wtorek, 1 marca 2011

Czarny czwartek władców tego świata

Miałem wtedy 9 lat. Chodziłem do trzeciej klasy podstawówki. W grudniu roku siedemdziesiątego. I prawie nic nie pamiętam: to że zostaliśmy skarceni przez nauczyciela za jakieś głupawe zabawy na korytarzu szkoły; i jedną wymianę zdań pomiędzy mamą i starszym kuzynem. Nic oczywiście nie rozumiałem. Ani z zabawy ani tym bardziej z tych kilku zdań wypowiadanych z lękiem.
Tylko tym się różnię od młodych ludzi urodzonych po 89 roku, że pamiętam bardzo dobrze kontekst, czyli PRL. Tylko albo aż...
Film o Czarnym czwartku jest dla mnie także opowieścią w dużej mierze historyczną.
Bardzo trudny film dla twórców. Trzeba pogodzić wspomnienia świadków (często zapewne mocno się różniące); zobrazować wymowę dokumentów - z wymogami sztuki narracji. Bo przecież nie można ani na moment zapomnieć o wymogach opowieści: widz oczekuje sprawnie opowiedzianej historii (w znaczeniu oczywiście ciągu zdarzeń, z których wyłania się jakiś ogólniejszy sens). No i największe niebezpieczeństwo - nie można popaść w łatwą martyrologiczną heroizację. Trzeba zawierzyć widzowi - aby wzruszyć i poruszyć nie trzeba przejaskrawiać rzeczywistości. Prawda w tym wypadku jest wystarczająco wymowna. Myślę, że to dobrze, iż ten film zrobił Krauze a nie Wajda.
Nie ma w nim Homeryckich bohaterów, są zwyczajni ludzie. Brunon Drywa żyje problemami, które już na szczęście odchodzą w przeszłość, znajdującymi swoje miejsce w pamięci mieszkańców eksperymentu pt. PRL. Przyglądając się życiu jego rodziny rozpoznawałem wyłaniające się zza gęstej mgły zapomnienia nastroje i klimaty odległego dzieciństwa. I choć w moim domu życie być może nie było aż tak szczęśliwe, to i tak mogę ten świat uznać za swój.
To jest ważne, że przewodnikiem po tych absurdalnych wydarzeniach była zwyczajna rodzina. W której w ogóle nie rozmawiało się o polityce. Niebuntująca się przeciwko zastanej rzeczywistości (czyli systemowi). Uznająca ją za swoją i niezależnie od wysiłku, który trzeba włożyć w skuteczne się w niej urządzenie budująca swoje prywatne szczęście. Nawet podwyżki (będące bezpośrednią przyczyną strajków), mimo trudności, próbowali jakoś oswoić. Taka była większość. Tacy są zwyczajni ludzie.
Po raz kolejny okazało się, że Historia (którą wymyślają Ci, którzy pospolitą rzeczą władają) nie pozwala zbytnio się przyzwyczaić do tej naszej małej stabilizacji. Do której przecież każdy powinien mieć prawo.
Przekleństwo Historii... Brunon wysiadający z kolejki. Z lękiem pragnący do niej powrócić. I seria z karabinu uzmysławiająca, że nie należymy do siebie. Klątwę trzeba by rzucić na tych, którzy doskonale wiedzą, jak ten świat ma wyglądać i nie cofną się przed niczym, by wszystkich wokół 'przekonać' do swej wizji.
A może właśnie film ten pokazuje, że pozostawanie na małym, poddanie się władcom tego świata wcale nie jest gwarancją, że ci władcy to uszanują? Że jednak lepiej być niepokornym...
Albo że jest to bez różnicy. Historia każdego dopadnie.
A ci władcy?
Odcięci od świata, zamknięci w swoim gabinecie wypowiadają slogan za sloganem, a każdy podszyty lękiem, że są jeszcze więksi od nich. W całości obleczeni w linię programową Partii. Ludzie w służbie idei. Teorii. Obłędnej myśli.
Aż się prosi, by zapytać, czy ci czciciele dobrych pomysłów na urządzenie mi życia bardzo się zmienili?
Na niższych szczeblach pojawiają się w tym filmie ludzie, którzy nie w pełni realizują linię partii. Dziś zostaliby jedynie wykluczeni z szeregów, ale wtedy wymagało to jednak odwagi. I choć nie wykonali żadnych spektakularnych gestów (i są dziś pewnie na czarnej liście IPNu), to być może wykazali się większym bohaterstwem niż robotnik dający wyraz swym frustracjom w skandującym tłumie. Wiem, że nie było miejsca w filmie, by opowiedzieć także ich historię, ale mnie ciekawi bardzo, co było z nimi dalej. Od Przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej po jego sekretarkę. Doskonale wiem, jak trudno podejmuje sie tego rodzaju decyzje w czasach zagospodarowanej wolności; a co dopiero wtedy... W tym kontekście porażająco działają sceny, w których szeregowi bądź prawie szeregowi najemnicy systemu dają wyraz swemu absurdalnemu pragnieniu zadawania bólu.
Nawet w kinie usłyszałem szeptem wypowiedziany przez jednego z widzów komunał: Rozkaz to rozkaz... Zastanawiam się nad takim banałem: co się dzieje w umyśle, tego żołnierza z służby zasadniczej, gdy beznamiętnie naciska spust strzelając w bezosobowy tłum.
Temu to jeszcze mogę zarzucić prymitywny brak wyobraźni, której coraz mniej w świecie. Ale są przecież w tym filmie i tacy, dla których ta polityczna hucpa staje się świetną okazją do wypuszczenia na wolność swego najbardziej perwersyjnego okrucieństwa. Co oni dzisiaj opowiadają swoim wnukom i prawnukom o czasach, gdy wiernie służyli ojczyźnie? Wiem, że to bardzo naiwne pytanie, ale co opowiadają? I choć oczywistym jest, że powinni być osądzeni, to zdecydowanie bardziej interesuje mnie ich sumienie... powtórzę jeszcze raz: jakkolwiek naiwne byłoby to zainteresowanie... (kiedyś pisałem o filmie "Daratt" - mogłaby to być jedna z odpowiedzi)

Ostatni kadr filmu to gdyński pomnik postawiony poległym.
A mi się nasunęło kontrowersyjne pytanie dotyczące bohaterstwa. Bo ci, których nawet ciała zostały w pewnym sensie sponiewierane, są dla nas bohaterami. Walczącymi o wolną Polskę. Ale ja jak zwykle mam bluźniercze wątpliwości. Historia Brunona wystarczająco dobitnie wskazuje na to, że zginęli przypadkowi ludzie (czy polegli? - tak tak, skojarzenia bezmyślne nasuwają się same i nie dam się im ponieść). A jeżeli nie przypadkowi, to upominający się o chleb (i gdyby tych kilku kacyków miało większy instynkt samozachowawczy, to mogli podjąć decyzje, które by tych ludzi zaspokoiły; zrobił to przecież skutecznie Gierek). Wiem, to jest walka o godność człowieka pracy. Ale godność, którą łatwo przecież manipulować.
A więc, kim jest bohater?
Na pewno nie ktoś, kto ginie przypadkowo. Co nie znaczy, że nie przejmuję się ich śmiercią. Ich dramatycznie zakończone życie jest dla mnie świadectwem i dowodem na to, 'że bakcyl dżumy nie umiera nigdy'. A pomniki, które im postawiono ( i lepiej mi się żyje w świecie ze świadomością, że pamięć o ofiarach - szczególnie gdy potrzebna jest determinacja i odwaga - w tym świecie nadal jest wartością) będą mi przede wszystkim przypominały o absurdzie świata, w którym idea jest istotniejsza od człowieka. Każda śmierć jest absurdalna - śmierć robotników ze stoczni w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie jest tym bardziej nie do zaakceptowania, ponieważ została zadana przez tych, którzy absurdowi służą; a przecież powinni się jemu przeciwstawiać, choćby w imię swojej idei...

Celowo nie pisałem o wszystkich scenach zbiorowego gwałtu. One są wystarczająco wymowne. Dla mnie to był film o zwyczajnym człowieku, który się wykrwawił dostawszy się w tryby Historii.
I o jego żonie...

Czarny czwartek, reż. Antoni Krauze

unikam przeważnie ocen, ale jestem pełen szacunku dla roboty reżysera i scenarzystów ( Michał Pruski i Mirosław Piepka)