Jeden z tych filmów, które podobają się wszystkim. I jeszcze
dostaje nagrody. Powinno to budzić niepokój.
„Złodziejaszki”
Hirokazu Koreedy
Ciepło, empatycznie opowiedziana historia o ludziach, którzy
tego filmu na pewno nie zobaczą. Bo nie chodzą do kina i w ogóle obcowanie z
kulturą sprowadza się w ich wypadku ewentualnie do oglądania wystaw sklepowych
i gry na automatach (o książkach zapomnijmy). Mogłoby się wydawać, że dzięki
temu mniej cierpią, jak chciałby Freud. Wystarcza im życie i bliskość, co
pewnie tak chwyta za serce większość widzów. Bo w filmowej rodzinie nie
rozmawia się na tematy charakterystyczne dla przeciętnego widza Koreedy (czyli
o czym? temat na wpis na blogu – czy rzeczywiście się rozmawia jakoś inaczej?
na przykład o sytuacji egzystencjalnej wykluczonych?) a codziennością są typowe
i nietypowe swary i bliskość przejawiająca się między innymi w postaci
przytulania i empatycznego dotyku, które dla Yuri stanowią chyba podstawową
różnicę pomiędzy starym i nowym domem. Taki malutki dysonansik mi się podczas
oglądania właśnie pojawił. O tej naszej inteligenckiej (intelektualnej?) niby
empatii wobec tych, których życie, siedząc w wygodnym fotelu, podglądamy.
Lubimy ich. To jest ta umiejętność Koreedy, że jego bohaterowie sympatię budzą.
A przecież to złodziejaszki motywujące swe zachowanie w dość pokrętny sposób.
Czyżby wśród widzów istniało aż tak duże przyzwolenie na tego rodzaju
postępowanie? Czy dotyczy to tylko filmu, czy na co dzień też tak mają? A być
może nawet, czego nie robią bohaterowie tego filmu, bo oni nie dyskutują na
temat swej społeczno-politycznej sytuacji przecież, widzą w tym przejaw
jakiegoś spontanicznego sprzeciwu wobec systemu kapitalistycznego, który
obarczon być może winą za tego rodzaju rozwarstwienie społeczne? Ta sympatia
widza może być między innymi spowodowana tym, że reżyser nie przedstawił, jak
mogłoby wynikać z wcześniejszych wątpliwości przeze mnie formułowanych, tak
zwanego marginesu społecznego. Babcia jest na rencie, kobiety pracują, jedna w
pralni, druga w specyficznej nazwijmy to agencji towarzyskiej, Osama jest
robotnikiem. Tyle że dzieciaki nie chodzą do szkoły. Nie jest tak źle, poza tym
złodziejskim procederem i warunkami mieszkaniowymi. Którymi bohaterowie przecież
niespecjalnie się przejmują. Wydają się być szczęśliwi.
Podstawowy temat tego filmu podnoszony przez krytyków to
rodzina: co ją tworzy? czy urodzenie dziecka jest warunkiem koniecznym, by być
matką? czy na to, by syn nazwał nas ojcem, nie trzeba sobie zapracować? może
jednak rodzinę powinno się wybierać?
Odpowiedzi Koreedy na te pytania są przewidywalne. W jego
przekonaniu więzy biologiczne nie są konieczne. Istota relacji międzyludzkich
leży gdzie indziej. Tak już było w filmie „Jak ojciec i syn”.
Film zbudowany jest na jednoznacznym przeciwstawieniu. Może
nie sielankowe, ale sympatyczne funkcjonowanie rodziny Shibaty przerwane
zostało przez ingerencję bezkompromisowych urzędników. A i media nie były tu
obojętne. Dość szablonowy to kontrast. W innym wydaniu pojawił się już w
„Bestiach z południowych krain”.
W tej rodzinie z mniej lub bardziej świadomego wyboru nie ma
gwałtownych kłótni. Co nie znaczy, że wszyscy ze wszystkiego są zadowoleni.
Konflikty rozwiązywane są cierpliwie , bez specjalnego podnoszenia głosu, z
poszanowaniem godności drugiej strony. Każdy jakoś tam się dokłada, choć Aki
jest uprzywilejowana (a dlaczego, dowiadujemy się pod koniec filmu; choć
uważniejsi widzowie mogą zacząć coś podejrzewać wcześniej, widząc jej zdjęcie w
mieszkaniu rodziców – ja niestety mam problem z rozróżnianiem osób, szczególnie
innej rasy i nie ma to nic wspólnego z rasizmem, bo z białymi też mam problem).
Staje się to oczywiście źródłem złośliwych uwag, ale dość szybko się o tym
zapomina. Każdy ma jakieś wady i to tym bardziej budzi sympatię widzów. Są
jakby podobni do nas. Jakby. bo jednak przeciętny widz tego filmu mieszka w
zupełnie innych warunkach. Czy ma to znaczenie? Przecież nieważne, jak
mieszkają, ważne, co ich łączy. Dla nich na pewno tak, ale podglądający ich
życie inteligent zapewne odwróciłby tę hierarchię. Ja może z warunkami, w
jakich mieszkają, miałbym mniejszy kłopot, niż z tym, że oni tam wszyscy na
kupie, niemal brak miejsca na intymność. A co dopiero na jedną z moich
podstawowych potrzeb – konieczność cyklicznej alienacji. Shota ma wprawdzie
swój azyl niczym jeden z bohaterów „Ostinato-Lugubre” (jedna z części „Eroiki”
A. Munka), ale już samo skojarzenie przeze mnie przywołane, mianowicie z obozem
jenieckim, w którym toczy się akcja filmu Munka, świadczy o jakości tej
skromnej izolacji.
Główny watek tego filmu dotyczy Yurii. Prawie od niej się
zaczyna i na niej się kończy.
Wyrzucona za próg domu podczas jakiejś kłótni rodzinnej,
doświadczająca przemocy domowej, pochodząca z nieźle sytuowanej rodziny
przygarnięta zostaje przez Osamę i Nobuyę. I to jej sytuacja przede wszystkim
ma nas skłonić do zadania sobie pytania o to, czy czasem rodziny nie powinno
się wybierać. Tylko że jeden obrazek z jej rodzinnego domu, tego naturalnego,
jest dość schematyczny. Bohaterka podchodzi do mamy chcąc ją sobą
zainteresować, a ta każe jej się pobawić, bo akurat nie ma czasu (obrazek jest
jeszcze uwypuklony, bo matka siedzi przed lustrem zajmuje się swoją urodą).
Reflektuje się po chwili i mówi, że w nagrodę kupi jej coś do ubrania. A my już
wiemy, że może to się skończyć laniem. Ostatni kadr filmu, to Yuri wyglądająca
tęsknie sponad balkonowej barierki, być może w kierunku rudery, w której
spędziła niemal rok.
A mi się przypomniał film „Obce niebo”. Bo przecież to nie
takie proste.
A na koniec paradoksik: podobał mi się ten film.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz