środa, 13 maja 2015

Przypisy Grzebałkowskiej

 
Gdy zacząłem czytać książkę Grzebałkowskiej „1945. Wojna i pokój”, pomyślałem, że to świetne przypisy do "Róży" czy dawnej bardzo " Prawa i pięści".
Filmy te, których świat przedstawiony fikcją przecież jest, mogą być dzięki Grzebałkowskiej zanurzone w sieci ludzkich wspomnień, do których zapewne też sięgał Smarzowski projektując swój film. Opowieści o Niemcach uciekających przez Zalew Wiślany przed zwycięzcami II wojny (i to nie myśmy nimi byli, że zaznaczę swoje zdanie w toczącym się ostatnio sporze, a już na pewno nie ja - z gdańskimi korzeniami sięgającymi Wolnego Miasta), opowieści o Polakach wprowadzających się do poniemieckich domostw (przypisy do Chwina oczywiście), opowieści o Rosjanach odbierających w naturze swój żołd od pokonanych kobiet, opowieści o szabrownikach buszujących wśród rozkładających się trupów bohaterów z powstania. Historie przechowywane w pamięci odchodzących już z tego świata świadków; świadków pielęgnujących w swej pamięci dokładnie sprzeczne wspomnienia, jak tych z Sanoka (oj , na burzę się zanosi przy okazji najnowszego filmu Smarzowskiego o Wołyniu, już doczekać się nie mogę… i filmu i burzy, bo jest ona moim zdaniem w końcu potrzebna po latach politycznej poprawności, która czasami niesmakiem zalatuje, gdy słyszy się o stosunku Ukraińców do sprawy polskiej).
Czasami mam wrażenie, że dla ludzi, których uczę, stan wojenny przysypany jest kurzem wieków tak grubym jak odległość czasowa do powstania listopadowego; niebawem będziemy żyli w świecie, w którym rzeczywiście nie będzie już świadków II wojny i już nie reporterzy ale tylko historycy i tylko i wyłącznie narracja subiektywna (uchodząca za obiektywną, w przeciwieństwie do tych subiektywnych narracji bohaterów książki Grzebałkowskiej i mojej mamy…ale swojemu stosunkowi do subiektywnych narracji historycznych już nieraz dawałem wyraz), dla której pożywką będą suche dokumenty. Więc dobrze, że są tacy, którzy poszukują żywych...
Mamy też w książce przypis do ustanowienia Narodowego Święta Zwycięstwa. Od dawna wiedziałem, że różne daty, 8 i 9 maja, związane są z późną godziną podpisania aktu kapitulacji i w Moskwie zrobił się już dzień następny (nie mówiąc o 7 maja w Reims). Nie znałem zaś przyczyn tak długich rokowań. Grzebałkowska twierdzi, że francuski generał Jean De Lattre de Tassigny dostał rozkaz, zgodnie z którym ma prawo zrobić wszystko, by pod traktatem widniał podpis Francji. Dostawał więc on spazmów, zademonstrował gesty niemal Rejtanowskie... co trwało i trwało tak długo, że w Moskwie aż się data zmieniła... ale, gdy zagroził, że się zabije - honor Francji został uratowany (jego raczej nie) i znaleźli się wśród zwycięzców. Na czym to polega, że my musimy ciągle udowadniać, iż wielbłądem nie jesteśmy, a politycy innych krajów potrafią skutecznie własne żenujące postawy przekuć w zwycięstwo. Pod aktem kapitulacji widnieją podpisy przedstawicieli państw, które się układały z Niemcami (Rosja), które kolaborowały na maxa (Francja), a my nawet w 1946 nie zostaliśmy zaproszeni przez moich ulubionych angoli na paradę zwycięstwa w Londynie. Stalina się bali. Już dawno doszedłem do wniosku sfrustrowanego Polaka, że po 39 roku upamiętnionych zostało w podręcznikach do historii zbyt wielu... że nasz panteon to niemal bezludna wyspa, że mężów stanów to na lekarstwo. Można powiedzieć, że to z demonem historii porażkę ponieśliśmy, ale to wytrych jest.
Taka to była dłuższa dygresja.
A Grzebałkowskiej po tej książce to do Rosji pewnie nie wpuszczą.
Szaber zawsze idzie w parze z wojną. Kmicic w Częstochowie rzucając na stół kosztowności, które ma zamiar dać Świętej Panience, dumnie podkreśla: " zdobyczne" i wtedy to się szabrem nie nazywało (to Pasek gdzieś wspomina o tym, że najbardziej chronioną rzeczą na polach bitew był juczny koń, który dźwigał to, co zdobyczne). Faktem jest, że on, jak i Rosjanie, wywalczyli sobie...gorzej z tymi, którzy na tyłach, niczym Matka Courage, się podłączają i korzystają z nieobecności lub słabości pokonanych.
Grzebałkowska przytacza dane: "W 1947 roku Rosjanie obliczą, że na oddanych Polsce ziemiach do 2 sierpnia 1945 roku zdemontowano urządzenia i materiały warte 235,5 mln dolarów. Wartość urządzeń i materiałów wywiezionych z Niemiec okupowanych przez wojska sowieckie oszacują na 79,1 mln dolarów". Proporcja jest jednoznaczna A to tylko dane dotyczące tego, co zgodnie z "prawem" zostało ukradzione ("wiecznie pijani żołnierze radzieccy szabrują też na własną rękę" - to już widzieliśmy w "Róży"). Rosjanie muszą być rzeczywiście pozbawionym głowy do interesu narodem (potężne uogólnienie, wiem): tyle nakradli, tak długo wykorzystywali niewolniczą pracę zesłańców, prawosławny Bóg pobłogosławił im w bogactwach naturalnych...toż oni powinni być tak bogaci (wszyscy a nie tylko oligarchowie), że Krym mogliby kupić a oni popełniają takie błędy jak sprzedaż Alaski.
I do tego brudasami są. Taka zniewaga wystarczy pewnie, by Grzebałkowska szlaban miała na wieczność na wjazd na ziemie świętej Rusi.
A i w Polsce w niektórych środowiskach łatwo nie będzie miała, bo nie jesteśmy w jej książce nieskazitelni...oj, nie... I choć podobno, bo nie czytałem, w porównaniu z książką "Wielka trwoga" Zaremby, książką, którą Grzebałkowska oczywiście przestudiowała, polskiego antysemityzmu nie ma u niej zbyt wiele, to wynotowałem sobie znaczący dla mnie bardzo fragmencik: "Musicie stąd iść - mówi im mężczyzna, u którego się ukrywali. - Jesteście wolni, będziecie się tu kręcili i nagle ludzie dowiedzą się, że trzymam Żydów. Ja nie mogę sobie na to pozwolić". Te słowa padły już po tak zwanym wyzwoleniu. Wypowiadający je nie odetchnął z ulgą i dumą nawet, bo Niemców już nie ma. On boi się sąsiadów. Wymowne bardzo...
Swego czasu czytałem książeczkę Stiga Dagermana "Niemiecka jesień". Też reportaż z 1945, tyle że pisany bez dystansu czasowego. Losy przeciętnych, zwyczajnych ludzi żyjących w ruinach, które pozostały po Rzeszy. Losy Niemców. I u Grzebałkowskiej ich pożałowania godne położenie jest przedmiotem opisu. Ludzka zdolność do empatii każe nam im współczuć, co najmniej...ale... prędzej czy później pojawia się myślątko, że to przecież nie my tę wojnę wywołaliśmy (nie mówiąc już o tym, komu kilka lat później wiodło się lepiej). I niezależnie od świadomości, że to politycy i ideolodzy pociągają za sznurki, to pozostaje pytanie o odpowiedzialność nawet tych kompletnie niezaangażowanych. Może warto o tym pamiętać, że niezależnie od tego, czy polityka nas interesuje czy nie, konsekwencje decyzji podejmowanych przez tych u góry i tak najbardziej poniosą ci na dole, niezależnie od tego jak po cichu byli na nie. Chyba nie wolno po cichu, bo później i tak znajdziemy się pośród tych co przez zamarznięty Zalew Wiślany się przedostają czy w odmętach lodowatego Bałtyku giną po storpedowaniu Gustlofa wraz z tymi, którzy radośnie świętowali zwycięstwa swoich chłopców na froncie i ochoczo kupowali polskich niewolników do pracy. A ostatnio też sobie przypomniałem „Blaszany bębenek" i obserwowałem, jak przeciętny zupełnie i zwyczajny gdańsko-niemiecki mieszczuch nasiąka na wiecach ideologią dającą mu poczucie wartości. Czy mam mu współczuć, gdy tej swojej bezmyślności ponosi później konsekwencje...
Zło jest banalne, jak powiedziała klasyczka (!), jego konsekwencje w postaci cierpienia już zdecydowanie nie.

Do polskiej tradycji, szczególnie dziewiętnastowiecznej (ale początki jej sięgają Galla Anonima), należy personifikowanie Polski, głównie w roli bolejącej mateczki (skojarzenia jak najbardziej wskazane). Uruchamiam więc teraz wyobraźnię, by właśnie w ten sposób, syntetyczny do bólu, zobaczyć Polskę w 1945 roku. I w głowie pojawia mi się postać rodem z horroru jakiegoś. Kobieta w nieokreślonym wieku z szaleństwem w oczach, niczym Karusia z "Romantyczności" błędnym wzrokiem poszukująca wokół nieżyjącego kochanka. Pogarbiona na wszystkie strony (jeśli to możliwe jest), z amputowanymi członkami, w które wdała się gangrena. A jednocześnie z poprzyszywanymi ruskimi polowymi nićmi częściami ciała znalezionymi gdzieś na pobojowisku, których 'właściciele' nadal snują się po zgliszczach. Śmierć z "Rozmowy Mistrza Polikarpa" ("chuda, blada, żółte lice łszczy się jako miednica; upadł ci jej koniec nosa, z oczu płynie krwawa rosa... nie było warg u jej gęby, poziewając skrżyta zęby, miece oczy zawracając") to przy niej miss mokrego podkoszulka; smród może tylko ten sam, ten odór płynący z jamy zwanej gębową. "Wspomnieniem dawnych bogactw żyjący ubogi"  - wizja Lechonia 
(a on to po I wojnie napisał i też o naszej diasporze i rozczłonkowaniu traktował) też pełna uroku jest w porównaniu z tą postacią atrakcyjnej całkiem niedawno kochanki, która z prędkością mocarstwowych umów przemieniła się w pogardzaną i niechcianą koślawą dziwkę, której imienia wstyd wymieniać na światowych salonach.
A ja, z korzeniami też w różne strony poskręcanymi,  w rozmaite gleby wrośniętymi, jakoś tam dumny jestem, że z tej żywcem zamurowanej w wieży Aldony wyrosła obecna jej postać.

Magdalena Grzebałkowska, 1945. Wojna i pokój

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz