wtorek, 16 kwietnia 2019

Koreeda i inteligencki dysonans poznawczy



Jeden z tych filmów, które podobają się wszystkim. I jeszcze dostaje nagrody. Powinno to budzić niepokój.
Złodziejaszki” Hirokazu Koreedy

Ciepło, empatycznie opowiedziana historia o ludziach, którzy tego filmu na pewno nie zobaczą. Bo nie chodzą do kina i w ogóle obcowanie z kulturą sprowadza się w ich wypadku ewentualnie do oglądania wystaw sklepowych i gry na automatach (o książkach zapomnijmy). Mogłoby się wydawać, że dzięki temu mniej cierpią, jak chciałby Freud. Wystarcza im życie i bliskość, co pewnie tak chwyta za serce większość widzów. Bo w filmowej rodzinie nie rozmawia się na tematy charakterystyczne dla przeciętnego widza Koreedy (czyli o czym? temat na wpis na blogu – czy rzeczywiście się rozmawia jakoś inaczej? na przykład o sytuacji egzystencjalnej wykluczonych?) a codziennością są typowe i nietypowe swary i bliskość przejawiająca się między innymi w postaci przytulania i empatycznego dotyku, które dla Yuri stanowią chyba podstawową różnicę pomiędzy starym i nowym domem. Taki malutki dysonansik mi się podczas oglądania właśnie pojawił. O tej naszej inteligenckiej (intelektualnej?) niby empatii wobec tych, których życie, siedząc w wygodnym fotelu, podglądamy. Lubimy ich. To jest ta umiejętność Koreedy, że jego bohaterowie sympatię budzą. A przecież to złodziejaszki motywujące swe zachowanie w dość pokrętny sposób. Czyżby wśród widzów istniało aż tak duże przyzwolenie na tego rodzaju postępowanie? Czy dotyczy to tylko filmu, czy na co dzień też tak mają? A być może nawet, czego nie robią bohaterowie tego filmu, bo oni nie dyskutują na temat swej społeczno-politycznej sytuacji przecież, widzą w tym przejaw jakiegoś spontanicznego sprzeciwu wobec systemu kapitalistycznego, który obarczon być może winą za tego rodzaju rozwarstwienie społeczne? Ta sympatia widza może być między innymi spowodowana tym, że reżyser nie przedstawił, jak mogłoby wynikać z wcześniejszych wątpliwości przeze mnie formułowanych, tak zwanego marginesu społecznego. Babcia jest na rencie, kobiety pracują, jedna w pralni, druga w specyficznej nazwijmy to agencji towarzyskiej, Osama jest robotnikiem. Tyle że dzieciaki nie chodzą do szkoły. Nie jest tak źle, poza tym złodziejskim procederem i warunkami mieszkaniowymi. Którymi bohaterowie przecież niespecjalnie się przejmują. Wydają się być szczęśliwi.

Podstawowy temat tego filmu podnoszony przez krytyków to rodzina: co ją tworzy? czy urodzenie dziecka jest warunkiem koniecznym, by być matką? czy na to, by syn nazwał nas ojcem, nie trzeba sobie zapracować? może jednak rodzinę powinno się wybierać?
Odpowiedzi Koreedy na te pytania są przewidywalne. W jego przekonaniu więzy biologiczne nie są konieczne. Istota relacji międzyludzkich leży gdzie indziej. Tak już było w filmie „Jak ojciec i syn”.

Film zbudowany jest na jednoznacznym przeciwstawieniu. Może nie sielankowe, ale sympatyczne funkcjonowanie rodziny Shibaty przerwane zostało przez ingerencję bezkompromisowych urzędników. A i media nie były tu obojętne. Dość szablonowy to kontrast. W innym wydaniu pojawił się już w „Bestiach z południowych krain”.
W tej rodzinie z mniej lub bardziej świadomego wyboru nie ma gwałtownych kłótni. Co nie znaczy, że wszyscy ze wszystkiego są zadowoleni. Konflikty rozwiązywane są cierpliwie , bez specjalnego podnoszenia głosu, z poszanowaniem godności drugiej strony. Każdy jakoś tam się dokłada, choć Aki jest uprzywilejowana (a dlaczego, dowiadujemy się pod koniec filmu; choć uważniejsi widzowie mogą zacząć coś podejrzewać wcześniej, widząc jej zdjęcie w mieszkaniu rodziców – ja niestety mam problem z rozróżnianiem osób, szczególnie innej rasy i nie ma to nic wspólnego z rasizmem, bo z białymi też mam problem). Staje się to oczywiście źródłem złośliwych uwag, ale dość szybko się o tym zapomina. Każdy ma jakieś wady i to tym bardziej budzi sympatię widzów. Są jakby podobni do nas. Jakby. bo jednak przeciętny widz tego filmu mieszka w zupełnie innych warunkach. Czy ma to znaczenie? Przecież nieważne, jak mieszkają, ważne, co ich łączy. Dla nich na pewno tak, ale podglądający ich życie inteligent zapewne odwróciłby tę hierarchię. Ja może z warunkami, w jakich mieszkają, miałbym mniejszy kłopot, niż z tym, że oni tam wszyscy na kupie, niemal brak miejsca na intymność. A co dopiero na jedną z moich podstawowych potrzeb – konieczność cyklicznej alienacji. Shota ma wprawdzie swój azyl niczym jeden z bohaterów „Ostinato-Lugubre” (jedna z części „Eroiki” A. Munka), ale już samo skojarzenie przeze mnie przywołane, mianowicie z obozem jenieckim, w którym toczy się akcja filmu Munka, świadczy o jakości tej skromnej izolacji.
Główny watek tego filmu dotyczy Yurii. Prawie od niej się zaczyna i na niej się kończy.
Wyrzucona za próg domu podczas jakiejś kłótni rodzinnej, doświadczająca przemocy domowej, pochodząca z nieźle sytuowanej rodziny przygarnięta zostaje przez Osamę i Nobuyę. I to jej sytuacja przede wszystkim ma nas skłonić do zadania sobie pytania o to, czy czasem rodziny nie powinno się wybierać. Tylko że jeden obrazek z jej rodzinnego domu, tego naturalnego, jest dość schematyczny. Bohaterka podchodzi do mamy chcąc ją sobą zainteresować, a ta każe jej się pobawić, bo akurat nie ma czasu (obrazek jest jeszcze uwypuklony, bo matka siedzi przed lustrem zajmuje się swoją urodą). Reflektuje się po chwili i mówi, że w nagrodę kupi jej coś do ubrania. A my już wiemy, że może to się skończyć laniem. Ostatni kadr filmu, to Yuri wyglądająca tęsknie sponad balkonowej barierki, być może w kierunku rudery, w której spędziła niemal rok.
A mi się przypomniał film „Obce niebo”. Bo przecież to nie takie proste.

A na koniec paradoksik: podobał mi się ten film.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz