środa, 18 grudnia 2019

Wracając do Antonioniego





Dokładnie 10 lat temu kupiłem sobie boksik Antonioniego. Zresztą, niemal dokładnie 10 lat temu powołałem też do życia Nomadę.

Pierwszy wpis dotyczący Antonioniego zatytułowałem „Zanim napiszę o Powiększeniu”. I do dziś nie napisałem, choć o pozostałych filmach włoskiego reżysera przecież nie raz…

Ten pierwszy wpis dotyczył debiutu fabularnego – Kroniki pewnej miłości – który sobie po tym długim czasie przypomniałem (taka zaleta, chyba jedyna, mej słabej bardzo pamięci – oglądałem jakby pierwszy raz; ja już chyba żadnych nowych filmów nie muszę, bo te stare, które przypomnieć bym chciał, wystarczającą motywacją są, by nie wychodzić przez wiele tygodni z domu). Bo nastała taka pora powrotów troszkę.

Jakoś tak jest, że gdy mamy już możliwość oglądu pełnego dzieła jakiegoś twórcy, to skłonni jesteśmy przypisywać pierwszym utworom cechy, które stają się widoczne często dopiero później, w filmach tak zwanych dojrzałych często. Przywiązani jakoś jesteśmy do monolitycznej i niezmiennej tożsamości człowieka (twórcy) i umyka nam często fakt, że pewne rzeczy dopiero się stają, że może niekoniecznie ta nasza tożsamość to taki gotowy twór, któremu czas potrzebny jedynie po to, by się w pełni objawić (taka opowieść jest o łódce: powiedzmy, że co roku wymieniamy w niej jedną z desek, gdy wymienimy już wszystkie, to czy mamy do czynienia ciągle z tą samą łodzią? a przecież komórki w człowieku nieustannie obumierają i są zastępowane przez nowe..no tak, ale podobno komórki kory mózgowej są z nami przez całe życie... i w ten sposób jak zwykle sam sobie zaprzeczyłem).
A gdy mamy do czynienia z twórcą wybitnym, o którym już dysertacje, syntezy i analizy wszelakie w formuły uogólniające zamykające jego dzieło… to trudno bardzo świeżym okiem spojrzeć na pierwsze dokonania.

Trudno uciec od tychże formuł…
że wyalienowanie
że brak szczęścia, w którego możliwość zaistnienia naiwnie się wierzy
że to wszystko w świecie zaspokojonych pragnień bytowych w pełni
że to kobieta motorem zdarzeń
że ostatnia scena jest Ostatnia (o niej akurat 10 lat temu w mej skromniutkiej notce wspomniałem), choć niektórzy mówią o kompozycji otwartej
i ten kontrast między miejską przestrzenią przypominającą labirynt, w którym skryć się ze swymi uczuciami pragną bohaterowie, a przedmieściami czy wręcz polami poza, gdzie formułowane są  naiwne pragnienia i snute występne plany mające na celu osiągniecie iluzorycznego szczęścia; szczęścia, które fantomem zdaje się być
i niektórzy dodają, że slow; ale ja tak mocno w tym świecie zanurzony, że nie dostrzegam
i jeszcze ta gatunkowa zmyłka, która później widzów Przygody oburzyła; w tym wypadku delikatna, bo planowana zbrodnia (a i obecność prywatnego detektywa przez cały niemal czas trwania filmu każe widzowi czytać oglądaną historię przez znany jej pryzmat, nie spodziewa się on konsekwencji, jakie może mieć jego raport – choć tylko się domyślamy, że to emocje związane z lekturą tegoż doprowadzić mogły do wypadku) przez Przypadek (opatrzność?) nie musiała dojść do skutku, by (szczęśliwie?) wyeliminować bogatego męża z gry
itd.

Ta gatunkowa zmyłka chyba dla mnie dziś nieprzemijający urok wciąż posiada. Choć, jak napisałem, to delikatne jeszcze jest. Ale fajnie się obserwuje to rozszczelnienie zamkniętej formy. Zaczyna się jak w wielu kryminałach tamtych czasów w biurze prywatnego detektywa. I już po chwili pierwsza informacja budząca niepokój: Paola zniknęła z Ferrary, swego rodzinnego miasteczka, zaraz   po śmierci najbliższej przyjaciółki. I tak krok po kroku serwuje autor odbiorcom kolejne informacje, z których mogłoby wynikać, że w przeszłości bohaterki kryje się jakaś mroczna tajemnica, zaś w płaszczyźnie współczesnej każe jej montować wraz z kochankiem zamach na męża… a jednocześnie co i rusz ta sensacyjna akcja jest rozszczelniana pozostawiając wiele wątpliwości co do intencji bohaterów ale i co do faktycznego przebiegu zdarzeń.

I w ten sposób, chcąc umknąć ścieżynom po wielokroć powtarzanych formuł, potwierdziłem tylko ich trafność. Bo chyba rzeczywiście ten zasiew już od tego pierwszego filmu (troszkę chyba wbrew temu, co Nałkowska w Granicy: „Najbardziej logiczny plan życia, najściślej wyprowadzona formuła jego wartości rozpada się nagle, gdy ujawniona zostanie ostatnia niewiadoma”… w wypadku artystów, gdy ich ostanie słowo odbiega od wcześniej ugruntowanej wśród odbiorców formuły, bagatelizuje się je i uznaje za schyłek; ale to tylko tak przecież, wracając do Nałkowskiej, z zewnątrz).

I jeszcze ta jedna. Chyba najpopularniejsza. Dotycząca niemożności związanej z poznaniem człowieka, czy, w wypadku Antonioniego – przede wszystkim kobiety. Można by powiedzieć, że już pierwsza scena tego filmu (pomijam czołówkę), pierwsza scena pierwszego samodzielnego filmu Antonioniego zapowiada to, co u niego aż do końca – próba identyfikacji kobiety. Na stole pojawiają się kolejne zdjęcia Paoli z czasów młodości, następnie prezentacja powszechnie znanych informacji o postaci (świetna naturalna ekspozycja swoją drogą) niczym w Granicy Nałkowskiej i w końcu kluczowe słowa „Wielki pan ma kaprys, by się dowiedzieć, z kim się ożenił”. I tak już przez kolejne filmy to pytanie będzie stawiał Antonioni. Kim jest kobieta, która niby tak blisko, a o której tak niewiele?

Kim jest, jaka jest Paola?
Zagubioną żoną bogatego męża szczerze dostrzegającą możliwość doświadczenia szczęścia z byłym kochankiem?
Cyniczną piękną kobietą (modliszką wręcz) z premedytacją wykorzystującą uczucie Guida, by zostać bogatą bardzo wdówką?
Figurą odzwierciedlającą pustkę współczesnego nasyconego świata, w którym kompulsywne drgawki służą przysłanianiu beznadziejności?
Nie wiemy i nie dowiemy się tego nawet z jednego z ostatnich filmów mistrza, z Identyfikacji kobiety.
I w obliczu tych wielu znaków zapytania Guido podejmuje chyba jedyną słuszną decyzję każąc w ostatniej scenie jechać taksówkarzowi na dworzec.

Może to taka opowieść o tym, jak chętnie chwyta się człowiek nadziei na Coś, gdy to Coś wydaje się być poza zasięgiem, a gdy staje się ono realne, ucieka człowiek. Że to życie nadzieją jest wartością a nie spełnienie. Boi się człowiek, że spełnienie w dwójnasób obnaży pustkę.

To tyle, zanim zacznę pisać o… Powiększeniu.

wtorek, 19 listopada 2019

Złudne światło


„Luce” (r. J. Onah) to jeden z dwu filmów na American Film Festival (z tych, które ja oglądałem) poruszających problem związany z wielkimi oczekiwaniami, jaki rodzice mają wobec dzieci (w „Waves” [r. T. E. Shults] jest to najbardziej oczywista delegacja) i wynikające z tego problemy (czy wręcz tragedie); ale i jeden z dwu filmu z Noami Watts (którą coraz bardziej) a także jeden z trzech, w których pojawia się Kelvin Harrison jr. Jeden z wielu, w których rasistowskie oblicze Ameryki daje o sobie znać. Jeden z nielicznych (być może akurat takich wyborów tu dokonuję, by zbyt nie odczuwać, że do tego bardziej ubogiego sortu należę), w których bohaterami są przedstawiciele zamożnej części klasy średniej i akcja rozgrywa się we wnętrzach, których mógłbym pozazdrościć (choć nie są już rzadkie w świecie mnie otaczającym, ale to dla mnie już na zawsze pozostanie inny świat, zdecydowanie bardziej swojsko czuję się oglądając te filmy, a jest ich tu wiele, których akcja rozgrywa się w ubogich wnętrzach [czasami to nawet eufemizm jest]... ale dajmy spokój tym osobistym frustracjom).
Chciałem pisać o tym pierwszym problemie, o tym wychowaniu do sukcesu; szczególnie tych, dla których alternatywa czyli porażka wydaje się być zdecydowanie groźniejsza w skutkach niż dla Amerykanina (ale i Polaka przecież) o kolorze skóry zdecydowanie jaśniejszej. I o tym sukcesie życiowym, którego gloryfikowanie ma nazbyt często zgubny wpływ na życie człowieka i częstokroć staje skutecznie na drodze do szczęścia, chciałoby się...
ale
„Luce” należy do tych filmów, których nie powinienem oglądać. Utwierdzają mnie one bowiem w przekonaniu, że nic nie jest takie, jak nam się wydaje. Więcej (i w tym filmie to bardzo mocno wybrzmiewa) - nie wiadomo, jakie jest. W miarę, jak poznajemy Luce’a, coraz bardziej jesteśmy przekonani, że nie należy wierzyć w żaden jego grymas, żadną reakcję niby spontaniczną, że nie wiadomo, czy bywa w ogóle autentyczny. I choć w jego wypadku jest to w pełni motywowane, chłopak pochodzi z Erytrei i zanim nauczył się pisać, potrafił już zabijać, to i tak ta niepewność co do prawdy rzutuje na moje codzienne kontakty z ludźmi (nawet tymi najbliższymi, niestety, ale film przecież właśnie między innymi relacji w rodzinie dotyczy), a wolałbym jednak być bardziej ufny (bo to trudne bardzo tak żyć, podejrzewając zawsze coś, z tą skłonnością do interpretowania, szukania drugiego dna, czy wręcz z żenującą podejrzliwością). Luce jest często stawiany swoim kolegom za wzór do naśladowania. I wszyscy chcą w nim ten wzór widzieć (i choć on sam wydawałoby się, że buntuje się przeciwko tej szufladce, to jednocześnie skutecznie ten obraz samego siebie buduje, a że należy do wybitnie inteligentnych, to możemy się obawiać, iż zostanie skutecznym politykiem wodzącym za nos suwerena [czasami jest tak fotografowany, że jako żywo z Barack’em Obamą się kojarzy i nie jest to jedyna niepoprawność polityczna w tym filmie] a i w filmie ten swój wizerunek wykorzystuje do manipulowania innymi). I tu dość typowa (belfrzy, ale nie tylko, powinni z uwagą się tej sytuacji przyjrzeć) sytuacja: gdy w szafce jego kolegi, dużo mniej zdolnego, znaleziono trawę, został on pozbawiony stypendium i co za tym idzie perspektyw na godniejsze życie (też jest czarnoskóry); gdy ta sama nauczycielka znalazła u niego nielegalne petardy w szafce wezwała na poufną rozmowę mamę i gotowa była sprawę zatuszować, bo leży jej na sercu dobra Luce’a. Lecz ten nie był w stanie docenić jej „dobrej woli”, a wręcz miał poczucie głębokiej niesprawiedliwości. I to pewnie z moralnych powodów jest w stanie uciec się do najbardziej niemoralnych poczynań, by przywrócić harmonię, a przynajmniej to, co on przez nią rozumie. Przecież pisze pracę o polityku (nie pamiętam nazwiska), który uważa, że w obliczu ogromu niesprawiedliwości, która ma miejsce w Afryce, można sięgać po najbardziej okrutne i niemoralne środki, by wyrazić swój sprzeciw.
Można ten film uznać za niepoprawny politycznie, gdy potraktuje się go jako pewną figurę odzwierciedlającą problem związany ze zjawiskiem imigracji politycznej, który przecież nie tylko Ameryki dotyczy. Luce pochodzi z Erytrei i jego adopcja, jak mówi jego przybrany ojciec, jest aktem politycznym. Można powiedzieć, że ten film odzwierciedla niejednoznaczną sytuację, z którą mają do czynienia, czy to Amerykanie czy Europejczycy, mają do czynienia, gdy ktoś, o tak traumatycznej przeszłości, a przecież nie wiemy, czego doświadczyli ci, którzy osiedlają się obok nas, zaczyna funkcjonować w naszym świecie. Kim jest? Co w sobie nosi? Ile powinniśmy mu wybaczać? Jak bardzo się narażamy zawierzając mu?
Film pozostawiający wiele bardzo wątpliwości co do jakości świata nas otaczającego. Niestety…

Luce reż. Julius Onah


poniedziałek, 11 listopada 2019

Po raz pierwszy o menstruacji


Bridget ma 34 lata i poczucie zmarnowanego życia. Jest kelnerką, ale udaje jej się dostać pracę wakacyjnej opiekunki do dziecka, mimo że nie posiada kwalifikacji, a za dziećmi nie przepada. Łatwo się domyślić, że obejrzymy film, w którym Bridget będzie borykała się z mniej lub bardziej kłopotliwymi i śmiesznymi sytuacjami wychowawczymi, ale efekt będzie taki, że bohaterka polubi (pokocha?) swą podopieczną. Schemat. Nie spodziewamy się tylko, że gdy wakacje się skończą i Frances pójdzie po raz pierwszy do szkoły, to na pożegnanie deklaruje: „Powiem ci, powiem ci... gdy po raz pierwszy dostanę okres!” (to powtórzenie „po raz pierwszy” jest celowe, by uwypuklić nieprzystawalność wieku bohaterki do treści jej deklaracji). To jest film o kompozycji klamrowej, od nieoczekiwanego okresu Bridget podczas stosunku z nowo poznanym facetem na imprezie sie zaczyna i na wspomnianej deklaracji Frances się kończy (spoiler... ha ha). I niczym w teorii o sokole dotyczącej noweli comiesięczne kobiece krwawienie cyklicznie w filmie się pojawia (no fakt, niekoniecznie zawsze związane jest to z menstruacją). Można by wręcz powiedzieć, że mężczyźni oglądający ten film w symboliczny sposób zostają tą krwią umazani niczym Denis, gdy po raz pierwszy (znowu... powtarzalność nabiera w kontekście tego filmu specjalnego, można powiedzieć bardzo cielesnego, charakteru) przespał się z Bridget. Oczywiście znaczący jest też brak comiesięcznego krwawienia, co bohaterce, jak spontanicznie wyznaje ona (a takie bezceremonialnie szczere wypowiedzi zdarzają jej się często, co jest dość stereotypowym ale miłym i skutecznym sposobem na rozweselenie widowni) Denisowi, zdarza się (tak, tak) po raz pierwszy (z innymi partnerami nie zdarzyło się, co jest zapewne winą jego młodych i dziarskich plemników). I w tym momencie pojawia się w filmie kontrowersyjny temat aborcji potraktowany z rażącą niektórych obecnych na sali mężczyzn (bo to przecież faceci przede wszystkim najgłośniej o tym się wypowiadają) lekkością (a przecież wiele trudnych tematów w tym filmie w taki sam sposób zostało potraktowanych, bo to taki gatunek i nie ma się co obrażać; ci od ochrony życia poczętego jako żywo przypominają bohaterów „Opowieści podręcznej” z ich  nabożnym stosunkiem do tegoż; wielu z nich zresztą zdecydowanie bardziej tym poczętym niż narodzonym życiem się przejmują a politycy wiodą w tym prym szczególnie, gdy to narodzone odbiega mniej lub bardziej od normy). Fajne jest w filmie to przeciwstawienie (delikatne przecież) męskiej i kobiecej rzeczywistości. Gdy np. ona, podczas dokonywanego za pomocą tabletek (po raz pierwszy coś takiego obserwowałem na ekranie) poronienia wyraża swoje pragnienie, by on przynajmniej jakiejś niestrawności dostał, by choć trochę  współ-czucie nabrało realnego sensu. Ale trzeba przyznać, że postawa Denisa w tej sytuacji jest wzorcowa (cóż on więcej może zrobić?) i pewnie jako taka została w filmie przedstawiona: akceptuje wybory podejmowane przez Bridget całkowicie a od przyjętego stereotypu wyraźnie odbiega to jego (nieco ironicznie pobrzmiewające, jakby to satyryczny obraz psychoterapii być może) analizowanie tego, co czuje w obliczu utraty swego potencjalnego potomka. Ona czuje ulgę (aż czy tylko?), nie mówiąc o bardziej fizycznych konsekwencjach w postaci niekontrolowanych krwawień. Mężczyzna rozkminia i swe duchowe rozterki dzieli na czworo, kobieta doświadcza zdecydowanie bardziej realnych dolegliwości (czyżbym właśnie uznał cielesne uciążliwości życia za bardziej realne niż te psychiczne? co też kino robi z człowieka...).
Ale przecież to nie aborcja jest głównym tematem tego filmu, stanowi istotne dopełnienie, bo perspektywa kobieca oraz, ponieważ obcymi dziećmi Bridget się zajmuje (w tym od czasu do czasu nowo narodzonym), oczekiwalibyśmy po niej jakiegoś resentymentu. Żalu po utracie własnego. Odreagowania bardziej typowego. Nic z tego.
 Niemal przez cały czas na ekranie obecna jest Bridget. W tytule pojawia się Frances. Ale przecież to, co powoduje, iź ze światem w pełni kobiecym mamy do czynienia (oprócz cyklicznego krwawienia oczywiście), to możliwość przyjrzenia się funkcjonowaniu lesbijskiej rodziny. Właśnie - rodziny, nie związku, nie romansu, ale rodziny. I choć jest to istotny temat tego filmu, to wiele o tym nie napiszę, bo ona jest normalna (i jeśli chodzi o blaski, i o cienie, i podział ról społecznych wraz z wynikającymi z tego nieporozumieniami, bo jedna pracuje a druga przechodzi depresję poporodową i na tym tle różne niesnaski, normalnie - jak w rodzinie...). I o to właśnie tu chodzi. Można by nawet powiedzieć, źe byłby to banalny film pod tym względem. Ale ten banał czyni ten film wyjątkowym. Oswaja on co bardziej konserwatywnych widzów z obrazem takiej rodziny. Oddemonizowuje ją.

Święta Frances r. Alex Thomson

piątek, 8 listopada 2019

Czy warto być przyzwoitym?

W „Ukrytym  życiu” Malick porusza temat, który, niezależnie od zastosowanego stylu (a pretensjonalność i może nawet przerost formy u tego reżysera nieco mi uwiera, a nawet każe się często zastanawiać, na ile treścią ta bańka wypełniona), na pewno by mnie zainteresował. Bo on jest bardzo aktualny. Zwłaszcza wtedy, gdy wybory polityczne mogą zdecydować o ludzkim losie. A już szczególnie, gdy zwycięska opcja światopoglądowa (czy bardziej - ideologiczna) rości sobie prawo do narzucania pozostałym swej wizji świata. Za cenę wykluczenia czy wręcz śmierci. Czasami mam wrażenie, że skandujący swój zachwyt nad wodzem czy wiodącą opcją tłum nie zdaje sobie sprawy, jak wielkiej trzeba odwagi, by w obliczu tego powszechnego amoku powiedzieć Nie. I to nie wtedy, gdy jest się częścią protestującej manifestacji, choć jest to już sytuacja wymagająca zaangażowania a nierzadko wiążąca się z ryzykiem, lecz samotne powiedzenie - Nie. A gdy ceną jest życie? Film Malicka to opowieść o niemal współczesnym (II wojna, nazizm, ale przecież żyjemy w czasach, w których trzeba przypominać, bo choć daleki jestem od prostych analogii, to jednocześnie nie chcę być ślepy, niczym nasi dziadowie, na zagrożenia, które łatwo analizować post horror factum) Hiobie czy Giordano Bruno (z ogromnymi zastrzeżeniami oczywiście). Dlaczego Hiob (piszę, by samemu sobie uzasadnić to moje skojarzenie)? Bo film czy też postawa bohatera, jak to u Malicka, prześwietlona jest głęboką wiarą. I tak jak w księdze biblijnej los bohatera zbudowany jest na radykalnym przeciwstawieniu szczęścia i bożego błogosławieństwa na początku oraz późniejszych okrutnych doświadczeń. A wiara, której daje wyraz bohater, niepozbawiona jest pytań (czy wątpliwości?). Ale... no tak, nie byłbym sobą, gdyby nie to „ale” w kontekście religijnym... zadaję sobie pytanie, obserwując ze zgrozą, żeby nie było, przypadki takich ludzi jak Franz Jagerstatter (historia prawdziwa, co warto zaznaczyć), komu jest prościej powiedzieć Nie z narażeniem życia: człowiekowi wierzącemu czy też ateiście? Bo przecież ten pierwszy, co zresztą pojawia się w filmie, ma nadzieję na spotkanie z bliskimi po śmierci. Dla ateisty wszystko, co najcenniejsze, jest tu i teraz, więc jego odwaga większa, bo  poświęca wszystko. Co ciekawe, funkcjonariusze kościoła w tym filmie zachowują się właśnie asekuracyjnie tak, jakby byli właśnie przekonani, że to tu na ziemi jest ich jedyne królestwo. Nie wspominam o zaczadzonych ideologią nazistowską mieszkańcach Radegunt, którzy chrześcijanami; oni nie dostrzegają zła, więc tylko o amoku tłumu możemy w ich wypadku mówić (a to Austria jest, o której hitlerowskich fascynacjach i stłumionych mocno bardzo wyrzutach sumienia z tym faktem związanych już troszkę wiemy), ale nie o konformizmie czy hipokryzji (w jakim stopniu możemy ich oceniać my, pozamykani w bańkach informacyjnych?). 
Franz, w przeciwieństwie do Hioba, nie traci rodziny a żona nie robi mu wymówek a pozostawia swobodę decyzji. Tym bardziej w ten sposób uwypuklony jest dramatyzm, ale chyba jednak i idealizacja, decyzji podejmowanej przez bohatera. 
Giordano Bruno z wiersza Miłosza. Gdy świat jest gdzie indziej a samotność nie do pojęcia. To, co bardzo mocno podkreślone jest jeszcze w filmie, to anonimowość bohatera, jego zwyczajność. Ze trzy razy różne osoby, te naznaczone hipokryzją, które uważają, że złożenie przysięgi Hitlerowi to „tylko” słowa (zakończenie „Czarownic z Salem” jako żywo), przekonują go, że nikt nigdy o jego buncie się nie dowie. Więc po co? Po co być przyzwoitym, gdy jest się zwyczajnym szarym bytem, o którym nigdy nikt... zło jest banalne i właśnie takie służy dyktatorom. Dobro zdecydowanie mniej, choć Camus chciałby inaczej, bo w ten  sposób przyznajemy zwycięstwo złu właśnie.
To nazizm i Austria, totalitaryzm a nie demokracja i jeśli się tego nie doświadczyło, to wstrzymać się należy z oceną tych, którzy tak bezkrytycznie uciekają od wolności. Ale następnego dnia (bo to znowu festiwal, American Film) obejrzałem dokument o współczesnej Ameryce, „Chelsea X Y” i problem wrócił i okazało się, że to nawet nie populistyczno-faszystowskie ciągoty nie tylko naszego suwerena mogą stanowić analogię do opowiedzianej przez Malicka historii. Bohater(ka) tego filmu, osoba transseksualna, służyła w Iraku podczas wojny i gdy zobaczyła tam rzeczy, które jasno jej uświadomiły, że to jest zła wojna (takiego określenia używa tez Franz), przekazała WikiLeaks setki dokumentów będących świadectwem amerykańskich zbrodni. Skazana została za zdradę. Wielu jej współplemieńców chętnie skazałoby ją na śmierć.
I znowu nie chodzi mi o prostą analogię.

Ukryte życie reż. Terrence Malick

piątek, 13 września 2019

Przewagi Mizantropa


Już od jakiegoś czasu zastanawiam się, jak dużo we mnie z mizantropa. Mam wrażenie, że często, może i nawet – nazbyt często, pojawiają się we mnie negatywne uczucia w stosunku do gatunku ludzkiego. A może tylko do społeczeństwa masowego? No właśnie, już u początku tych rozważań pojawia się problem z jasnym określeniem, czym właściwie mizantropia jest? Czy przekonanie, które coraz bardzie zadomawia się w mojej głowie, że ludzkość jest tak bezmyślna, iż doprowadzi niewątpliwie (pytanie, czy za mojego życia?) tę ziemię do zagłady, już za przejaw tejże można uznać?
W moim wypadku połączone to jest niewątpliwie (jeżeli czyta to  przez przypadek ktoś, kto mnie zna, to pewnie trudno będzie mu w to uwierzyć, ale moje aktualne wycofanie się z życia powinno go skutecznie przekonać) z fobią społeczną (rozumiem na przykład bardzo pragnienie Alcesta, by gdzieś na pustynię umknąć ze świata, lecz w moim wypadku jest to właśnie związane z przeróżnymi społecznymi lękami, a nie z radykalnie negatywną oceną społeczeństwa, które Molierowski bohater błotem zowie)  i (nie wiem, czy z wrodzoną czy nie) nieśmiałością.

Ale dość tych nazbyt osobistych…
powróćmy
Skoro mizantropia, to Molier przecież. Więc lektura najpierw, a w jej trakcie nad aktualnością dramatu refleksyjka. Czy warto to dziś na scenie (to ciekawe, że na pierwszy rzut oka co najmniej pięć dramatów [czy najsłynniejszych?] Moliera, czyli Świętoszek [oj, bardzo dziś], Do Juan, Skąpiec, Mizantrop i Mieszczanin szlachcicem wydaje się być bardzo współczesnymi, choć chciałoby się mieć dzisiaj na scenie bardziej naturalny język, ale dobry aktor? może…)? I ile w tym tytułowym bohaterze ze mnie? I czy to takie straszne jest rzeczywiście?
Sporo już można z pierwszej sceny, rozmowy Alcesta z Filintem. Klasyczne przeciwstawienie charakterów i poglądów tam ma miejsce. Choć to przyjaciele. A może właśnie dlatego są przyjaciółmi. Wsłuchując się w zaprawione żółcią wywody Alcesta, uświadamiam sobie, że nie jest przecież mi tak obcy (a czy śmieszny? chyba nie). Bo czyż nie przypomina się Śmierć komiwojażera Millera (ostatnio w Wybrzeżu), gdy bohater  przeciwstawia się modzie na powszechnie panującą sztuczną uprzejmość. „Nienawidzę ich manier, znieść nie mogę tonów,/ jakie mają ci istni handlarze ukłonów” – toż te słowa i następnych wiele chciałoby się przeciwstawić postawie Willego Lomana. Nie zmieniłoby to pewnie jego życiowego motta, sprowadzającego się do tego, że dziś trzeba przede wszystkim umieć robić dobre wrażenie, że to jest droga do osiągnięcia sukcesu życiowego (Alcest powiedziałby, że „u dworu”). Nie zamieniłoby to tragedii w komedię, ale może bardziej świadoma ta śmierć jego by była.  Może by tak pożenić te dramaty (i jeszcze kilka, bo chodzą mi takie patchworki po głowie), zdialogować?

Nadal istotny jest, mam nadzieję, dylemat uwypuklony w tej pierwszej scenie, dotyczący tego, w jak dużym stopniu należy być poprawnym nie tylko politycznie, ale towarzysko i nie tylko. Czy szczerość zawsze i bezwzględnie powinna cechować relacje międzyludzkie? Jak daleko można się posunąć, zwracając, na przykład przy sobotnim piwku, komuś uwagę na jego wady? Czy nie denerwuje nas na przykład, że czyjeś zachowanie lub postawa wielu bardzo razi, a nikt mu o tym nie powie? Niekoniecznie trzeba z tego robić przecież zarzut, ale już sama rozmowa na ten temat z delikwentem według niektórych byłaby nie na miejscu i zakłóceniem jakichś zasad dobrego obyczaju.
Ale też jego sceptycyzm co do prawdziwości uczuć w różnym stopniu i w taki sam sposób (trywializując, można by przywołać ilość serduszek, którymi na fejsie i nie tylko obdarzają się użytkownicy, ich wartość zerowa przecie, ale to pewnie oczywiste dla użytkowników) okazywanych każdemu bez miary (”Cóż, że przysięga przyjaźń, szacunek i miłość,/ I nad tobą w pochlebstwach rozpływa się cały,/ Gdy lada błazen równej dozna odeń chwały?”) wybrzmieć może na współczesnej scenie jako nieśmiałe ostrzeżenie przed naiwną wiarą w  szczerość gestów, które swoistym dobrym obyczajem są tylko. A uśmiech kelnerki nie przejawem sympatii a zachętą do dania napiwku.

Być może to idealistyczne, ale czy pragnienie Alcesta, by w sądzie uczciwość wygrywała a nie nastrajanie wszelkimi metodami „łaskawości sędziego” (dziś pewnie byśmy do tego dodali zręczne [szelmowskie] stosowanie różnych kruczków prawnych) jest także godne krytyki? Dla Alcesta takie zachowanie jest poniżej godności. Czyż nie jest to postawa, która ze starożytnym (my, poloniści,  może byśmy i powiedzieli – Herbertowskim) pojęciem cnoty mogłaby być kojarzona (zresztą jest i ona przywołana przez Filinta: „Ta staroświeckiej cnoty surowa powaga/ Od nas, ułomnych ludzi, zbyt wiele wymaga”)?

Głosem rozsądku w Mizantropie (bo zawsze taki być musi, jak Kleant w Świętoszku na przykład) jest Filint. Jego wywody mogą skojarzyć się z powiedzeniem Kanta: „z krzywego kawałka drewna, z którego zrobiony jest człowiek, nie da się zrobić nic prostego”. Nie jest to krytyka rodu ludzkiego, a zachęta do bardziej pobłażliwego postrzegania jego ułomności („Słabą naturę ludzką sądzisz byt surowo” mówi adwersarz Alcesta). A już bardzo współcześnie brzmi uwaga Filinta: „Czyż to nie jest szaleństwo iście bez przykładu,/ Chcieć cały świat przerabiać podług swego ładu?” (oj skojarzeń aż nazbyt doraźnych co niemiara; przecież na tym przeciwstawieniu, ingerowania jak najbardziej totalnego w życie ludzi i zawierzenia ich prawu do wolnego wyboru, zbudowany jest obecny konflikt polityczny w naszym kraju; o kościele to już nazbyt wiele na tym blogu było, ale mam nadzieję, że każdemu i tak się skojarzyło, każdemu z tego gorszego sortu oczywiście).

I w ten sposób ustawiliśmy sobie bardzo dramatycznie tę pierwszą scenę. Wcale nie jednoznacznie przecież. To zbyt proste by było i propagandowe, gdyby bezkrytycznie przeciwko (ale przeciwko któremu? i o to chodzi…). Alcest ma swoje racje. Bo czyż zawsze argument: „Ależ gdy żyjem w świecie, musimy nawzajem/ Przestrzegać pewnych względów wskazanych zwyczajem” wystarczy, by usprawiedliwić ludzki konformizm. A z drugiej strony, czy nie boli nas, gdy ze szczytu schodów narzuca nam się jedyne możliwe zasady etyczne?

Alcest ma jedną słabość, a na imię jej Kobieta. Gdybyż to była Elianta, czyli osoba potrafiąca  docenić jego cnotliwą szczerość i szlachetną, jej zdaniem (ewidentnie zakochana), postawę tak rzadką w świecie. Lecz nie, jest jak u Czechowa niemal, uczucia padają na grunt obcy rozsądkowi. I to bardzo.  Ten, charakteryzujący się radykalnym spojrzeniem na społeczeństwo, Alcest zakochuje się w kobiecie, która ten świat w swej istocie reprezentuje.
Czyli charakteryzuje ją to wszystko, co Alcesta drażni. Co więcej, uczucie bohatera nie jest ślepe (co tym bardziej każe się zastanowić nad źródłem Alcestowskich zachwytów… młodość? a może jakiś rodzaj perwersji stoi za tym uwielbieniem kogoś, w kim to wszystko, co wkurza?). Ma pełną świadomość, jaka jest Celimena („jej wady wielce ranią moją duszę”). Naiwnie wierzy, że potrafi ją zmienić (ten temat uwielbiam – zaangażować się w związek z osobą, którą się pragnie zmienić, doprowadzić do tego, by stała się kimś innym; gdybyż jeszcze miała wejść w rolę kogoś, kto jest poza zasięgiem, ale nie – tu nie ma o tym mowy i w życiu też często jak u Moliera). Zaczyna to już zresztą czynić, co spotyka się z jej wyraźną reakcją: „po to kochasz, aby mówić przykre słowa;/ W łajaniu się objawia ten płomień tak żywy/ I nikt nie znał miłości podobnie gderliwej” – zaiste lepiej taki związek w porę przerwać, bo nie będzie przecież Alcest nigdy z wybranki zadowolony, będzie się czepiał, marudził, pouczał, obrażał i tu nawet terapia rodzinna w przyszłości nie pomoże. A gdy się upije, to dopiero Celimena się nasłucha.
A ona  zwodzi i zdradza. Pouczająca jest scena, w której niemal na gorącym uczynku jest przyłapana. Bohaterka bardzo zręcznie odwołuje się do tak zwanego zdrowego rozsądku: „Chciałabym wiedzieć, co mnie do tego przymusza
By kłamać miłość, gdyby nie czuła jej dusza?
Czemu, gdyby mnie inne nęciły zapały
Nie miałabym otwarcie głosić prawdy całej?
Więc wyznanie mych uczuć, nawet najłaskawsze,
Nie zdoła mi twej wiary pozyskać na zawsze?”.
Tak, te słowa brzmią bardzo przekonująco. Wydaje się, że rzeczywiście zwodzenie, czy wręcz zdrada, jakoś bez sensu są w związku. Bo po co? jeśli wolę innego, to wybieram innego. W jakimś tam stopniu jesteśmy wolni i możemy sobie pozwolić, szczególnie dziś, na uczciwość. Tak podpowiada rozum. I do niego się odwołuje Celimena (podziwu godna przewrotność? czy cynizm?). Niestety życie potrafi być paradoksalne i kpi sobie z tego, że coś nie trzyma się logiki. Co z tego, że jakieś zachowanie wydaje się nieracjonalne, skoro się dzieje. Celimena jest tego świetnym przykładem, że można zwodzić, zdradzać i przekonywać, że to nieprawda, bo przecież nie miałoby to sensu… i Alcest, choć świadomy przewrotności wybranki serca, ulega… to jest dopiero komedia ludzka.

A zalążek tego wszystkiego już w pierwszej scenie (to jest dopiero genialna ekspozycja).
A druga to już ten smakowity wątek, z Orontem, typowo komediowy, gdy ten prosi właśnie Alcesta, bo ten przecież znany ze szczerości, o ocenę swych pożałowania godnych sonetów. Wita go wychwalając pod niebiosa zalety, zarzeka się, że choćby najbardziej okrutna, byle szczera ocena go interesuje. Łatwo się domyślić, że gdy takową otrzymuje, to już do końca dramatu trwa spór na śmierć i życie pomiędzy bohaterami.
Filint oczywiście, by nie drażnić Oronta i nie robić sobie z niego wroga, chwali ułomne wiersze. Tak jakoś mi się wydaje (choć oczywiście trudno by mi było to udowodnić), ale współczesny widz, gdyby go zapytać, ankietę zrobić na przykład, to opowiedziałby się za szczerą oceną. Ale na co dzień, gdy przychodzi do takiej sytuacji, raczej zachowujemy się jak Filint. I zwyczajna niechęć do urażania drażliwych uczuć innych nie byłaby ostatnią motywacją takich zachowań. Przecież wszyscy lubimy jak jest sympatycznie. Ale czy to takie fajne rzeczywiście jest…. No i jeszcze pytanie, ile wśród nas takich Orontów, co to deklarują, że gotowi na najostrzejszą krytykę są, ale gdy się ona rzeczywiście pojawi, zareagują jak on, twierdząc, że wiedzą swoje, że inni jednak podzielają jego zdanie, że krytykujący nie ma odpowiednich kompetencji skoro wszyscy inaczej… I jednocześnie, pod wpływem urażonego ego, swój niezwykle pozytywny osąd na temat krytyka zamienią momentalnie w totalną wrogość. I będą od teraz rozpowszechniać ten negatywny obraz potomka Alcesta wśród wszystkich znajomych.
itd.

Aż do finału, w którym wydaje się, że Molier po stronie Filinta jest w tym sporze racji (to jego historia, jak na komedię przystało, kończy się szczęśliwie; choć historycy literatury twierdzą, że jednak Alcest, że dramat jest ponurą reakcją autora na sytuację, w której się znalazł na dworze królewskim; pewnie mają rację historycy).
Lecz kolejne akty, obraz życia towarzyskiego w nich przedstawiony, każą mi jednak stanąć po stronie Alcesta (choć zadziwia mnie to, że momentalnie gotów jest oddać swe serce Elianie, gdy Celimena okazuje się niegodną, z uczuciami do kobiet wyraźnie sobie nie radzi). Własny pokój i ściśle reglamentowane wyjścia z domu są zdecydowanie lepszym dla mnie wyborem niż uczestniczenie w życiu, które charakteryzują stosunki międzyludzkie naznaczone zawiścią, fałszem i udawaną sympatią (a już reżyserowi w teatrze należałoby postawić pytanie o ich obecność w świecie współczesnym; nie szedłbym jednak już w stronę środowisk korporacyjnych, bo to raczej banalne; no tak, ale co nie jest banalne? polityka? też przecież [ale przecież scena V aktu II, w której Celimena tak złośliwe charakteryzuje nieobecne osoby… oj, zdziwilibyśmy się, gdybyśmy usłyszeli, co na nasz temat mówią, gdy nas nie ma w pobliżu {a ja belfrem byłem drzewiej i nigdy nie miałem złudzeń, że za uczniowskim uprzejmym gestem i sympatycznym uśmiechem nader złośliwe myślątka się kryją}]). Więc pewnie i przyznać muszę, żem mizantrop. I nawet nie smuci mnie to, że bohater został na końcu sam (ponieważ to komedia, to uznać należy, że to najlepsze dla niego wyjście z możliwych, skoro tak kiepskich dokonuje wyborów). Na jego propozycję, by ‘ukochana’ wraz z nim udała się na pustkowie, otrzymuje całkiem zrozumiałą odpowiedź: „Jaż bym w mym wieku miała wyrzekać się świata/ I w samotnej pustyni grzebać młode lata?”. Dobrze, że jest świadoma swych pragnień; ależ by było, gdyby nieopatrznie jednak się zgodziła… to byłby dopiero temat na dramat…komedię?

Molier Mizntrop

wtorek, 10 września 2019

Nie ma zbrodni bez kary?


Podczas tak zwanej publicznej debaty politycznej, w której hejt goni hejt i z której coraz mniej wyłowić można treści potencjalnie użytecznych dla dalszych refleksji mniej lub bardziej ignoranckich, pojawiają się nader często ostrzeżenia czy wręcz groźby pod adresem sprawujących władzę i podejmujących w przekonaniu wielu decyzje sprzeczne z obowiązującym prawem, że prędzej czy później zostaną oni pociągnięci do odpowiedzialności, że poniosą daleko idące konsekwencje swej obecnej niefrasobliwości prawnej. Że arogancja i buta będzie ukarana. Takie przekonanie za tego typu sądami stoi, że nie ma winy bez kary. Niczym w balladzie romantycznej. Która wyrastała z romantycznej wizji ludowego zdrowego światopoglądu. Pomijając już to, w jak dużym stopniu romantycy idealizowali prosty lud i jego naiwne (w tym pozytywnym znaczeniu, czyli tożsame z uczciwością i prostolinijnością)  postrzeganie świata, warto może przypomnieć, że w jednym z najważniejszych polskich utworów, promujących ten w gruncie rzeczy optymistyczny wariant sprawiedliwości, kara czy też odpowiedzialność za ziemskie przewiny spotyka bohaterów dopiero po śmierci (nad głębokością wiary, wiarą w sąd Przedwiecznego, można by się oczywiście zastanowić tych, którzy manifestują aż nadto swą religijność, jednocześnie czyniąc rzeczy, mówiąc delikatnie bardzo, sprzeczne z niejednym przykazaniem; ale to już sobie darujmy, bo przecież tylko ludźmi są i aż politykami, a to przecież sfera, której chyba nawet kościół ostatnio nadał dyspensę od dylematów moralnych). Chyba nie tego (czyli kary czyhającej na cynicznych polityków za progiem życia)  oczekują przecież ci, którzy mają nadzieję, że po zmianie władzy nastąpi jakaś oczyszczająca przemiana polskiego życia zbiorowego, której początkiem miałyby być liczne procesy w tym przed Trybunałem Stanu dla niektórych a może i wcale licznych.
Bardzo głęboko tkwi w człowieku to przekonanie (skąd ono? bo to już Elifaz, Hiobowy „przyjaciel, głosił przecież: „Tych widziałem, którzy orzą bezprawie i krzywdę sieją, a sami zbierali./ Od Boskiego podmuchu zginęli, tchnienie Jego gniewu spaliło ich”), które tak ożywiało ballady romantyczne, że winni będą ukarani. I to  bez udziału sił nadprzyrodzonych.
A przecież już dawno powinniśmy przyjąć do wiadomości, że to nie jest oczywiste. Owszem zdarza się. I tylko na tyle albo aż tyle (jak to ładnie spuentowali pierwszy sezon „Detektywa” jego bohaterowie, spoglądając na rozgwieżdżone niebo) liczyć można.  Mi jednak bliższe jest przypisywane Hiobowi (a niech tam, skoro już raz się do niego odwołałem, to drugi niech będzie mi wybaczony) przez Tadeusza Żychiewicza „pokuszenie najstraszniejsze” : „Jeśli jest nad nim tylko daleka i milcząca obojętność gwiazd, może w pustkę pada wszystko: dobro i zło, prawda i fałsz, sprawiedliwość i nieprawość? Może cały człowiek i wszelkie stworzenie od poczęcia aż do śmierci jest tylko okrutną grą od nicości do nicości razem ze swoją radością albo bólem?”
Czasami wręcz ma się wrażenie, że im większa zbrodnia, tym bardziej można oczekiwać wspaniałomyślnych wyroków (Raskolnikow niestety miał sporo racji prezentując swoją wizję świata charakteryzującego się względnością ocen czynów zbrodniczych).
Co rusz się przecież o tym przekonujemy. Wystarczyłoby uważniejsze przyjrzenie się historii, która jako dobra nauczycielka uczy (i tu idziemy śladami Raskolnikowa znowu), że drobny złodziejaszek to i owszem odsiedzi swoje, ale zbrodniczy wódz niekoniecznie, więcej – ma nawet sporą szansę, by postawiono mu pomnik. Filmów i książek, po lekturze których pozostaje w nas osad spory relatywizmu a przede wszystkim niewiary w sprawiedliwość tego świata jest co niemiara.  Albo to ja mam takiego pecha, że nieustannie trafiam na takie, które taki obraz świata we mnie kształtują. A obserwacja życia jakoś nie jest w stanie tej wizji zmodyfikować (nie żebym czuł się jakoś niesprawiedliwe skrzywdzony przez wielkich [często jednocześnie bardzo maluczkich] tego świata, nie – w mojej głowie dość ponura wizja rzeczywistości jakoś bezboleśnie sąsiaduje z umiejętnością docenienia tego, co przypadkowy „los” [nawet to literackie uosobienie zdaje mi się być sprzeczne z mą wizją świata] mi ofiarował).
Ostatnio był to przejmujący dokument o skrupulatnie przemyślanym mechanizmie prowadzącym do zagłady potomków autora opowieści o Hiobie - „Einsatzgruppen – brygady śmierci” (reż. Michaël Prazan). Przykład jeden z wielu. Ekstremalny, ale tym bardziej istotny. Czteroodcinkowy film jest dokładnym odzwierciedleniem całego mojego powyższego wywodu. I najbardziej w tym wszystkim okrutne jest to, że to banał (o procesie Eichmanna, jednego z tych, których proces przeczy mej tezie [ale ileż trzeba było zabiegów, także sprzecznych z prawem, by do niego doprowadzić], też tam była mowa), że może bez sensu jest to ciągłe przypominanie o zbrodniarzach wojennych, którzy tylko w małej części ponieśli konsekwencje swych czynów.
Nie jest bez sensu.
Ale poucza, że naiwną jest wiara, iż któryś z rządzących nami poniesie konsekwencje swych niecnych czynów (być może wielbicieli ballady romantycznej, prosty lud, usatysfakcjonuje postawienie przed trybunałem kilku majstrów niepotrafiących uszczelnić podatkowej łajby i pewnie dzięki temu nie dostrzegą, jak ci sądzący mało subtelnie demontują cały okręt).
Analogia na wyrost mocno, przyznaję, ale odzwierciedla ona uniwersalny porządek tego świata.
W czwartym odcinku miniserialu Prazana zebrano kilka surowych danych.
Podczas procesu w Norymberdze w 1948 roku osądzono tylko 22 spośród 3000 masowych morderców (nie liczymy wszystkich zaangażowanych w rzeź ludności żydowskiej cywili [paradoksalnie można by zauważyć, że uważali oni, że ich uaktywnione przez propagandę zwierzęce {obrażam zwierzęta, bo one tak nie mają jak ludzie, by mordować dla samego mordowania}instynkty to rodzaj odreagowania na wieki wyzysku i niesprawiedliwości – przywracali oni w swym mniemaniu pewnie dziejową sprawiedliwość], o których sporo w trzech pierwszych odcinkach filmu). Powód był banalny – więcej nie zmieściłoby się na sali (prosty wniosek – im bardziej masowy udział w pogromie, tym mniejsze ryzyko poniesienia konsekwencji). 14 osób skazano na śmierć, 2 na dożywocie, 6 na lżejsze kary. Powieszono jednak tylko 4 dowódców, pozostałym zamieniono karę na dożywocie. A w 1958 już wszyscy (poza tą czwórką powieszonych oczywiście) byli na wolności. Dobrym przykładem na prawa rządzące tym światem jest los Martina Sandbergera, jednego z dowódców Einsatzgruppen, prawnika zresztą i syna dyrektora I. G. Farben, który produkował aspirynę Bayera oraz cyklon B (i mógłbym tu popuścić wodze mych lewackich skojarzeń, bo wiadomo – bogaty itd. ale przecież i ci zdecydowanie mniej sytuowani podobnie…): skazany na karę śmierci, która zamieniona na dożywocie a później na pięć lat więzienia została. Wyszedł na wolność w 1954, zmarł szanowany pewnie i poważany w wieku 98 lat.
Tysiące strzelców, którzy bez skrupułów strzelali  do leżących warstwami w głębokich rowach żydów i Romów, nie poniosło żadnej odpowiedzialności. Wielu niemieckich morderców znalazło po wojnie pracę tam, gdzie zaczynało swą karierę, czyli w policji.
Na Ukrainie stawia się pomniki dywizji SS Galizien.
Litwa odmawia procesów przeciwko ludziom zaangażowanym w ludobójstwo.
A w Polsce? Rośnie niebezpiecznie środowisko zwolenników rozwiązań ostatecznych. Kokietowani przez rządzących i kościół coraz bardziej bezceremonialnie dają wyraz swej prostej wizji świata.
I dlatego daję sobie prawo do czynienia tak, być może rażących subtelną wrażliwość humanistów, drastycznych analogii.

I cóż nam czynić w tak straszliwym boju?
Wydawałoby się, że wystarczy być przyzwoitym. Lecz nie od dziś wiadomo, że
nagrodzą cię za to tym co maja pod ręką
chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku

Przykładem tego może być bohater innego mojego spotkania historyczno-literackiego ostatnich dni (no jakoś kiepsko dobieram sobie te filmy i książki).
W Sonacie Gustava (Rose Tremain) szwajcarska autorka kreując losy ojca tytułowego bohatera, sięga do wstydliwej przeszłości swojego kraju.
Niewiele wiemy o Szwajcarii. Od czasu do czasu pojawiały się w prasie informacje o niemieckich czy też żydowskich kontach, będących świadectwem bardzo konformistycznej postawy tego narodu podczas wojny. Zresztą korzyści, które z tego czerpali (a być może i czerpią do dziś) mieszkańcy tego pięknego kraju stanowią kolejny dowód na to, że Bóg (kimkolwiek on tam jest, jeśli jest) sprzyja tego typu postawom (wkurw Konrada mógłby i tu znaleźć swoją motywację: Ten tylko, kto się wrył w księgi,/ W metal, w liczbę, w trupie ciało,/ Temu się tylko udało).
W roku 1938, po aneksji Austrii, Szwajcaria zamknęła swoje granice przed uchodźcami żydowskimi. Legalnie mogli przebywać w tym kraju tylko ci, którzy znaleźli się tam przed marcem 1938. Ojciec Gustava był policjantem (zastępcą komendanta), do którego obowiązków należało potwierdzenie w paszporcie momentu przybycia uciekiniera do jego kraju. Ponieważ miał świadomość, co czeka tych, którzy zostaną odesłani do ojczyzny rządzonej przez Hitlera, postanowił zachować się przyzwoicie i antydatował ich przybycie do Szwajcarii. Sprawa wyszła na jaw, stracił pracę, szacunek i rodzinę. Gustav rósł w cieniu „skompromitowanego” ojca. Tyle powieść…
Postać Ericha Perle, ojca tytułowego bohatera, wzorowana jest na Paulu Grüningerze, który rzeczywiście w 1938 roku sfałszował około 3600 dokumentów zezwalających na wjazd prześladowanych Żydów do Szwajcarii. W 1939 został osądzony, zwolniony z pracy i pozbawiony świadczeń. Paul Grüninger zmarł zapomniany w 1972. Władze Szwajcarii wysłały do niego list ze wstrzemięźliwymi przeprosinami dopiero w roku 1970. Procesu nie wznowiono, świadczeń nie przywrócono. W świetle prawa wcale nie zachował się przyzwoicie.
Jeżeli historia jest nauczycielką życia, to nikogo nie powinien dziwić cynizm i arogancja władzy. Naiwni, którzy oczekują, że przyzwoitość popłaca. Warto być przyzwoitym, ale nie dlatego, że na tym świecie istnieje jakaś ludowa sprawiedliwość.

I cóż nam czynić w tak straszliwym boju?

niech nie opuszcza cię twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzuca grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys

poniedziałek, 29 lipca 2019

Nowohoryzontowe konfuzje

Jedna z wielu.
Znowu dni wypełnione opowieściami cudzymi. Albo opowieściami o opowiadaniu opowieści. Albo samych sposobów opowiadania poszukiwanie. A też gubienie ducha opowieści. Nowe Horyzonty.
Najmniejszy problem mam z przyswajaniem tych opowieści, w których mamy do czynienia z przekroczeniem tego najbardziej dosłownego horyzontu. Czyli z filmami z odległych krain. Bo najczęściej zbliżają się one do norm kina stylu zerowego i styl opowieści, dobór środków wyrazu nie wykracza jakoś szczególnie poza stare horyzonty, czy też może horyzont moich przyzwyczajeń. I pewnie dlatego łatwiej mi o którymś napisać...
W tym roku Argentyna. 
I o jednym, całkowicie przypadkowo wybranym, bo pragnienie pisania akurat.
„La Quietud” r. Pablo Trapero (Nowe kino argentyńskie)
Rodzinna psychodrama ze wspomnieniem dyktatorskiej przeszłości w tle. I zmysłów sporo. Niby hetero ale jednak nie. I to podstawowy myk tego filmu i zaskakujące rozwiązanie. Ale konsekwentne jak po się okazuje. Faceci to w zasadzie użyci tylko zostali. Mogłoby się wydawać, źe to taka feministyczna reakcja na wcześniejszy opresyjny świat męski. Ale nie - matczyne basta pojawiające się regularnie, gdy jedna z córek nie podziela jej zdania, czyni ją, jeszcze przed ujawnieniem jej ciemnych związków z reżimem, współtwórczynią dyktatorskiej przeszłości.
Gdybyż to tak zawsze mogło wyglądać, że źrodłem siostrzanych konfliktów w gruncie rzeczy jest ich wzajemna fascynacja erotyczna. I nie ma wątpliwości, że szczęśliwe zakończenie, z którym mamy do czynienia w filmie, wykracza, i to znacznie, poza horyzont mentalny władców kraju nad Wisłą. Wszystkich dotychczasowych, nie tylko obecnych. Bo jakże to? jedna z sióstr nosi w łonie dziecko drugiej i obie zostają matkami? (od zakończenia spoileru zacząłem, ale film chyba i tak poza festiwalem nie do zobaczenia)
Historia prosta bardzo i pokręcona jednocześnie.
Z powodu choroby, której konsekwencją, jak się okazuje później, choć to też nie takie proste, śmierć była ojca, przyjeżdża z Paryża do rodzinnej Argentyny jedna z córek. Druga, ta młodsza, co nie bez znaczenia, bo pierwsza oczekiwana bardzo, że wręcz cudem jej narodziny, druga zaś już efektem metodycznego mężowskiego gwałtu można by powiedzieć ciagłego, który jakoś ten opresyjny okres w historii tego kraju przypomina, więc ta druga niekochana przez matkę, choć  zawsze na miejscu. One podobne bardzo, niczym bliźniaczki, co wprawić może mniej uważnego widza, mnie na pewno, w konfuzję podczas niektórych scen. Bo na przykład, gdy z Chin przylatuje mąż młodszej i jego przywitanie kończy się ostrym seksem w samochodzie, to ja, przyzwyczajony do czystych relacji męsko-damskich przekonany jestem, że to namiętna żona tak radośnie wita swego małżonka, dopóki nie pada jej imię... 
I tak, na różne sposoby, spoilerując może o niektórych jeszcze wspomnę, widz co rusz jest wprawiany w konfuzję. Może niektórzy są zaskakiwani, ja nazwałbym to bardziej zdziwieniem. Jak choćby w momencie, gdy matka odłącza aparaturę podtrzymującą życie męża ze słowami na ustach „umieraj skurwysynu”... (i to znowu do minionego dyktatorskiego okresu w historii Argentyny bym odnieść mógł, ale o metaforach dziś nie będzie). Ta sama matka pewnie też nieźle się zdziwiła, gdy po poinformowaniu starszej, tej kochanej przez siebie, córki o tym, że jej mąż z jej własną  siostrą sypiają, usłyszała „nie wtrącaj się”. I to od tej, której stronę zawsze trzymała. Tym bardziej, że takie słowa w tym domu to tylko ona mogła. Więc nie tylko widz się dziwić może, bohaterowie także siebie zaskakują pomysłami, które co i rusz objawia scenarzysta.
Ja to się nawet zdziwiłem, że te wszystkie nieoczywiste momenty wyjaśnione zostały. Choć, gdybyśmy tylko zemstą chcieli wytłumaczyć samobójczy gest matki, składającej zeznania pogrążające właśnie zmarłego męża, nazbyt byśmy chyba uprościli.
A największą tajemnicą, jak zwykle dla mnie, jest miłość - tym razem młodszej córki do matki, gdy po wszystkich upokorzeniach, po koszmarnym wyznaniu dotyczącym okoliczności jej poczęcia, mówi „i tak cię kocham”. Dlatego zdziwieni jesteśmy, gdy w następnej scenie dostarcza władzom dokumenty obciążające matkę i oczyszczające ojca. Troszkę zdziwieni, bo pamiętamy, że ojca ona przede wszystkim podziwiała i kochała.
Nie jest to wprawdzie film, który wytrąciłby mnie z utartych kolein, a więc spowodował przekroczenie dotychczasowych horyzontów, ale wielokrotne zdziwienie po raz kolejny przypomniało mi, że nie wszystko jest takim, jak się wydaje, a przede wszystkim, źe za chwilę może się zdarzyć coś, czego zupełnie się nie spodziewam, co moźe być źródłem kolejnych pobudzającej konfuzji.

piątek, 28 czerwca 2019

Krótko o Jakubie




Bywa, i to często, że wśród postaci wykreowanych w literaturze, filmie, teatrze pojawiają się takie, w wypadku wypowiedzi których skłonni jesteśmy dostrzegać punkt widzenia autorski, tzw. porte-parole. Takie utożsamianie bohatera z autorem jest oczywiście bardzo ryzykowne i powinno być traktowane z dużą ostrożnością. Szczególnie w wypadku Szekspira, o którym tak niewiele.
Szekspir bardzo często korzystał z pomysłów innych autorów. Ponoć każdy jego utwór posiada jakiś pierwowzór. Inne to były czasy i prawami autorskimi nie bardzo się przejmowano. Pierwowzorem Jak wam się podoba był romans Rozalinda. Złota spuścizna Eufuesa: znaleziona po jego śmierci w jego celi w Silexedra. Pozostawiona w spadku synom Filautusa, wychowanym z ojcem w Anglii. Odzyskana na Wyspach Kanaryjskich. Przez T.L., szlachcica (śliczny tytuł, nie mogłem sobie darować przytoczenia go w całości) Th. Lodge’a. Większość postaci występujących w dramacie Stratfordczyka przejętych jest z tego romansu. Swego pierwowzoru nie posiada jednak Jakub, Jakub melancholik, który z dystansu spogląda na rozgrywające się przed jego oczyma wydarzenia. Troszkę go to, myślę, predestynuje do tego, by upatrywać w jego spojrzeniu na tę rzeczywistość autorski punkt widzenia. A nawet jeśli nie, to świetnie nadaje się na kogoś, kto na scenie pełni rolę, jeśli nie chóru, to przynajmniej poważnie traktowanego komentatora. 
Ale nie tylko on. Jest jeszcze błazen. Postać, która w sposób szczególny naznaczona jest kulturowo. Tak jak Kasandry nie traktuje się poważnie, bo szalona, tak błazna się lekceważy, bo nomen omen – niepoważny. A ten, z tej sztuki, nosi znaczące imię Touchstone – kamień probierczy („oszlifowany łupek krzemionkowy, służący do określania przybliżonej zawartości metali szlachetnych w stopach jubilerskich” – SJP, bardzo to symboliczne), co różnie tłumaczone jest: u Słomczyńskiego (z którego korzystam cały czas popuszczając wodze myślątkom swym o tym dramacie) jest to Probierczyk. Bywa też Lakmusem – kimś, kto „jest miernikiem i wskaźnikiem otoczenia, w którym się znajduje” (cytat a także kilka informacji, którymi się tu popisuję, zaczerpnąłem z książki Jacka Bolewskiego Objawienie Szekspira). A więc mógłby i on być porte-parole. Często komentuje on w przewrotny sposób świat go otaczający, sam także, jak już o tym była mowa, przez swój błazeński związek z Audrey obnaża śmieszność strategii miłosnych (ale także to on nazywa rajfurem pasterza, który kojarzy młodą owieczkę ze starym baranem – czyż nie jest to temat uniwersalny, którym miłośnicy zwierząt powinni być żywo zainteresowani). Ale dziś pewnie wybrzmi w szczególny sposób inna z jego wypowiedzi: „Szkoda to wielka, że błaznom nie wolno się mądrzyć, gdy mądrzy się błaźnią”.
Może więc obaj? Boć przecie Jakub jest wyraźnie zafascynowany Probierczykiem i jego poglądami wygłaszanymi w środku lasu. Ardeńskiego. Do tego stopnia, że sam chciałby zostać błaznem. Co w pewnym sensie ma miejsce (gdy Orlando mu radzi by poszukał błazna w stawie, czyli we własnym odbiciu).
Jakub przygląda się światu z melancholijnego dystansu. Różne mogą być jego przyczyny. Niektórzy uważają (oprócz współczesnych komentatorów jest wśród nich i Książę Senior), że po hulaszczym życiu pełnym wyuzdania (opinia Księcia) obecna sytuacja wygnania może być źródłem sporego dyskomfortu. Do tego stopnia, że Książe zarzuca mu: „wszystkie wrzody i skrofuły […] Pragniesz wyrzygać z siebie na świat cały”. Być może tak jest. Ale przecież z nie jedną metamorfozą postaci mamy do czynienia w tej sztuce. I, jak już pisałem, są one mocno niewiarygodne. Szczególnie ta dotycząca Fryderyka. Ale i Olivera przebudzenie w aurze przemiany budzi me wątpliwości. Jakub natomiast jako jedyny z tego całego towarzystwa pozostaje w Lesie Ardeńskim. Nie wraca do tego świata, który znowu, jak na komedię przystało, stanął otworem przed wygnańcami. Wygląda na to, że jego przemiana jest trwalsza niż pozostałych. Nie czyniłbym więc zarzutu z tego, że wcześniej czerpał z życia pełnymi garściami, prowadząc rozpustne życie. Może właśnie dzięki temu poznał je w pełni i żadne pokusy już nie są dla niego kuszące.
„Nie chcę rozrywek płochych tego świata/ Idę w jaskini szukać twego brata” – mówi do Księcia Seniora. Czy chce się czegoś nauczyć od z nagła nawróconego Fryderyka? Może… ale, jeśli się weźmie pod uwagę wcześniejsze jego przemyślenia, sceptycyzm, którym naznaczone jest jego spojrzenia na ludzkie zapasy z życiem, to wyobrazić sobie możemy, jak z dużą dozą wątpliwości przysiada pod jakimś drzewem nieopodal pustelni Fryderyka i oczekuje momentu, w którym przemiana tego ostatniego okaże się płocha i rodem z komedii właśnie. Kilkakrotnie w tym moim pisaniu o Jak wam się podoba dawałem wyraz mym wątpliwościom co do wiarygodności takiej prawdy o człowieku a przede wszystkim losu nim władającym, która zawarta jest w tej sztuce. Ten fałszywy ton jest, moim zdaniem, świadomie wpisany w tę sztukę. On jest jednym z jej tematów. I stąd to moje wyobrażenie Jakuba z ironicznym uśmieszkiem obserwującego Fryderyka, który, niczym współczesny bogaty biznesmen odreagowujący korporacyjny stres podczas wyjazdu na wakacje z jogą, wykorzystuje pustelniczą jaskinię do naładowania baterii przed kolejnymi starciami w kapitalistycznym świecie.
Bo dla Jakuba to jest teatr. To on wypowiada ten jeden z najsłynniejszych monologów Szekspirowskich: „Świat cały jest sceną:/ Wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety/ Są aktorami jedynie i mają/ Wejścia i wyjścia”. To on mówi o siedmiu rolach, które do odegrania ma każdy człowiek przed zejściem ze sceny, z których do mnie już dziś szczególnie przemawia ta ostatnia „która kończy/ Tę pełną zdarzeń, przedziwną kronikę,/ To niemowlęctwo nowe i niepamięć/ Bez zębów, oczu, smaku, bez wszystkiego”.
Ta wizja świata jako teatru i ludzi jako aktorów jest kolejnym powodem, dla którego byłbym skłonny obsadzić Jakuba w roli najbardziej autorskiego komentatora  w tej sztuce. Przecież można by w jego usta włożyć ( w jednym spektaklu, a dlaczego nie?) któryś z monologów Hamleta.

I to by było na tyle, kilka godzin przed premierą Jak wam się podoba.

środa, 26 czerwca 2019

Gender w zagajniku




Ale Las Ardeński to także ten nieszczęsny gender, o którym już przy okazji „Wieczoru trzech króli” drzewiej pisałem.
Bo jeszcze o kilku, być może banałach, trzeb by, ponieważ tym widza będą pewnie bawić gdańscy aktorzy na scenie Teatru Szekspirowskiego. No i niepokoję się troszku, że komedia romantyczna bez żadnych podtekstów może się z niego wyłonić. Choć, jakby nie kombinować, to trudno ich uniknąć.
Przebieranki Szekspira to temat popularny i wdzięczny. Ale i niebezpieczny. Prosty (czy na pewno?) pomysł Rosalindy, by w męskim stroju schronić w Lesie Ardeńskim i w ten sposób uniknąć wielu niebezpieczeństw czyhających na dwie młode białogłowy (przy okazji Rosalinda niezbyt pochlebnie charakteryzuje ród męski: „Dzielny kordelas przypaszę do boku,/ Włócznię na dzika wezmę w dłoń i skryję/ W sercu lękliwość niewieścią. A wówczas/ Wygląd nasz będzie dzielny i marsowy,/ Jaki miewają tchórzliwi mężczyźni,/ Którzy strach kryją pod mężną powłoką”), powoduje, że tematu płci i zakochiwania się wedle jej porządku trudno uniknąć (niby w konwencji komedii mieści się nierozpoznanie Rosalindy przez Orlanda, zakochanego w niej od pierwszego wejrzenia [to można by jeszcze może na karb ślepoty tego pierwszego wejrzenia zakochania zrzucić], czy przede wszystkim przez ojca [no…minęło wprawdzie ładnych parę lat chyba{sprzeczne czy też niespójne są informacje w dramacie na temat tego, ile czasu minęło od przejęcia władzy przez młodszego brata}, dziewczę młode było jeszcze bardzo, gdy Książę Senior władzy pozbawiony został, więc może…]).
Rosalinda pod znacząco zmienionym imieniem Ganimedesa (który to kochankiem Zeusa był – co też ta Rosalinda miała w głowie, gdy na taki koncept wpadła?) spotyka w lesie Orlanda i każe mu się traktować tak, jakby była ona jego ukochaną. Przewrotność Szekspira nie zna granic. Każe się facetowi umizgać do faceta pod pozorami wyobrażeń z ukochaną kojarzonych. Uświadamia nam, że to wiedza o płci decyduje o uczuciach, wiedza naznaczona kulturowymi uprzedzeniami a nie naturalne instynkty. Czym jest to uczucie, które się ujawnia dopiero wtedy, gdy płeć obnażona zostaje? Jasno też zobrazowane zostało to, w jak wielki stopniu to w wyobrażeniu niby wybranki serca się kochamy.
No a Febe? W kim się zakochuje Febe? W przeciwieństwie do Orlanda ona tak jakby tylko w obliczu delikatnym i kobiecym właśnie… tak jakby, bo ten jej monolog, w którym sama siebie przekonuje, że się nie zakochała, w komiczny sposób ukazujący, jak horrendalnie sami się okłamujemy, gdy rozum nam mówi, że nie, a gdzieś głębiej jednak namiętność pulsuje i każe temuż rozumowi szukać argumentów za miłością, ten monolog pokazuje, że w gruncie rzeczy pała namiętnością do Rosalindy/Ganimedesa niezależnie od tego, czy kobietą czy mężczyzną jest i tylko przymus kulturowy w zakończeniu (no i oczywiście niechęć Rosalindy) każe jej pożegnać się z marzeniem o tym ciele („Jeśli to widok prawdziwy,/ Żegnaj mi, mój śnie szczęśliwy”).
Trójkąt Febe – Rosalinda – Silvius doskonale także odzwierciedla banalną prawdę o destrukcyjnych meandrach naszych uczuć, o których wielu, między innymi i Fredro kiedyś. Poddańcze hołdy to nie jest droga do wzbudzenia w wybrance serca uczucia wzajemności, właśnie manifestacyjne okazywanie lekceważenia może okazać się skuteczne, a wręcz spowodować zauroczenie od pierwszego wejrzenia (banał to, a ja czasami zastanawiam się nad prawdziwością takiego przekonania). Mimo że ku rozwiązaniu charakterystycznego dla komedii romantycznej zmierza ta sztuka, to po drodze stan zakochania ukazany jest w tak krzywym zwierciadle, że warto byłoby tak wystawić tę sztukę, by sprowokować widza do krytycznego spojrzenia na konwencje związane z wyrażaniem i okazywaniem miłości. Bo znowu to wszystko grubymi nićmi szyte i może nie warto, by zbyt wielu za bardzo uwierzyło w kwietniowe (Rosalinda: mężczyźni są jak kwiecień, gdy się zalecają” , jak to się ma do Eliotowskiego „Najokrutniejszym miesiącem jest kwiecień” z „Jałowej ziemi”? – skojarzenia kuszące) zapędy zakochanych. By zbytnio później nie przeżywać porażek. Gdyby wypunktować tę poniżającą stronę porywów namiętności, choćby na zasadzie kontrapunktu poważnego do komicznych scen wyznań, można by z tej sztuki zrobić poruszający i prowokacyjny spektakl.
Jednoznaczne są przecież bardzo teksty takie jak: „Do ilu czynów godnych ośmieszenia/ Pchnęło cię twoje miłosne pragnienie” czy „cała natura jest śmiertelnie błazeńska w miłości”. Od inscenizatora tylko zależy, czy potraktuje je poważniej niż naiwne zakończenie. S. Greenblatt („Shakespeare. Stwarzanie świata”) dostrzega sceptycyzm w spojrzeniu Szekspira na związki męsko-damskie. Mocno widać to właśnie w zakończeniu, które każe mieć poważne wątpliwości co do trwałości połączonych par (country copulatives – co, jak poucza J. Limon, można tłumaczyć: wiejscy jebacy). Cóż to za pary połączyły się w tym „szczęśliwym” zakończeniu? Probierek  chcący uniknąć legalnego ślubu z Audrey, by móc w sposobnej chwili zakwestionować związek. Silvius z Febe, która ewidentnie przymuszona została do związku (zaiste dziwną jej radę daje Rosalinda: „Sprzedawaj, kiedy możesz, bo nie jesteś/ Dla wszystkich kupców”; przy okazji zresztą zwraca uwagę na istotne zjawisko: „To nie zwierciadło/ Ale ty jeden jesteś jej pochlebcą/ I dzięki tobie widzi się piękniejszą/ Niż wówczas, kiedy patrzy w lico własne” – warto sobie zapamiętać tę prawdę, zgodnie z którą nasze poczucie wartości od aprobatywnego spojrzenia z zewnątrz jest związane, w nim, niczym chcielibyśmy wierzyć, że w lustrze, dostrzegamy z chęcią swą urodę, czy szerzej zalety; ale może być też przeciwnie – popaść w kompleksy możemy, gdy negatywne opinie na swój temat uznamy nieświadomie [!] za lustrzane odbicie siebie). Oliver zakochujący się w jednej sekundzie w Celii? Oliver, którego gwałtowna przemiana jest nazbyt komediową konwencją szyta, więc i w jego wierność trudno uwierzyć i Celia, która nie zakochała się w Orlandzie (choć prosiła ją o to przyjaciółka: „A ty go kochaj, bo ja go kocham” – o potencjalnym mimetycznym współzawodnictwie wypartym z tej sztuki ze względu na komediową konwencję pisze R. Girard w książce „Szekspir. Teatr zazdrości”), bo zamiast komedii mielibyśmy tragedię, a przecież podczas pojedynku zapaśniczego jest tak samo zauroczona zwycięzcą jak jej przyjaciółka. Wypada tylko wierzyć, że związek Orlanda z Rosaliną będzie znośny, lecz tylko wtedy, gdy córka Księcia Seniora nie zacznie jeszcze bardziej dostrzegać kiczowatości wyznań miłosnych swego wybranka i inne przymioty, powiązane ze sprawnością zapaśniczą, wezmą górę.
A w całej sztuce nieustannie mówi się o tym, jak uroczą ozdobą męskiej głowy są rogi („Wszyscy nosimy, chłopcze drogi,/ To brzemię./Bez trwogi noś je, mój niebogi,/ Bo rodu twego herb to rogi”).
Postacią, która z odpowiedniego dystansu przygląda się tym wszystkim teatralnym zabiegom,  związanymi między innymi z władzą i miłością, jest Jakub i to jego perspektywa dominowałaby w spektaklu, którego byłbym inscenizatorem.


poniedziałek, 24 czerwca 2019

W Ardeńskim Lesie



Już na wstępie Jak wam się podoba, mamy do czynienia ze światem zatrutym ambicją niegodziwych. Ogród jest częścią przestrzeni Dworu (Oliver jest poddanym księcia Fryderyka, który przywłaszczył sobie władzę swego starszego brata), który w tym dramacie symbolizuje Zło. Biblijne paradoksy wplecione w prologu akcji wskazują, że niekoniecznie tak musiało być. I to już może być jakiś punkt wyjścia do poszukiwań bliższych naszemu światu. Przywłaszczenie władzy, destrukcja rzeczywistości, niewywiązywanie się ze zobowiązań. Coś, co było przestrzenią przyjazną, próżność i cynizm władzy przekształca w świat podstępu, przemocy, wyzysku i lęku.
Łatwo tu popaść w nazbyt publicystyczne i jednoznaczne odniesienia do Teraz.
To jest komedia, więc mogłaby nieść pociechę, ale jest ona chyba nazbyt naiwna i w związku z tym złudna.
Pocieszeniem mógłby być fakt, że do Księcia Seniora, prawowitego władcy, umykają wszyscy szlachetni i uczciwi. Ale dla współczesnego widza, utożsamiającego się z tymi wygnanymi, może to być tylko źródłem resentymentu: „wprawdzie przegrywamy, ale to my jesteśmy ci dobrzy”. Takie myślenie zapewne ma wartość psychologiczną, lecz niestety w nikłym stopniu wpływa na zmianę rzeczywistości. Mam wrażenie, że to akurat jest temat, który dzisiaj bardzo. Szczególnie w powiązaniu z jakże nierealnym zakończeniem. Widz, uświadomiwszy sobie, jak bardzo dobre zakończenie jest nie z tego świata, powinien popaść w ponurą zadumę nad przyszłym losem gorszego sortu.
Dlaczego uważam, że dobre zakończenie jest naiwne i tylko z komediowej konwencji wynika? Wystarczy cytat: „Książę Fryderyk, słysząc, że codziennie/ Najczcigodniejsi ludzie uciekają/ Do tego lasu, zebrał wielkie siły/ I poprowadził je sam, aby brata/ Otoczyć tutaj, pojmać i dać katu./ Gdy na skraj puszczy tej przybył, napotkał/ Świętego starca i wszczął z nim rozmowę,/ Po czym odrzucił zamiar swój i berło,/ Zwraca koronę wygnanemu bratu,/ A wszystkim, którzy z nim razem odeszli,/ Zwraca ich włości”.
Żaden realny władca, prezes, przewodniczący, I sekretarz… żaden…
chyba że okoliczności jakieś, ale nie Teraz
Jak wyżej zacytowany tekst wybrzmieć może dzisiaj na scenie? No to ironia być musi, to Danuta Stenka z ostatniego monologu „Poskromienia złośnicy” Warlikowskiego, w którym podległość mężczyźnie deklaruje. Te słowa powinny być tak wypowiedziane, by widz wyszedł z teatru z nadszarpniętą nadzieją.

Czym jest Las Ardeński w tej sztuce, która, co ważne bardzo, przecież nie o władzy a o miłości i pewnie to na scenie bawić nas będzie.
Las Ardeński jest przestrzenią wolności ale i wygnania przecież (mimo słów Celii: „wolność czeka nas tam, nie wygnanie”). Do tej sielankowej przestrzeni rodem z literatury przecież nikt nie udał się dobrowolnie. Już to powinno dawać do myślenia. Że dopiero porażka, zdrada, wygnanie pozwala człowiekowi doświadczyć wolności, docenić naturalny stan bytu.
Gdybyż to była realna przestrzeń… ale przecież tak nie jest. Las Ardeński jest przestrzenią wziętą z literatury i jednocześnie stanowi do tej literatury komentarz. Jakież to pole do popisu dla współczesnego twórcy. Wykreować idealną przestrzeń wyobrażoną dzisiejszego wygnańca rodem z gorszego sortu (chyba znowu to nazbyt publicystyczne by było) albo bardziej ogólnie i uniwersalnie – zmęczonego (czym zmęczonego, to już sprawa szeroka i indywidualna) światem inteligenta a może i humanisty, jeśli takowi się jeszcze ostali. U Szekspira jest to przestrzeń zakorzeniona w sielance, która, z błąkającymi się wśród owiec pasterzami wyznającymi na każdym kroku swą miłość (autor dramatu oczywiście dekonstruuje to klasyczne wyobrażenie), dla dzisiejszego widza jest raczej nazbyt odległą tradycją. Gdzież jest ten świat dzisiejszego idiotes, człowieka skupionego na swej prywatności, dystansującego się do polis? (oj, zaczyna mi to pachnieć taką „Salą samobójców” czy też „Oną” – czy to mógłby być dzisiejszy Ardeński Las i czy można z niego powrócić? zakładając, że zakończenie dramatu jest rodem z bajki, można powiedzieć, iż niemożność powrotu jest wpisana w tę sztukę; przyznaję – bardzo to radykalna propozycja, bliższe dramatowi są pewnikiem dialektyczne konfrontacje J. J. Rousseau z Gombrowiczowskim wyobrażeniem prostego ludu utożsamianego z psim bytem zawartym w „Ferdydurke”, ale chyba znowu przesadziłem, bo zacząłem już niemal wyobrażać sobie Febe podobną do Hanki z „Chłopów” Garbaczewskiego, a przecież nie należę do grona jego fanów; powróćmy może do Szekspira, bo u niego jest już wystarczająco i nie trzeba aż tak bardzo jechać po bandzie aktualności i dekonstrukcji, bo sielanka jest tropem potraktowanym z dystansem już przez samego Szekspira)
W tych pięknych okolicznościach przyrody panują bezwzględne prawidła świata kapitalistycznego. Bogaci wykorzystują biednych pasterzy, którzy wypasają nie swoją trzodę. Za trochę jadła płaci się czystym złotem. Rdzenni mieszkańcy tych ziem, czyli zwierz dziki, pada łupem bezwzględnych najeźdźców, czyli wygnańców (czy uchodźców?). miłość duchowa wypierana jest przez naturalną (nomen omen) chuć. Zresztą pasterki nie grzeszą urodą, więc utwierdzanie z nimi związku za pomocą sakramentu byłoby nazbyt wielką lekkomyślnością. A w zimie, jak to w zimie, jest zimno i niełatwo się z tym pogodzić. O zapachu rąk tych ludzi prostych między innymi, może nie trzeba już wspominać.
I choć Książę Senior chwali to miejsce („słodszym nam się wydaje to życie/ Niż tamto dawne w złoconym przepychu”), to trudno go nie podejrzewać, że racjonalizuje on swą sytuację jedynie. Pytanie jak trwała pozostanie jego przemiana, pozwalająca mu czytać  z księgi natury („nasze życie, pozbawione zgiełku,/ Słyszy drzew mowę, poezję strumieni,/ Kazania głazów, z wszystkiego zysk ciągnąc”) a na agresję reagować łagodnością („Siłą grzeczności tu zdziałasz/ Więcej, niż swą zyskasz grzeczności” [swoją drogą chwilę wcześniej daje wyraz swemu poczuciu wyższości wobec człowieka prostego {oj znowu mi się aktualne bardzo skojarzenie nasuwa z oceną formułowaną pod adresem lepszego sortu tym razem…}: „Czy nienawidzisz dobrych obyczajów,/ Będąc prostakiem bez żadnej grzeczności?” a i posądzony o chamstwo Orlando nie wolny jest od takich uprzedzeń: „Sądziłem, że mnie dzicz tutaj otacza,/ I szorstko chciałem wolę mą narzucić”]). Tym bardziej, że sam stwierdza: „czas lepszy był nam znany […]/ I chleb jedliśmy wśród uczciwych ludzi”. A więc racjonalizacja zgodna ze słowami Amiens’a: „To twe szczęście, panie,/ Że umiesz losu niełaskę tłumaczyć/ W umiarkowanym tak i słodkim stylu”. Hierarchia światów jest jasna a wygnanie wygnaniem jest a nie wyborem wolności. A czy pozytywne doświadczanie świata pozostanie trwałym elementem przemiany? Śmiem wątpić. I gdybym ja wystawiał tę sztukę, to starałabym się, by w jak największym stopniu podszyta była sceptycyzmem. Który przecież co i rusz nasuwa się podczas lektury.
Ale Las Ardeński to także ten nieszczęsny gender….

sobota, 22 czerwca 2019

Przed premierą „Jak wam się podoba”


Przed premierą „Jak wam się podoba” w reżyserii K. Jandy.
I choć cenię ją bardzo, to nie oczekuję, by Szekspir tym razem stał się kluczem do naszej rzeczywistości. Bardziej na letnią rozrywkę nastawić się trzeba (czy to źle? pewnie nie, ale ja starszym coraz to będąc, ze śmiechem beztroskim w kinie czy teatrze mam problem i stymulacji poważniejszej mych szarych, które nie do wynajęcia). Ale zobaczymy. Póki co poświęciłem się lekturze dramatu i popuściłem wodze.
Kilka myślątek własnych i cudzych z odczytywaniem znaków związanych czyli taki spacerek interpretacyjny. Ze śladami projektu tego, co na scenie by się chciało (bez próżnej pychy, że jak inaczej będzie, to źle).
Wielki potencjał tkwi w tym tekście. Co podobno w niektórych wcześniejszych inscenizacjach widoczne było.
cosik muśniemy

Jak poustawiać dramatyczne opozycje, z których nasz świat utkany jest bardzo?
W tej sztuce na pierwszy plan  wysuwa się ta podstawowa chyba: Las – Dwór (co nie oznacza wcale prostego przełożenia na przeciwstawienie: natura – kultura, bo ten Las jakoś kulturowy bardzo…); ale są przecież i inne: marzenie – rzeczywistość (dla mnie ciekawsze, bo przecież rozgrywa się ona między innymi w odniesieniu do Lasu, prowokując konfrontację wymarzonego i kulturowo utrwalonego Złotego Wieku z realiami natury, ale także umożliwia niuansowe wygrywanie relacji Orlanda z Ganimedesem [bo przecież staje się on marzeniem o Rosalindzie], która to przywołać każe kolejną opozycję: męskie – kobiece…), racjonalne – emocjonalne; a także – by nieco już współczesne tropy zasugerować: legalne, prawne – wyjęte spod prawa (Książę Senior skojarzony w świecie przedstawionym jest z Robin Hoodem [„Żyją tam na podobieństwo owego danego Robin Hooda z Anglii”]), ale opozycja ta niejednoznaczna, co pozwala dzisiaj na jakoweś skojarzenia sceniczne, bo Suweren, czyli Książę Fryderyk, uzurpatorem jest, co każe nam się zastanowić nad legalnością legalności.
Komedia (czy każda?) każe znosić opozycje w imię harmonijnego trwania i teoretycznie do takiej coincydentia oppositorum (nie da się uciec od tego androgynicznego pomysłu na Rosalindę - Ganimedesa, który jest i nie jest jednocześnie połączeniem przeciwieństw płciowych, jak to się musi mieszać w oczach postrzegającego podmiotu czyli Orlanda)  w sztuce dochodzi. Według mnie jednak każda inscenizacja „Jak wam się podoba”, która pozostawi widza w optymistycznym przekonaniu, że to boskie wspóistnienie przeciwieństw nie pozostaje bez wątpliwości, uprości nazbyt dramat.  Ta komedia nazbyt grubymi nićmi jest szyta. Tak jakby Szekspir chciał nam uprzytomnić, że to, czego oczekujemy (taka możliwość interpretacji tytułu, jakby sarkastyczna: No, i jak wam się podoba taka wersja świata, naprawdę czegoś takiego oczekujecie od sztuki, tak banalnej wizji waszych wyidealizowanych, sielankowych pragnień?),  przepaścią oddzielone jest od rzeczywistości.
Jak to zrobić w teatrze, by widz i śmiał się, i lękiem podszyty wyszedł, z poczuciem jak bardzo nierealne jest szczęście takie?

Począwszy już od inicjującego dramatyczny splot wydarzeń pojedynku zapaśniczego , mamy do czynienia z nazbyt widocznym poczuciem nieprawdopodobieństwa.
Ten Dawid (Orlando) z Goliatem (Karol), co mitem jest oczywistym (tu zresztą ładny moment zakochania: Rosalinda od pierwszego momentu w tym zwycięzcy, któremu niemal macierzyńsko wcześniej współczuła, ale jak to swoje zauroczenie tłumaczy _ „Książę, mój ojciec, miłował bardzo jego ojca”… niuansik taki, ale już samozakłamywaniem pachnie, już ukazuje człowieka, który nie jest w stanie przyznać, że to męskość uwiodła [bo biologiczne i za proste?] i do jakiś paternalistycznych tradycji będzie się odwoływał, by uzasadnić swe zauroczenie).
Ale skoro o Biblii…
Pierwszym imieniem, które się pojawia w sztuce i to już w inicjalnym zdaniu jest imię Adam. Wypowiedziane jest ono przez Orlanda w ogrodzie (przy domu Oliviera).  Niebawem obaj, pan i jego sługa, zmuszeni są opuścić majątek okrutnego brata. Mogłoby się wydawać, że są wygnani z raju, z edeńskiego ogrodu. To jeden z paradoksów tej sztuki – jest wręcz przeciwnie, bo to Las Ardeński, do którego się udają, wpisuje się w konwencję sielankową, arkadyjską czy też rajską.
Biblijny kontekst obecny jest też w scenie drugiej, gdy pojawia się Oliver. Orlando wypomina mu: „Czy mam paść świnie i jeść z nimi plewy? Jakiż udział marnotrawnego syna przetrwoniłem, że doszedłem do takiej biedy?”, a gdy upomina się o swoją część spadku, Oliver pozostaje wierny biblijnym skojarzeniom mówiąc: „I co uczynisz? Będziesz żebrał,  kiedy wydasz wszystko?” Tylko kto w rzeczywistości jest tym synem marnotrawnym i kto sprzeniewierza się Ojcu?

Wysilić się może warto na skromną interpretację tej metaforycznej sytuacji rodem z przypowieści biblijnej. Mamy dwóch dziedziców majątku Ojca. Starszy zobowiązany został do wypełnienia testamentu. Lecz on przeciwnie - robi wszystko, by Orlando, ten młodszy, bez żadnej winy ze swej strony upadł do poziomu aroganckiego (według klasycznych interpretacji kościelnych) brata z oryginalnej przypowieści. By świniom zazdrościł ich bytu. Ogród stał się zaś miejscem jego pohańbienia. Można by powiedzieć, i tu interpretacja będzie nader współczesna i antyklerykalna ( ale czy i w Szekspira czasach nie mogłaby być aktualna?), że to ci, którzy powinni wypełniać najbardziej odpowiedzialnie wolę Ojca, którym powierzono los maluczkich, metodycznie niemal dążą do tego, by wiernych pozbawić ich dziedzictwa wiary. By ją odzyskać, konieczne jest opuszczenie odziedziczonego Ogrodu, wypowiedzenie posłuszeństwa bratu (bunt jest potrzebny przeciw zdegenerowanej hierarchii i jej przepychom) i poszukiwanie na własną rękę w Ardeńskim Lesie ojcowego dziedzictwa.
Jak taką interpretację przemycić na scenę, by nie raziła topornością?

taki punkt wyjścia tej sztuki, zarys sytuacji

to be continued

środa, 29 maja 2019

Trojanki po raz wtóry


Jeszcze małe 5 groszy o „Trojankach” Klaty, bo po raz kolejny sobie tę przyjemność sprawiłem. Kilka skojarzeń do głowy przyszło. Czytanie znaków. Subiektywne.

