niedziela, 24 maja 2015

Dobry tytuł: "Feniks"


najpierw ta knajpa pośród berlińskich ruin, świeżutko kojarząca się z "Rokiem1945", a jednocześnie symbolizująca to, co tak naprawdę odradza się z popiołów najprędzej (choć wiadomo, że to zwycięzcy tam przede wszystkim...)
ona to tak tylko z boczku znaczeń, jako miejsce spotkania Nelly i Johnniego ważna przede wszystkim

Ale jako niezwykła metafora tytuł odnosi się głównie do zasadniczego zdarzenia przedstawionego w filmie....i to w odniesieniu do niejednego aspektu...

Niemiecki film o kobiecie odzyskującej tożsamość po pobycie w obozie koncentracyjnym. Opowieść o miłości. Też o miłości. Różne pytania się nasuwają i plączą po głowie w trakcie i po…
Jak bardzo nasza tożsamość uzależniona jest od wizerunku, który codziennie z rana oglądamy w lustrze? Nelly miała z tym problem. Po przymusowej operacji plastycznej, bo z obozu koncentracyjnego ze zmasakrowaną twarzą wróciła, trudno jej jest się odnaleźć. Twarz to jednak jest siła. Świadomość własnej twarzy. Narcyz odkrywający swą twarz jawiłyby się tu jako jeden z istotniejszych przełomów kulturowych.
Cała rodzina Nelly została wymordowana. Odziedziczyła spory majątek. Ale uznana jest za zaginioną, być może zamordowaną...i tu ma miejsce jedyna niejasność dla mnie (pewnie mi coś umknęło), jak ona w tym Berlinie funkcjonuje? dlaczego nikt, poza jedną osobą, nie wie o tym, że ocalała? A jest to kluczowe...(drugie oglądanie mnie czeka). Nelly miała męża, który ją zdradził; wydał ją Niemcom; powiedział, gdzie się ukrywa (nie poznajemy w pełni okoliczności tego zdarzenia; nawet Nelly, zaślepiona miłością...czy miłością?... bo przecież pragnienie, by mąż [były, jak się później okazuje, bo w przeddzień jej uwięzienia wziął z nią zaocznie rozwód...zaocznie - ona o tym nie wiedziała... super prawo miała ta III Rzesza] spojrzał na nią oczyma sprzed wojny, ma służyć odzyskaniu Siebie - kolejna fundamentalna sprawa: jak spojrzenie innych ugruntowuje nasze istnienie, staje się źródłem tożsamości, utwierdza w Byciu - esse est percipi), ale po zakończeniu wojny dowiedział się, że odziedziczyła ona spory majątek i jako mąż (teraz chętnie za takiego chce się uważać) chciałby partycypować w spadku. Nie rozpoznał w Nelly swojej żony (skoro ona sama miała z tym problem, to trudno mu się dziwić), podobna mu się wydała i zaproponował jej mistyfikację. I to, co się dzieje od tego momentu, to już cudne jest doprawdy. Szekspirowskie to: kobieta udająca mężczyznę zaczyna udawać kobietę; czy też Viola z "Zakochanego Szekspira"....
Teatr odbudowujący tożsamość, ale nieprzywracający miłości. Nelly wchodzi w rolę samej siebie.
W "Sommersby" mieliśmy do czynienia z problemem, czy mąż, uznany za nieżyjącego, powracający po latach jest rzeczywiście mężem. Tu odwrotnie: nieświadomy tego, co czyni, Johnny każe swej nierozpoznanej przez siebie żonie odgrywać samą siebie. Taka drama (jakaś moja ostatnio chyba obsesja, co rusz coś mi się w tych wpisach z nią kojarzy): odzyskiwanie swego Bytu poprzez teatr grania siebie.
I to przygotowywanie jej do odegrania sceny powrotu, kojarzące mi się ze słynnym Arystotelesowskim twierdzeniem, że lepiej w sztuce przedstawiać coś, co jest prawdopodobne, choć się nie zdarzyło, niż to, co jest nieprawdopodobne, mimo że się zdarzyło. Nelly kilka razy kwestionuje Johnnego pomysł na to, jak ma odegrać scenę powrotu na dworcu, nie zdradzając się oczywiście z tym, że odwołuje się do swoich doświadczeń i wie, jak było naprawdę. Johnny zaś wie, co za prawdę będzie uznane przez tych, którzy w obozie nie byli, wie, jakie są ludzkie wyobrażenia na ten temat... po raz kolejny, jak to często w tym moim pisaniu się zdarza, okazuje się, że nie za bardzo jesteśmy Prawdą zainteresowani; więcej - musimy przyjąć za Schopenhauerem, że nasza prawda o świecie jest już w pewnym sensie gotowa a priori zanim jeszcze zetkniemy się z tą cząstką świata, do której ma się ona odnosić; że za prawdę przyjmujemy nasze wyobrażenia o świecie; wyobrażenia, na które wpływ mają indywidualne i jak najbardziej subiektywne predyspozycje, oczekiwania, doświadczenia i co tam jeszcze...
Całą tę historie można zresztą potraktować jako egzemplifikację tych moich epistemologicznych dylematów: Johnny ma przed oczyma Prawdę, ale jej nie widzi; modeluje ją na kształt swoich o niej wyobrażeń...
Aż do momentu niemal Homeryckiego rozpoznania... aż do ostatniej sceny, która nie wiadomo dlaczego z "Casablancą" mi się skojarzyła. Z tą sceną, w której Ingrid prosi Sama, by zagrał ulubioną jej i Ricka piosenkę, i wchodzi zły Rick, bo zakazał przecież, i rozpoznaje, pojawiła się przed jego oczyma ta, która już grubą warstwą mentalnego popiołu miała być przysypana. Muzyka jako wehikuł rozpoznania. Głos przede wszystkim.
Tak i Johnny dostrzegł Prawdę; niedopowiedziane pozostaje, czy znajomi, uczestniczący w spektaklu powitania, byli wtajemniczeni w mistyfikację; ich zaskoczenie i milczenie na końcu mogłoby świadczyć, że są świadomi teatru, bo dlaczegóż mieliby być zdziwieni, przecież Nelly zaśpiewała tak, jak zawsze... no ale właśnie tego się nie spodziewali... można się wielu rzeczy nauczyć naśladować, ale śpiew jawi się w tym filmie jako niepowtarzalny...
W tym niezwykłym momencie Nelly, w głowach obecnych, a głównie Johnnego, odrodziła się, niczym Feniks...
Niezwykły moment objawienia się Prawdy.


„Feniks”, reż Ch. Petzold

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz