywołująca śmiech widowni (a i na moje poczucie dobrego humoru oddziałująca), była jednak opowieścią o społeczności nie budzącej mojej sympatii. Społeczność jak każda, pełna małostkowych grzechów, z których nie śmiałbym jej rozliczać. Ale... Stosunek do Ghadiego, dziecka z upośledzeniem umysłowym ewidentne świadczy o braku tolerancji, zrozumienia i przede wszystkim cierpliwości (chyba jednak w tym wypadku także nie powinienem się zapędzać, bo wcale nie jestem pewny, czy mi by jej starczyło – ale tym bardziej pisać trzeba, by i siebie do porządku przywoływać). Kontekst wskazuje, że mamy do czynienia z ludźmi przyzwyczajonymi do pewnego (nie chcę napisać 'naturalnego', bo wiadomo, co w takim wypadku oznacza 'naturalność' - to co zwykle w takich wypadkach - koleiny, poza którymi jest przerażający człowieka chaos)  rytmu życia, od którego odstępstwa ich drażnią, jak to zwykle bywa. Sprytny ojciec, by uniknąć oddania syna do domu opieki, czego żądają od niego sąsiedzi, wykreował syna na Anioła i to, iż prześladowcy Ghadiego dali się uwieść jego manipulacji, byłoby śmieszne, gdyby nie budziło moich niepokojących skojarzeń. Gromadzący się pod anielskim balkonem nawiedzeni mieszkańcy miasteczka nazbyt mocno przypominali mi comiesięczne modlitwy mych rodaków (to ich chyba przede wszystkim ukochał Konrad vel Gustaw,  bo to oni doświadczyli uświęcającej Utraty) do swego partyjnego zbawiciela. A ośmieszenie racjonalnie demaskującego przekręt Gerarda (niezależnie od jego intencji) uzmysłowiło mi tylko, że w społeczności bardzo spragnionej transcendencji, ryzykowne jest obnażanie prawdy o tych, którzy nami manipulują, wykorzystując to oczekiwanie. Oczywiście nie krytykuję Leby (ojca), którego miłość do syna godna jest najwyższego podziwu; tyle tylko, że tak, jak on w dobrej wierze, inni, dla niekoniecznie szczytnych celów, wykorzystują różne społeczne pragnienia.
Leba przyznał się do oszustwa. Nie przyjęto tego do wiadomości. Uznano(co bardzo ucieszyło widzów w kinie), że dobrodziejskie skutki oddziaływania przewrotnego pomysłu są świadectwem działania siły wyższej być może... być może o to chodzi, że jakikolwiek oszukańczy i perfidny pośrednik między światem tym i tamtym (nawet, jeśli on w niego nie wierzy), jeśli spowoduje pojawienie się czegoś dobrego, godzien jest uznania za kapłana... być może każdy może... reszta, w postaci tej całej metafizycznej otoczki, to tylko chmura... tak samo pewna, jak każda chmura...
Warto może wspomnieć, że Gerard do tych lepiej sytuowanych i bardziej wpływowych należy.
lewicowość ciągle obecna
W węgierskim "Parkingu" Benca Mikluziča znowu staje się ona jednym z tematów zasadniczych. Spór Legionisty z Imrem można by wręcz potraktować jako parabolę obecnych stosunków panujących pomiędzy bardzo bogatymi i, w tym wypadku może niekoniecznie biednymi, ale na pewno biedniejszymi ("Biały Bóg" Mudruczó tekże węgierski i lewicowy i parabola, ale o nim innym razem).
czasami, po obejrzeniu kilku takich filmów mam wrażenie, że rewolucja jest nieuchronna a już na pewno przestaję się dziwić wszelkim ruchom oburzonych (choć rewolucji jestem przeciwny oczywiście)
Posiadanie w centrum dużego miasta swojego parkingu to takie współczesne wyobrażenie Arkadii: wokół zniszczone wysokie mury, przyczepa campingowa, poranna kawa przy blaskach wschodzącego słońca odbijającego się przez kilka minut w odległej szybie, wieczorne brzdąkanie na pozostawionej przez kogoś gitarze basowej, zdjęcia odległych rajskich przestrzeni rzucanych na ekran przeznaczony na gigareklamy... i poranna higiena w fats-foodzie po drugiej stronie ulicy. Tak wygląda współczesne wyobrażenie o wolności. Niby zdegradowane a jednak nadal kuszące i atrakcyjne. Niby zdegradowane i minimalistyczne, a też można je stracić w starciu z bogatym kapitalistą. I to akurat już banał jest, i to przekonywanie Legionisty, że nie da się uciec od zimnej logiki świata współczesnego, także już nie jest niczym nowym. Ale wkurza to, że Imre (ten kapitalista właśnie, oczywiście cyniczny i bezwzględny, bo jaki może być burżuj) z powodów małostkowych i ambicjonalnych uruchamia machinę rodem ze służb specjalnych a nie po to, by w miejscu parkingu supermarket zbudować. Chce udowodnić istnienie zimnej logiki a nie osiągnąć coś kierując się jej metodami. To już jest meta-kapitalizm.
Dochodzimy do wniosku, że świat jest zły, więc czynimy zło, by ci, którzy jeszcze nie są o tym przekonani, także przyjęli nasz punkt widzenia. 

środa, 13 maja 2015

Przypisy Grzebałkowskiej

 
Gdy zacząłem czytać książkę Grzebałkowskiej „1945. Wojna i pokój”, pomyślałem, że to świetne przypisy do "Róży" czy dawnej bardzo " Prawa i pięści".
Filmy te, których świat przedstawiony fikcją przecież jest, mogą być dzięki Grzebałkowskiej zanurzone w sieci ludzkich wspomnień, do których zapewne też sięgał Smarzowski projektując swój film. Opowieści o Niemcach uciekających przez Zalew Wiślany przed zwycięzcami II wojny (i to nie myśmy nimi byli, że zaznaczę swoje zdanie w toczącym się ostatnio sporze, a już na pewno nie ja - z gdańskimi korzeniami sięgającymi Wolnego Miasta), opowieści o Polakach wprowadzających się do poniemieckich domostw (przypisy do Chwina oczywiście), opowieści o Rosjanach odbierających w naturze swój żołd od pokonanych kobiet, opowieści o szabrownikach buszujących wśród rozkładających się trupów bohaterów z powstania. Historie przechowywane w pamięci odchodzących już z tego świata świadków; świadków pielęgnujących w swej pamięci dokładnie sprzeczne wspomnienia, jak tych z Sanoka (oj , na burzę się zanosi przy okazji najnowszego filmu Smarzowskiego o Wołyniu, już doczekać się nie mogę… i filmu i burzy, bo jest ona moim zdaniem w końcu potrzebna po latach politycznej poprawności, która czasami niesmakiem zalatuje, gdy słyszy się o stosunku Ukraińców do sprawy polskiej).
Czasami mam wrażenie, że dla ludzi, których uczę, stan wojenny przysypany jest kurzem wieków tak grubym jak odległość czasowa do powstania listopadowego; niebawem będziemy żyli w świecie, w którym rzeczywiście nie będzie już świadków II wojny i już nie reporterzy ale tylko historycy i tylko i wyłącznie narracja subiektywna (uchodząca za obiektywną, w przeciwieństwie do tych subiektywnych narracji bohaterów książki Grzebałkowskiej i mojej mamy…ale swojemu stosunkowi do subiektywnych narracji historycznych już nieraz dawałem wyraz), dla której pożywką będą suche dokumenty. Więc dobrze, że są tacy, którzy poszukują żywych...
Mamy też w książce przypis do ustanowienia Narodowego Święta Zwycięstwa. Od dawna wiedziałem, że różne daty, 8 i 9 maja, związane są z późną godziną podpisania aktu kapitulacji i w Moskwie zrobił się już dzień następny (nie mówiąc o 7 maja w Reims). Nie znałem zaś przyczyn tak długich rokowań. Grzebałkowska twierdzi, że francuski generał Jean De Lattre de Tassigny dostał rozkaz, zgodnie z którym ma prawo zrobić wszystko, by pod traktatem widniał podpis Francji. Dostawał więc on spazmów, zademonstrował gesty niemal Rejtanowskie... co trwało i trwało tak długo, że w Moskwie aż się data zmieniła... ale, gdy zagroził, że się zabije - honor Francji został uratowany (jego raczej nie) i znaleźli się wśród zwycięzców. Na czym to polega, że my musimy ciągle udowadniać, iż wielbłądem nie jesteśmy, a politycy innych krajów potrafią skutecznie własne żenujące postawy przekuć w zwycięstwo. Pod aktem kapitulacji widnieją podpisy przedstawicieli państw, które się układały z Niemcami (Rosja), które kolaborowały na maxa (Francja), a my nawet w 1946 nie zostaliśmy zaproszeni przez moich ulubionych angoli na paradę zwycięstwa w Londynie. Stalina się bali. Już dawno doszedłem do wniosku sfrustrowanego Polaka, że po 39 roku upamiętnionych zostało w podręcznikach do historii zbyt wielu... że nasz panteon to niemal bezludna wyspa, że mężów stanów to na lekarstwo. Można powiedzieć, że to z demonem historii porażkę ponieśliśmy, ale to wytrych jest.
Taka to była dłuższa dygresja.
A Grzebałkowskiej po tej książce to do Rosji pewnie nie wpuszczą.
Szaber zawsze idzie w parze z wojną. Kmicic w Częstochowie rzucając na stół kosztowności, które ma zamiar dać Świętej Panience, dumnie podkreśla: " zdobyczne" i wtedy to się szabrem nie nazywało (to Pasek gdzieś wspomina o tym, że najbardziej chronioną rzeczą na polach bitew był juczny koń, który dźwigał to, co zdobyczne). Faktem jest, że on, jak i Rosjanie, wywalczyli sobie...gorzej z tymi, którzy na tyłach, niczym Matka Courage, się podłączają i korzystają z nieobecności lub słabości pokonanych.
Grzebałkowska przytacza dane: "W 1947 roku Rosjanie obliczą, że na oddanych Polsce ziemiach do 2 sierpnia 1945 roku zdemontowano urządzenia i materiały warte 235,5 mln dolarów. Wartość urządzeń i materiałów wywiezionych z Niemiec okupowanych przez wojska sowieckie oszacują na 79,1 mln dolarów". Proporcja jest jednoznaczna A to tylko dane dotyczące tego, co zgodnie z "prawem" zostało ukradzione ("wiecznie pijani żołnierze radzieccy szabrują też na własną rękę" - to już widzieliśmy w "Róży"). Rosjanie muszą być rzeczywiście pozbawionym głowy do interesu narodem (potężne uogólnienie, wiem): tyle nakradli, tak długo wykorzystywali niewolniczą pracę zesłańców, prawosławny Bóg pobłogosławił im w bogactwach naturalnych...toż oni powinni być tak bogaci (wszyscy a nie tylko oligarchowie), że Krym mogliby kupić a oni popełniają takie błędy jak sprzedaż Alaski.
I do tego brudasami są. Taka zniewaga wystarczy pewnie, by Grzebałkowska szlaban miała na wieczność na wjazd na ziemie świętej Rusi.
A i w Polsce w niektórych środowiskach łatwo nie będzie miała, bo nie jesteśmy w jej książce nieskazitelni...oj, nie... I choć podobno, bo nie czytałem, w porównaniu z książką "Wielka trwoga" Zaremby, książką, którą Grzebałkowska oczywiście przestudiowała, polskiego antysemityzmu nie ma u niej zbyt wiele, to wynotowałem sobie znaczący dla mnie bardzo fragmencik: "Musicie stąd iść - mówi im mężczyzna, u którego się ukrywali. - Jesteście wolni, będziecie się tu kręcili i nagle ludzie dowiedzą się, że trzymam Żydów. Ja nie mogę sobie na to pozwolić". Te słowa padły już po tak zwanym wyzwoleniu. Wypowiadający je nie odetchnął z ulgą i dumą nawet, bo Niemców już nie ma. On boi się sąsiadów. Wymowne bardzo...
Swego czasu czytałem książeczkę Stiga Dagermana "Niemiecka jesień". Też reportaż z 1945, tyle że pisany bez dystansu czasowego. Losy przeciętnych, zwyczajnych ludzi żyjących w ruinach, które pozostały po Rzeszy. Losy Niemców. I u Grzebałkowskiej ich pożałowania godne położenie jest przedmiotem opisu. Ludzka zdolność do empatii każe nam im współczuć, co najmniej...ale... prędzej czy później pojawia się myślątko, że to przecież nie my tę wojnę wywołaliśmy (nie mówiąc już o tym, komu kilka lat później wiodło się lepiej). I niezależnie od świadomości, że to politycy i ideolodzy pociągają za sznurki, to pozostaje pytanie o odpowiedzialność nawet tych kompletnie niezaangażowanych. Może warto o tym pamiętać, że niezależnie od tego, czy polityka nas interesuje czy nie, konsekwencje decyzji podejmowanych przez tych u góry i tak najbardziej poniosą ci na dole, niezależnie od tego jak po cichu byli na nie. Chyba nie wolno po cichu, bo później i tak znajdziemy się pośród tych co przez zamarznięty Zalew Wiślany się przedostają czy w odmętach lodowatego Bałtyku giną po storpedowaniu Gustlofa wraz z tymi, którzy radośnie świętowali zwycięstwa swoich chłopców na froncie i ochoczo kupowali polskich niewolników do pracy. A ostatnio też sobie przypomniałem „Blaszany bębenek" i obserwowałem, jak przeciętny zupełnie i zwyczajny gdańsko-niemiecki mieszczuch nasiąka na wiecach ideologią dającą mu poczucie wartości. Czy mam mu współczuć, gdy tej swojej bezmyślności ponosi później konsekwencje...
Zło jest banalne, jak powiedziała klasyczka (!), jego konsekwencje w postaci cierpienia już zdecydowanie nie.

Do polskiej tradycji, szczególnie dziewiętnastowiecznej (ale początki jej sięgają Galla Anonima), należy personifikowanie Polski, głównie w roli bolejącej mateczki (skojarzenia jak najbardziej wskazane). Uruchamiam więc teraz wyobraźnię, by właśnie w ten sposób, syntetyczny do bólu, zobaczyć Polskę w 1945 roku. I w głowie pojawia mi się postać rodem z horroru jakiegoś. Kobieta w nieokreślonym wieku z szaleństwem w oczach, niczym Karusia z "Romantyczności" błędnym wzrokiem poszukująca wokół nieżyjącego kochanka. Pogarbiona na wszystkie strony (jeśli to możliwe jest), z amputowanymi członkami, w które wdała się gangrena. A jednocześnie z poprzyszywanymi ruskimi polowymi nićmi częściami ciała znalezionymi gdzieś na pobojowisku, których 'właściciele' nadal snują się po zgliszczach. Śmierć z "Rozmowy Mistrza Polikarpa" ("chuda, blada, żółte lice łszczy się jako miednica; upadł ci jej koniec nosa, z oczu płynie krwawa rosa... nie było warg u jej gęby, poziewając skrżyta zęby, miece oczy zawracając") to przy niej miss mokrego podkoszulka; smród może tylko ten sam, ten odór płynący z jamy zwanej gębową. "Wspomnieniem dawnych bogactw żyjący ubogi"  - wizja Lechonia 
(a on to po I wojnie napisał i też o naszej diasporze i rozczłonkowaniu traktował) też pełna uroku jest w porównaniu z tą postacią atrakcyjnej całkiem niedawno kochanki, która z prędkością mocarstwowych umów przemieniła się w pogardzaną i niechcianą koślawą dziwkę, której imienia wstyd wymieniać na światowych salonach.
A ja, z korzeniami też w różne strony poskręcanymi,  w rozmaite gleby wrośniętymi, jakoś tam dumny jestem, że z tej żywcem zamurowanej w wieży Aldony wyrosła obecna jej postać.

Magdalena Grzebałkowska, 1945. Wojna i pokój

czwartek, 7 maja 2015

Podejrzane narracje o świecie


W "Podejrzanych" mamy do czynienia z innego rodzaju narracją wsobną. To niemal taki rodzaj filmu, w którym obserwujemy artystę podczas procesu twórczego. Tyle że w wypadku tego typu opowieści widz niemal od początku świadomy jest tego, że na jego oczach powstaje dzieło (niezależnie od tego, jak zakłócana jest relacja pomiędzy światem, w którym historia powstaje i samej historii) . W "Podejrzanych" tej świadomości nie mamy: Kint (Spacey) snuje swą opowieść, niczym  Rust Cohle z "Detektywa", w sytuacji przesłuchania (tyle że w filmie Fukunagi możemy obserwować, jak opowieść Rusta rozmija się z tak zwana obiektywną rzeczywistością i w związku z tym nasze przekonanie co do tego, "jak było naprawdę", nie jest zachwiane, a co za tym idzie - także nasza wiara w możliwość jej obiektywnego opisu jest w zasadzie nienaruszona) i od początku oczywiście mamy świadomość, że jest to okoliczność mająca wpływ na kształt zeznania, zresztą widzimy nawet, jak pojawiające się nowe informacje, o których dowiadują się detektywi, wpływają na kształt opowieści. Myślimy sobie: chce jak najwięcej ukryć, nie chce donosić na kolegów, szczególnie na Keatona, który wydaje się być jego przyjacielem... taki szlachetny i lojalny (współczujemy mu, bo ułomny - prosty chwyt, ale jaki wciąż skuteczny) złoczyńca (pewnie przesadzam z tym, że się orientujemy niemal od początku; tacy mądrzy to my jesteśmy dopiero podczas drugiego co najmniej oglądania filmu... i tu rodzi się pytanie, czy więcej niż dwa góra trzy razy można go oglądać, czy oprócz narracyjnego chwytu jest tam coś jeszcze; to jest istotny problem związany z tego rodzaju filmami: czemu służą odkrywcze posunięcia scenarzysty - czy powiedzeniu czegoś nowego o świecie, czegoś, o czym tradycyjnym środkami nie da się, czy też o zadziwienie i popis [choć przyznać trzeba, że czasami to współgra: poeta barokowy dążący do formalnego zadziwienia czytelnika tworzył paradoksy i metafory nie do pomyślenia pisząc o zmysłowym zauroczeniu, które można racjonalnie potraktować, ale wtedy nic z jego wkurwiającej niesamowitości emocjonalnej się nie uchwyci]). Dopiero na końcu (spoiler) obnażony został fikcyjny kształt zeznania Kinta, który dysponował genialna umiejętnością budowania narracji z porozrzucanych śladów niemających ze sobą nic (czy nic?) wspólnego. W zasadzie.
To jest to takie zadanie na zajęcia dramowe (to przecież ten sam typ ćwiczenia, o którym pisałem przy okazji Mankella, którego wyobraźnia uruchomiona została po dotarciu do skromnych notek na temat szwedzkiej właścicielki domu publicznego na Mozambiku; to jest właśnie istota twórczego działania naszego umysłu): kazać uczestnikom stworzyć spójną historię, w której połączylibyśmy w całość szereg przedmiotów znajdujących się w sali (nie mogę doczekać się "Kosmosu" Żuławskiego); a to przecież iście Gombrowiczowski temat: nadawanie sensu światu na zasadzie zlepiania w logiczną (z naszego ludzkiego skłonnego porządkować świat punktu widzenia) całość chaotycznego w istocie rzeczy splotu dziań i Bytów. To oczywiście jest także nadrzędny temat "Powiększenia" (o którym znowu nie napiszę) - niemożność dojścia do prawdy o rzeczywistości.
W "Podejrzanych" tematem jest nie tyle nasze zagubienie wobec Istoty Rzeczy, co ludzka potrzeba  a jednocześnie zdolność do kreowania wyobrażeń o świecie (Prawdzie) wynikających z potrzeby chwili.
Czy Keyser  Soze istnieje?
Przecież to nieistotne jest; ważniejsza jest świadomość, iż nasz umysł w odpowiednich okolicznościach jest w stanie uznać jego istnienie za prawdę. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy zespół naszych podejrzeń zakłada jakąś formę istnienia prawdy emocjonalnie nam bliskiej (co zresztą cynicznie i bezwzględnie wykorzystywane jest przez polityków wszystkich maści) i wręcz wypatrujemy w rzeczywistości nas otaczającej sygnałów ją uzasadniających; sprawa jest prosta, bo przyjmujemy za logiczny fakt, że jak puzzle pasują, to nie zastanawiamy się wiele, czy aby zbytnio nie poprzycinaliśmy ich brzegów i tak pasujących form może być bez liku, tyle że mogą one nam być mniej miłe pod względem emocjonalnym albo też mogą być źródłem kolejnych niewiadomych i pytań, a my przecież dążymy do obrazu świata jak najprostszego, bo taki stać się może źródłem naszego epistemologicznego bezpieczeństwa.
Bardziej niepokojąca jest sytuacja, w której na tyle ulegamy manipulacji naszej wewnętrznej potrzeby sensu, że jesteśmy w stanie zweryfikować dotychczasową wizję świata (w całości bądź w szczegółach) lub wręcz ją zburzyć i przyjąć za swoją wizję, która jest równie przypadkowa i nieprawdopodobna, jak dotychczasowa.
Czy to znaczy, że świat jest chaosem i każdy porządek jest funkcją naszej potrzeby sensu?
Że Bóg jest chaosem?
Pytanie bez odpowiedzi oczywiście.
Warto pamiętać, jak łatwo jest konstruować fikcyjne narracje dotyczące Prawdy o świecie zgodnie z horyzontem oczekiwań odbiorcy; kimkolwiek by on nie był: przesłuchującym policjantem, belfrem, uczniem, widzem w kinie, wyborcą (wierzącym bądź nie w „kłamstwo smoleńskie” [w świetle tego, co tu napisałem każda wersja przyczyn tej tragedii jest równie prawdopodobna (choć moje puzzle są tak przycięte, że słowiańską [a może tylko polską] bylejakość [Soplicowskie: „jakoś to będzie” – idąc tropem Dariusza Kosińskiego i jego świetnej książki „Teatra polskie, rok katastrofy”] za przyczynę tej tragedii najbardziej skłonny jestem za prawdę uznać]).
Może niełatwo jest je konstruować, wymaga to jednak wyobraźni, inteligencji, bystrości  i być może jeszcze kilku innych rzeczy. Jesteśmy zanurzeni w zawiesinie (i tak do tej zbanalizowanej już Matrixowej metafory świata doszedłem) szeregu, często sprzecznych, narracji na temat świata tego i z różnych powodów splot ich strzępów składa się na nasz tak zwany światopogląd, który w gruncie rzeczy stanowi tylko nieokreślone, podlegające zmiennym nastrojom, wewnętrzne przekonanie na temat tego, jak jest. Są tacy, którzy cynicznie potrafią to wykorzystywać.

Pytanie, jaka jest wersja zdarzeń, w którą wierzy Roger „Verbal” Kint? To jest pytanie o istotę bytu; pytanie, na które oczywiście, nie będziemy znali itd.....


„Podejrzani”  reż. Bryan Singer