Piasek pokrywający całą scenę ma oczywiście bardzo realne odniesienia do położenia geograficznego Troi. Ale przecież to i skojarzenie z piaskownicą być może, w której bogowie zabawiają się ludźmi niczym niefrasobliwe i obrażalskie małe demony z osiedlowych placów zabaw. Gotowe zniszczyć świat pod byle osobistym pretekstem związanym z urażoną przewrażliwioną dumą. Uwypuklone to zostało jeszcze przez sposób gry Sylwii Góry-Weber wcielającej się w rolę Ateny: infantylny śmiech, nagłe niemotywowane zmiany emocji, obrażona dziewczynka, której kolega z piaskownicy poszturchnął  lalkę.
Można się obruszyć. Powiedzieć, że bogowie (Bóg jeden jak twierdzą niektórzy) tacy nie są. Jeżeli On jest, to pewna, że nie taki. Ale wielu bardzo, bardzo ludzi zachowuje się tak, jakby tacy byli, jakby nawet ten Jedyny dla niektórych właśnie takim infantylnym humorom ulegał. Zsyłając potop lub żywy ogień na tych, którzy podrażnili jego ego.
I ci ludzie, brodzący na bosaka w piasku. Z trudem poruszający się w świecie, w którym każdy ich ruch skrępowany jest okolicznościami Losu. Aż dziw bierze, że potrafią być samodzielni. Albo im się wydaje, że są samodzielni.
Piasek to pustynia. Z której wyłaniają się umarli. Bądź się pogrążają w tym piasku niepamięci.

Autentyczne w tej sztuce wydają się być tylko ból i cierpienie. Takie przynajmniej mamy wrażenie do pewnego momentu. Bo gdy Hekabe po dokonaniu zemsty siada sobie z Polymestorem na piaseczku i gaworzą niczym podstarzali plażowicze na sopockiej plaży o mającej nadejść przyszłości, przypominamy sobie, że to teatr tylko. I to cierpienie i ból, które tak przejmujące  wcześniej także. Ale czy chodziło twórcy o to, by uprzytomnić nam, że nawet skrajne emocje w życiu teatralizujemy? Że Formą, jakby powiedział Gombrowicz, jest wszystko. Od manifestowania doświadczanego cierpienia aż po to oczywiste wtopienie się w tłum masek. W tym spektaklu są one antyczne, ale choć różniły się od tych Jamesa Ensora, to i tak skojarzenie z nimi miałem. Bo co za różnica? Skoro o dezyindywidualizacji świadczą. Tłum wojów greckich, których Talthybios charakteryzuje jako szlachetnych herosów oddających cześć dzielnej Polyksenie poświęconej na grobie Achillesa. Najmocniejsza scena w spektaklu, odzwierciedlająca kontrast istniejący pomiędzy wzniosłą opowieścią o wojnie a haniebną rzeczywistością. Tłum opasłych opojów gwałcących niewinność i kobiecość. Nieważne, czy robią to w maskach antycznych czy współczesnych. Są częścią ulegającej zwierzęcym instynktom masy. To chyba to najbardziej poniżające zniewolenie ukazane w tej sztuce. Brodząc w piasku jesteśmy naiwnie przekonani, że jesteśmy sobą, że własną niezawisłą wolą z wysiłkiem niemałym kształtujemy swój los; gwałcąc stajemy się częścią dzikiego stada. Dla niepoznaki przyodzianego w antyczne maski starców. Są tacy, którzy nadal nie widzą, że to tylko maski skrywające prymitywne instynkty.
Łydki, łydki, łydki
Wojna to gwałt a nie wzniosła pieśń na cześć bohaterstwa. Jasno świecić w jej świecie może tylko postawa kobiecego cierpienia przejmująco ukazana w tańcu Kasandry, podczas oglądania którego zawsze przechodzi mnie dreszcz estetycznego (tak, tak, bo to przecież nadal forma) wzruszenia. Pod jego  koniec zwycięzcy faceci wnoszą na scenę leżaki i deskę do surfingu. Jest to zapowiedź następnej części, w której przenosimy się do Egiptu niczym na wczasy all inclusive z biura podróży „Itaka”. Ale miałem też skojarzenie odwołujące się do bieżącego życia politycznego. Nasz świat płonie, a dla wielu najważniejsza jest ta plaża właśnie. Która łączy w sobie dramatyczne przeciwstawienie bezmyślnego leżakowania z trudnościami związanymi z brodzeniem w przez okoliczności losu.  
Takie proste myślątko dotyczące spraw aktualnych miałem także, gdy zobaczyłem Polydora owiniętego w folię, co miało w jakiś sposób pewnie przypominać, że utopiony został i gdzieś tam na dnie spoczywa. Ta folia rzeczywiście mieniła się niczym krystaliczna morska woda. Ale to folia była przecież. Sztuczna. Jakby rodem z naszych współczesnych głębin, których mieszkańcy już się plastykiem odżywiają. A my w związku z tym także.

Ciągle się zastanawiam, czy to dobrze, że po ciosie, który widzowie dostają od Trojanek, ciosie, który wyrzuty sumienia i traumę przynajmniej w facetach pozostawiać powinien, widz dostaje rozluźniająca farsę, która wprawdzie tłumaczy się antyczną tradycją, ale jednocześnie powoduje, że zapomina się o opresyjności systemu i konieczności przeciwstawienia się niezależnie jak głęboko przyszłoby brodzić w piaskach pustyni. A może ta ostatnia część to już o nas jest właśnie. O tym, że wolimy egipskie wczasy i kuplety farsowej Helenki niż mierzenie się z infantylnymi bóstwami bawiącymi się naszą egzystencją? Może, śmiejąc się podczas tej ostatniej części, stajemy się aktorami uczestniczącymi w farsie? I rozluźnieni, i zadowoleni wychodzimy z teatru. Bo to Troja i dawno temu. A w ogóle teatr tylko.

Eurypides Trojanki reż. Jan Klata

wtorek, 16 kwietnia 2019

Koreeda i inteligencki dysonans poznawczy



Jeden z tych filmów, które podobają się wszystkim. I jeszcze dostaje nagrody. Powinno to budzić niepokój.
Złodziejaszki” Hirokazu Koreedy

Ciepło, empatycznie opowiedziana historia o ludziach, którzy tego filmu na pewno nie zobaczą. Bo nie chodzą do kina i w ogóle obcowanie z kulturą sprowadza się w ich wypadku ewentualnie do oglądania wystaw sklepowych i gry na automatach (o książkach zapomnijmy). Mogłoby się wydawać, że dzięki temu mniej cierpią, jak chciałby Freud. Wystarcza im życie i bliskość, co pewnie tak chwyta za serce większość widzów. Bo w filmowej rodzinie nie rozmawia się na tematy charakterystyczne dla przeciętnego widza Koreedy (czyli o czym? temat na wpis na blogu – czy rzeczywiście się rozmawia jakoś inaczej? na przykład o sytuacji egzystencjalnej wykluczonych?) a codziennością są typowe i nietypowe swary i bliskość przejawiająca się między innymi w postaci przytulania i empatycznego dotyku, które dla Yuri stanowią chyba podstawową różnicę pomiędzy starym i nowym domem. Taki malutki dysonansik mi się podczas oglądania właśnie pojawił. O tej naszej inteligenckiej (intelektualnej?) niby empatii wobec tych, których życie, siedząc w wygodnym fotelu, podglądamy. Lubimy ich. To jest ta umiejętność Koreedy, że jego bohaterowie sympatię budzą. A przecież to złodziejaszki motywujące swe zachowanie w dość pokrętny sposób. Czyżby wśród widzów istniało aż tak duże przyzwolenie na tego rodzaju postępowanie? Czy dotyczy to tylko filmu, czy na co dzień też tak mają? A być może nawet, czego nie robią bohaterowie tego filmu, bo oni nie dyskutują na temat swej społeczno-politycznej sytuacji przecież, widzą w tym przejaw jakiegoś spontanicznego sprzeciwu wobec systemu kapitalistycznego, który obarczon być może winą za tego rodzaju rozwarstwienie społeczne? Ta sympatia widza może być między innymi spowodowana tym, że reżyser nie przedstawił, jak mogłoby wynikać z wcześniejszych wątpliwości przeze mnie formułowanych, tak zwanego marginesu społecznego. Babcia jest na rencie, kobiety pracują, jedna w pralni, druga w specyficznej nazwijmy to agencji towarzyskiej, Osama jest robotnikiem. Tyle że dzieciaki nie chodzą do szkoły. Nie jest tak źle, poza tym złodziejskim procederem i warunkami mieszkaniowymi. Którymi bohaterowie przecież niespecjalnie się przejmują. Wydają się być szczęśliwi.

Podstawowy temat tego filmu podnoszony przez krytyków to rodzina: co ją tworzy? czy urodzenie dziecka jest warunkiem koniecznym, by być matką? czy na to, by syn nazwał nas ojcem, nie trzeba sobie zapracować? może jednak rodzinę powinno się wybierać?
Odpowiedzi Koreedy na te pytania są przewidywalne. W jego przekonaniu więzy biologiczne nie są konieczne. Istota relacji międzyludzkich leży gdzie indziej. Tak już było w filmie „Jak ojciec i syn”.

Film zbudowany jest na jednoznacznym przeciwstawieniu. Może nie sielankowe, ale sympatyczne funkcjonowanie rodziny Shibaty przerwane zostało przez ingerencję bezkompromisowych urzędników. A i media nie były tu obojętne. Dość szablonowy to kontrast. W innym wydaniu pojawił się już w „Bestiach z południowych krain”.
W tej rodzinie z mniej lub bardziej świadomego wyboru nie ma gwałtownych kłótni. Co nie znaczy, że wszyscy ze wszystkiego są zadowoleni. Konflikty rozwiązywane są cierpliwie , bez specjalnego podnoszenia głosu, z poszanowaniem godności drugiej strony. Każdy jakoś tam się dokłada, choć Aki jest uprzywilejowana (a dlaczego, dowiadujemy się pod koniec filmu; choć uważniejsi widzowie mogą zacząć coś podejrzewać wcześniej, widząc jej zdjęcie w mieszkaniu rodziców – ja niestety mam problem z rozróżnianiem osób, szczególnie innej rasy i nie ma to nic wspólnego z rasizmem, bo z białymi też mam problem). Staje się to oczywiście źródłem złośliwych uwag, ale dość szybko się o tym zapomina. Każdy ma jakieś wady i to tym bardziej budzi sympatię widzów. Są jakby podobni do nas. Jakby. bo jednak przeciętny widz tego filmu mieszka w zupełnie innych warunkach. Czy ma to znaczenie? Przecież nieważne, jak mieszkają, ważne, co ich łączy. Dla nich na pewno tak, ale podglądający ich życie inteligent zapewne odwróciłby tę hierarchię. Ja może z warunkami, w jakich mieszkają, miałbym mniejszy kłopot, niż z tym, że oni tam wszyscy na kupie, niemal brak miejsca na intymność. A co dopiero na jedną z moich podstawowych potrzeb – konieczność cyklicznej alienacji. Shota ma wprawdzie swój azyl niczym jeden z bohaterów „Ostinato-Lugubre” (jedna z części „Eroiki” A. Munka), ale już samo skojarzenie przeze mnie przywołane, mianowicie z obozem jenieckim, w którym toczy się akcja filmu Munka, świadczy o jakości tej skromnej izolacji.
Główny watek tego filmu dotyczy Yurii. Prawie od niej się zaczyna i na niej się kończy.
Wyrzucona za próg domu podczas jakiejś kłótni rodzinnej, doświadczająca przemocy domowej, pochodząca z nieźle sytuowanej rodziny przygarnięta zostaje przez Osamę i Nobuyę. I to jej sytuacja przede wszystkim ma nas skłonić do zadania sobie pytania o to, czy czasem rodziny nie powinno się wybierać. Tylko że jeden obrazek z jej rodzinnego domu, tego naturalnego, jest dość schematyczny. Bohaterka podchodzi do mamy chcąc ją sobą zainteresować, a ta każe jej się pobawić, bo akurat nie ma czasu (obrazek jest jeszcze uwypuklony, bo matka siedzi przed lustrem zajmuje się swoją urodą). Reflektuje się po chwili i mówi, że w nagrodę kupi jej coś do ubrania. A my już wiemy, że może to się skończyć laniem. Ostatni kadr filmu, to Yuri wyglądająca tęsknie sponad balkonowej barierki, być może w kierunku rudery, w której spędziła niemal rok.
A mi się przypomniał film „Obce niebo”. Bo przecież to nie takie proste.

A na koniec paradoksik: podobał mi się ten film.