środa, 20 maja 2015

Lewacka wiosna i meta-kapitalizm


Takie małe preludium do sezonu festiwalowego, który tuż tuż… wiosna filmów
ja na niektóre tylko, ale kilka słów skrobnę
na początek o trzech („Feniks” Petzolda, najlepszy moim zdaniem, zostawię sobie na osobny wpis…który być może)
Brazylia, Liban, Węgry

W filmie „Prawie jak matka” w reż. A. Muylaerta mamy zgrabnie i naturalnie połączone ze sobą co najmniej dwa wątki (problemy). Przede wszystkim matki opuszczające swe dzieci. Polski tytuł trafnie odzwierciedla tę sytuację. Kim jest matka? Na pewno w filmie zakwestionowano argument biologiczny czy też ekonomiczny. Tak jak w japońskim filmie "Jak ojciec i syn"(polscy tłumacze tytułu filmu brazylijskiego pewnie chcieli do tego filmu nawiązać...) Hirokazu Kory, pojawia się problem więzi rodzinnych - tyle że w filmie brazylijskim o poziomie więzi emocjonalnych nie decyduje status ekonomiczny. Jessica nie jest w lepszej sytuacji niż syn Barbary i Carlosa wychowywany paradoksalnie przez jej matkę - Val. Pytanie, czy syn Jessiki, wychowywany przez babcię, to przełamanie tego schematu czy też, jak twierdzą niektórzy, jego kontynuacja. Babcia w naszej tradycji, i nie tylko naszej, stanowi naturalne wsparcie dla pracujących rodziców i nawet jeżeli prowadzi to do tego, że więzi emocjonalne łączące ją z wnukiem okażą się silniejsze niż te, między dziećmi i rodzicami, to nie upatrywałbym w tym jakiegoś wielkiego zła. Problemem nie jest przecież ciepło, którego dla syna Barbary źródłem jest Val, lecz chłód i dystans (tak mi bliski) charakterystyczny dla jego rodziców.
Specyficzne, jak łatwo bycie rodzicem sprowadzić do faktu spłodzenia i ewentualnego późniejszego zabezpieczenia ekonomicznego. Bluźnierczo stwierdzę, że nie dziwiłbym się bardzo takiemu podejściu, gdyby nie późniejsze oczekiwania niektórych dotyczące sfery uczuciowej. Gdy tak sobie spojrzymy na ten problem z perspektywy stuleci, to okaże się, że to rodzicielskie ciepło towarzyszące wychowaniu nie jest rzeczą tak bardzo oczywistą. A nadmiar miłości może się i szkodliwy okazać, jak miało to miejsce w "Porozmawiajmy o Kevinie".
Moja uwaga podczas oglądania była jednak skupiona na drugim, lewackim, wątku: mentalności służącej...
Jak mocno wrasta w naszą mentalność poczucie podrzędności... dopóki nie pojawiła się Jessica, sposób funkcjonowania Val w domu Barbary i  Carlosa wydawał się niesamowicie harmonijny. Val znała swoje miejsce, miała poczucie, że jest ono jej niemal przypisane, że jest dobrodziejstwem. Jak w greckim filmie Karanikolasa "W domu", tak i tu bohaterka wdeptana jest przez swych pracodawców w przypisane jej (bardzo by pewnie nadal niektórzy chcieli, by przez któregoś Boga) miejsce na ziemi (swoją drogą są to opowieści z bardzo obcego mi świata; długo bardzo żyłem w przekonaniu wychowanka PRLu, że służące to tylko w powieściach historycznych się pojawiają). Dopiero przyjazd Jessiki powoduje, że pozwala ona sobie na wejście do basenu (taki symbol wyzwolenia, samostanowienia, równouprawnienia) i choć nie jest to jeszcze rewolucja, to na pewno uzdrawiające budzenie świadomości. Przy okazji obnażane są sloganowe zapewnienia filistrów: Ten dom jest także twój; przecież jesteś jak rodzina; możesz korzystać z wszystkiego, co do nas należy... mówi się takie rzeczy z pełną świadomością, że Val z nich nie skorzysta, że jakby co, to odmówi, a jak skorzysta - jej córka znaczy - to będzie to początek końca. Może to zbyt jawny wyraz hipokryzji i mógłby świadczyć o braku finezyjności twórców filmu gdyby nie to, że jakoś tak prawdziwym życiem mi zapachniało i mentalnością filistra.
Jak już pisałem, dla mnie zakończenie tego filmu jest optymistyczne: zanosi się na to, że Val przerwie zaklęty krąg matek, które scedowują wychowanie dzieci na niańki.... babcia to nie służąca a i matka będzie w pobliżu (ale przyjmuję, że - szczególnie, jeśli specyficznie się zinterpretuje uśmieszek Val, która właśnie pożegnała się ze swoim udającym się do Australii, by przeboleć niezdane egzaminy, bogatym podopiecznym - można widzieć w tym zakończeniu kontynuację swoistego fatum).

Zupełnie natomiast inaczej od reszty widowni odebrałem libański film "Ghadi" (w polskim tłumaczeniu "Anioł" w reż. Amina Dory). Pozornie lekko opowiedziana historia, od czasu do czasu wywołująca śmiech widowni (a i na moje poczucie dobrego humoru oddziałująca), była jednak opowieścią o społeczności nie budzącej mojej sympatii. Społeczność jak każda, pełna małostkowych grzechów, z których nie śmiałbym jej rozliczać. Ale... Stosunek do Ghadiego, dziecka z upośledzeniem umysłowym ewidentne świadczy o braku tolerancji, zrozumienia i przede wszystkim cierpliwości (chyba jednak w tym wypadku także nie powinienem się zapędzać, bo wcale nie jestem pewny, czy mi by jej starczyło – ale tym bardziej pisać trzeba, by i siebie do porządku przywoływać). Kontekst wskazuje, że mamy do czynienia z ludźmi przyzwyczajonymi do pewnego (nie chcę napisać 'naturalnego', bo wiadomo, co w takim wypadku oznacza 'naturalność' - to co zwykle w takich wypadkach - koleiny, poza którymi jest przerażający człowieka chaos)  rytmu życia, od którego odstępstwa ich drażnią, jak to zwykle bywa. Sprytny ojciec, by uniknąć oddania syna do domu opieki, czego żądają od niego sąsiedzi, wykreował syna na Anioła i to, iż prześladowcy Ghadiego dali się uwieść jego manipulacji, byłoby śmieszne, gdyby nie budziło moich niepokojących skojarzeń. Gromadzący się pod anielskim balkonem nawiedzeni mieszkańcy miasteczka nazbyt mocno przypominali mi comiesięczne modlitwy mych rodaków (to ich chyba przede wszystkim ukochał Konrad vel Gustaw,  bo to oni doświadczyli uświęcającej Utraty) do swego partyjnego zbawiciela. A ośmieszenie racjonalnie demaskującego przekręt Gerarda (niezależnie od jego intencji) uzmysłowiło mi tylko, że w społeczności bardzo spragnionej transcendencji, ryzykowne jest obnażanie prawdy o tych, którzy nami manipulują, wykorzystując to oczekiwanie. Oczywiście nie krytykuję Leby (ojca), którego miłość do syna godna jest najwyższego podziwu; tyle tylko, że tak, jak on w dobrej wierze, inni, dla niekoniecznie szczytnych celów, wykorzystują różne społeczne pragnienia.
Leba przyznał się do oszustwa. Nie przyjęto tego do wiadomości. Uznano(co bardzo ucieszyło widzów w kinie), że dobrodziejskie skutki oddziaływania przewrotnego pomysłu są świadectwem działania siły wyższej być może... być może o to chodzi, że jakikolwiek oszukańczy i perfidny pośrednik między światem tym i tamtym (nawet, jeśli on w niego nie wierzy), jeśli spowoduje pojawienie się czegoś dobrego, godzien jest uznania za kapłana... być może każdy może... reszta, w postaci tej całej metafizycznej otoczki, to tylko chmura... tak samo pewna, jak każda chmura...
Warto może wspomnieć, że Gerard do tych lepiej sytuowanych i bardziej wpływowych należy.
lewicowość ciągle obecna
W węgierskim "Parkingu" Benca Mikluziča znowu staje się ona jednym z tematów zasadniczych. Spór Legionisty z Imrem można by wręcz potraktować jako parabolę obecnych stosunków panujących pomiędzy bardzo bogatymi i, w tym wypadku może niekoniecznie biednymi, ale na pewno biedniejszymi ("Biały Bóg" Mudruczó tekże węgierski i lewicowy i parabola, ale o nim innym razem).
czasami, po obejrzeniu kilku takich filmów mam wrażenie, że rewolucja jest nieuchronna a już na pewno przestaję się dziwić wszelkim ruchom oburzonych (choć rewolucji jestem przeciwny oczywiście)
Posiadanie w centrum dużego miasta swojego parkingu to takie współczesne wyobrażenie Arkadii: wokół zniszczone wysokie mury, przyczepa campingowa, poranna kawa przy blaskach wschodzącego słońca odbijającego się przez kilka minut w odległej szybie, wieczorne brzdąkanie na pozostawionej przez kogoś gitarze basowej, zdjęcia odległych rajskich przestrzeni rzucanych na ekran przeznaczony na gigareklamy... i poranna higiena w fats-foodzie po drugiej stronie ulicy. Tak wygląda współczesne wyobrażenie o wolności. Niby zdegradowane a jednak nadal kuszące i atrakcyjne. Niby zdegradowane i minimalistyczne, a też można je stracić w starciu z bogatym kapitalistą. I to akurat już banał jest, i to przekonywanie Legionisty, że nie da się uciec od zimnej logiki świata współczesnego, także już nie jest niczym nowym. Ale wkurza to, że Imre (ten kapitalista właśnie, oczywiście cyniczny i bezwzględny, bo jaki może być burżuj) z powodów małostkowych i ambicjonalnych uruchamia machinę rodem ze służb specjalnych a nie po to, by w miejscu parkingu supermarket zbudować. Chce udowodnić istnienie zimnej logiki a nie osiągnąć coś kierując się jej metodami. To już jest meta-kapitalizm.
Dochodzimy do wniosku, że świat jest zły, więc czynimy zło, by ci, którzy jeszcze nie są o tym przekonani, także przyjęli nasz punkt widzenia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz